Weekend, który przeminął z wiatrem.

[To nie jest przemyślana notka. To jest próba uchwycenia emocji, jakie towarzyszyły mi podczas czytania tej pięknej książki. Jeśli ktoś jeszcze nie miał przyjemności, niech sobie oszczędzi, nie czyta tego tekstu, a od razu pędzi do biblioteki/księgarni po "Przeminęło z wiatrem". Tych, którzy mimo moich uwag, przeczytają ten tekst uprzedzam - można trafić na spoilery.]

Przeminęło z wiatrem zaczęłam czytać we wrześniu. Wręcz pochłonęłam pierwszy tom, wszelakie opisy (cudowne, napisane ze swadą i znajomością tematu), wszelakich bohaterów, których połykałam łapczywie, jak osoba spragniona dobrej literatury i wielu różnych charakterów, no i, co najważniejsze, pochłaniałam tamte czasy. Oddychałam powietrzem Tary, cudownej czerwonej ziemi, uśmiechałam się do Geralda, podziwiałam suknie panien, maniery i Ellen. Jednak niczym szmaragd lśniła ona - Scarlett.Wredna, zarozumiała, pewna siebie, egoistyczna. Chociaż nie... Może w pierwszym tomie (i połowie drugiego, swoją drogą) nie widać tak tego było. Nie jestem pewna. Aktualnie patrzę na nią całościowo. Jednak wróćmy do opowieści.
Otóż wsiąkałam w tamte klimaty. Z prowincji przeniosłam się do Atlanty, zaczęła się wojna, coraz bardziej podobał mi się Rett. No i miałam dość Ashleya. Skaranie boskie z nim, sierota jakich mało.A potem zdarzyło się to. Scarlett postanowiła wyjść za Franka Kennedy'ego. Mówcie sobie co chcecie, jednak do tego czasu broniłam tej zielonookiej istotki, widziałam w niej kilka moich cech i wszelkie, nawet najgorsze świństwa, wybaczałam bez mrugnięcia okiem. Jednak akurat wtedy (że zacytuję sama siebie) zastanawiałam się, dlaczego nikt Scarlett młotkiem nie zdzielił w głowę. I się na nią obraziłam. Miną cały miesiąc, skompletowałam cały stosik, który czeka na przeczytanie, a w nim tkwił, z zakładką w połowie, drugi tom Przeminęło z wiatrem. Więc zaczęłam czytać.
Miną miesiąc, jednak ja pamiętałam wszystko dokładnie, nic mi się nie mieszało, żadne wątki. Widać było, że książka przeniknęła mnie do szpiku, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tom się skończył nie wiadomo kiedy. Scarlett była bogatsza o nowe doświadczenia (nowego męża swoją drogą również) i nowe plotki. Pobiegłam do biblioteki po trzeci tom i wtedy właśnie zaczął się weekend. W ostatniej części nie zauważałam już tak bardzo wszystkiego, a jedynie tych dwoje, Scarlett i Retta. I miałam ochotę zatłuc albo jedno albo drugie (względnie ich oboje), widząc co robią. Miałam również coraz większy szacunek do Meli. Może była trochę zbyt wyidealizowana, jednak wiedziałam i cały czas wiem, że takie anioły też się zdarzają. Sama znam jednego. Gdy czytałam ostatnią część, przepłynęło przeze mnie wiele uczuć, od radości przez podziw do nienawiści i litości. A potem wszystko się skończyło, zostało tylko ostatnie zdanie (które sama jakże często stosuję!) i zostało coś jeszcze. Został smutek.Dziwne uczucie. Strasznie delikatne, ale mające większy wpływ niż złość czy nienawiść.

Byłam świadoma, że pani Mitchell dokonała czegoś wielkiego. Na tle wojny secesyjnej i innych przemian ukazała również ludzi jakże różnych, ludzi którzy się przeminęli, których czasy przeminęły.
Wiedziałam, że gdyby zakończenie było inne, nie zrobiłoby takiego wrażenia.Jednak miałam żal, wielki żal, że tak to się skończyło. Nie obchodziła mnie druga strona mojej duszy, tkwiąca w bezbrzeżnym podziwie dla autorki, która wykreowała tę dwójkę mistrzowsko i mistrzowsko pokazała różność ich charakterów a jednocześnie takie podobieństwo. Chciałabym, by wszystko skończyło się inaczej. Była 2 w nocy. Już sobota. Jakieś pięć godzin później przeczytałam sobie ważniejsze fragmenty, by je przetrawić jeszcze raz, ucieszyłam się ze śniegu, który zawsze sprowadzał na mnie spokój i poszłam do biblioteki. Wiedziałam co chcę... Chciałam Scarlett, kontynuację napisaną przez inną autorkę.

Wybrałam się do biblioteki, jednak gdy zobaczyłam jakieś 700 stron (na oko), odechciało mi się. Miałam brnąć przez tak wiele rozdziałów, tylko po to by otrzymać wymarzone zakończenie? Nie czułam się na siłach. Zrezygnowałam.

Jednak wieczorem zatęskniłam. Było mi... smutno. Pamiętając Śniadanie u Tiffany'ego i to, jak film różni się od książki, postanowiłam przekonać się czy i tym razem nie będzie podobnie. Poza tym, uśmiech Clark'a...Najpierw byłam oczarowana. Przedstawienie Tary, całej Gregorii - świetne. Zaraz potem się uśmiechnęłam. Scarlett była popsuta. Pierwsze skojarzenie: ten reżyser to jakiś męski szowinista! Aktorce nic nie mam zamiaru ujmować, jednak to, jak rolę zielonookiej ślicznotki wyobraził sobie pan Victor Fleming było jednocześnie denerwujące i pocieszające (bal w Atlancie, gdy "biedna" Scarlett w żałobie po Karolku nie mogła tańczyć - dawno się tak nie uśmiałam). Vivien była komiczna, co zdecydowanie podnosiło na duchu.
Niestety, potem jakoś Scarlett zaczęła się psuć - nie była śmieszna, była egoistyczna i wręcz okropna! A Rett? Matko, z aroganta zrobiono miejscami wręcz lalusia. Pierwsza książkowa scena zazdrości - urodziny Ashleya. Tutaj nasz bohater prawie cały czas był pokrzywdzony, zazdrosny i mówił Scarlett, że ją kocha. Ona musiałaby być ślepa, że tego zauważała. A jak wiemy, nie była.
No i jeszcze Mela - kochana moja okazała się:
  • pucią jakich mało. Nie wiem, dlaczego właśnie tę aktorkę obsadzili w roli żony Ashleya. Strasznie psuła moje wyobrażenia.
  •  zachowywała się tak, jakby wiedziała, że Ashley i Scarlett się kochają, ale starała się tego nie zauważać. Paradne! No i akurat ją miałam ochotę w tym filmie udusić.

Po tych drobiazgowych zastrzeżeniach spokojnie mogę stwierdzić, że film mi się spodobał. Gdybym nie znała książki, zapewne bym go wręcz uwielbiała. Rett stałby się tym, do którego się uśmiecham, a Scarlett wredną paskudą. Jednak stało się jak się stało i nie żałuję. Postacie wykreowane przez Mitchell były bardziej wielowarstwowe.

Jednak film też zakończył się smutno (chociaż tym razem smutno mi nie było, cieszyłam się raczej, że Rett uwolnił się od paskudy). Godzina 23, co było robić, przełamałam się i ściągnęłam e-booka. Tylko po to, by wreszcie przeczytać szczęśliwe zakończenie. Zaczęłam czytać, wciągnęło, jednak już nie aż tak, jak Przeminęło... W pewnej chwili po prostu stwierdziłam, że jestem śpiąca.Jednak następnego dnia znów zaczęłam. Wróciłam do Scarlett, do Retta, do nowo poznanej mamy.

Nie wytrzymałam, upewniłam się, że ostatnie strony to pogodzenie Retta i Scarlett. Kończyło się szczęśliwie. Uff.

Czytałam dalej. Wizyty, bale. Jednak to już nie było to. Nie to pióro, nie ten klimat. I co najważniejsze: nie ci bohaterowie. Rett był okropny. O ile po lekturze książki Mitchell uwielbiałam go, to teraz najchętniej bym mu coś zrobiła. A Scarlett... Przepraszam, pani Alexandro, jednak płakać mi się chciało. Nie wiem, ale ja odebrałam główną bohaterkę Przeminęło z wiatrem jak osobę, która nie będzie się poddawała i kłaniała, latając za przemądrzałym Rettem. A tutaj proszę! Suprise. Za to Rosemary zdobyła moją sympatię. Tylko ona. I cóż. Poległam. Doszłam do 274 strony  i poddałam się. Miałam dość. Kiedyś skończę tę książkę, jednak nie w najbliższym czasie.

Po naciśnięciu na zdjęcie przeniesiecie się na stronę książki.

Słuchając opowieści rodem z Baker Street ("Pies Baskervillów" A.C.Doyle)

Od dość długiego czasu w parze z książkami papierowymi idą audiobooki czy e-booki. Od tegoż również czasu, napawają mnie niechęcią. Jak to? Moje uwielbiane powieści, zazwyczaj pachnące starością lub farbą drukarską, upchane w czytnik? Albo zrzucone na mp3, czytane przez obcą osobę? Wydawało mi się to wręcz profanacją.

Nie można mi zarzucić braku dobrej woli. Owszem, próbowałam czytać w wersji elektronicznej (jednak bez czytnika było to śmiechu warte) i próbowałam również słuchać (tutaj również w roli głównej mój komputer).  Jednak po chwili wsłuchiwania się czy też wpatrywania w ekran miałam zwyczajnie dość. I wróciłam do moich „papierzysk”. Aż wreszcie dopadło mnie coś nazywanego  Brak Czasu Dla Książki. Około północy, z mokrymi włosami (bo kto by jeszcze miał czas suszyć czy prostować) i klejącymi się oczyma, leżałam dzielnie w łóżku, próbując przeczytać choć jeden rozdział. Jednak po prostu nie miałam siły. Powieki same opadały, a ja zasypiałam. Budziłam się, biegłam do szkoły, potem różne obowiązki i spać. Błędne koło się zamykało.

Postanowiłam więc spróbować jeszcze raz. Za pośrednictwem Syndykatu ZwB ściągnęłam Psa Baskerville’ów. Krok jakże ryzykowny, bo nie miałam do czynienia nigdy z Sherlockiem. Ale w planach miałam. Czas było więc zrealizować plany.
Zaczęło się od słuchania przy rutynowych czynnościach. Holmesa dopiero poznawałam. Jednak skojarzenie pierwsze nasuwało się samo – jakaś nić łącząca książki sir Artura i królowej Agathy. Ten angielski klimacik, mżawka, Londyn, powozy, laski, bilety wizytowe. Styl jednocześnie bogaty i lakoniczny. Pełen kontrastów. Uśmiech wypłyną mi na twarz i coś mówiło będzie dobrze.

Niestety, na pierwsze rozczarowanie nie trzeba było długo czekać. Otóż na sławetnej Baker Street Sherlocka Holmesa odwiedził niejaki doktor Mortimer. Zagadka,  o rozwiązanie której prosił detektywa, zahaczała wręcz o działania sił nadprzyrodzonych. Oto kawałek opisu fabuły:

Akcja książki rozgrywa się na ponurych bagnach hrabstwa Devon. W tajemniczych okolicznościach giną kolejni spadkobiercy majątku Baskerville ów. Miejscowa ludność przypisuje te zagadkowe zgony pradawnej klątwie prześladującej rodzinę Baskerville ów od ponad dwustu lat.

Mając zakodowane, że Doyle pod koniec swego życia zaczął parać się okultyzmem, przestraszyłam się, że nici z logicznej zagadki, za to posłucham sobie o duchach psa nawiedzającego biedną rodzinę.  Na szczęście, oszczędzono mi tego. Pies, jak można było się domyślać, wcale nie był niematerialnym stworem, niepewne było, czy istniał naprawdę. Niepodważalny za to był fakt, iż sir Karol Baskerville zmarł na moczarach w wyniku ataku serca, a tuż obok jego ciała znaleziono wielkie ślady psa…

Dwór odziedziczył po nim niejaki Henryk Baskerville i jak wynikało z wielu przesłanek i na niego czekało niebezpieczeństwo. Jednak Holmes z doktorem Watsonem byli na posterunku.

Zagadka z rodu tych, do rozwiązania, do logicznych przemyśleń. Trudna, zmuszająca szare komórki do myślenia, a jednocześnie utrzymująca w napięciu. Klasyczny angielski kryminał. Dlatego nic dziwnego, że w pewnej chwili, nie rejestrując już nic innego, siedziałam zasłuchana, wykonując tylko mechaniczne czynności.
Zgadnąć nie zgadłam, mogłam się jedynie domyślać i pod koniec być pod wielkim wrażeniem całego toku myślenia Holmesa – mojego nowego znajomego.

Jednak słuchowisko się skończyło, pstryk, a ja zostałam z uczuciem niedosytu. Bo, o ile wiem, jak cała sprawa się zakończyła, poznałam również Sherlocka Holmsa i jego sposób myślenia oraz osobowość, to jednocześnie poczułam się czegoś pozbawiona. Jakiejś cząstki mnie, która sprawia, że to właśnie litery działają na mnie tak a nie inaczej. Cząstki, która zawsze zwracała uwagę na rys psychologiczny bohaterów, opisy, jakieś poboczne fragmenty. Niestety, to właśnie jest konsekwencja słuchania audibooka. Oprócz faktu, że historia się podobała, że wciągnęła, oprócz kilku niuansów - trudno jest mi ją ocenić. Po prostu należę do tego niereformowalnego gatunku czytaczy papierowych.
Mimo wszystko, mam zamiar dać jeszcze jedną szansę audiobookom. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, prawda? Szczególnie, że styl zarówno sir Artura jak i Agathy świetnie się nadają do słuchania. Bez ozdobników, masy pobocznych wątków. Dlatego chyba tak dobrze mi się słuchało i chociaż troszkę wyżej wspomnianego niedosytu pozostało, to kolejne audioksiążki będą zapewne jeszcze nie raz towarzyszyły mi w drodze do szkoły.

Baza recenzji Syndykatu ZwB

"Pies Baskerville'ów" A.Conan-Doyle, czyta Jakub Sender, Audeo
Za możliwość wysłuchania dziękuję Audeo.pl i Syndykatowi ZwB

Już nie subiektywnie, a całkowicie sentymentalnie... ("McDusia" M.Musierowicz)


 Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.

Od długiego czasu tym drugim typem pisarza jest dla mnie Małgorzata Musierowicz. Zaczęło się od zbieranego (jeszcze przez Mamę) w odcinkach Opium w rosole. Potem było wszystkie 18 tomów i wreszcie nadeszła ona, McDusia.

Czekałam długo, doczekałam się i powiem jedno: nie żałuję. Może jestem ślepa (czy zaślepiona), może jakaś niedzisiejsza i nienormalna, bo chociaż zapewne wiele tej książce da się zarzucić, to ja jestem z tych, którzy złego słowa na nią nie powiedzą.

Dlaczego? Otóż, jak już wyczekałam się te cztery lata i po raz kolejny dostałam porcję ciepła, spokoju, zapachu książek i cytatów  z wierszy, to narzekać nie będę.Co więcej, McDusię  polubiłam. Polubiłam za wszelkie Kopce Mrówek, za Laurę i Adama, za nowe oblicze Ignasia, za niezawodnego Józefa, za prezenty profesora Dmuchawca, migawki wielu znanych mi od tak dawna twarzy, Bernarda i jego zielone dzieła, nawet za tę typową dla XXI wieku Magdusię.

I dziękuję za tę książkę Autorce. I cieszę się, że będzie Wnuczka do orzechów. Zachęcać do niczego nie mam zamiaru. Fanów pani Musierowicz przecież nie trzeba, a tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z Jeżycjadą, proponuję na początek Szóstą klepkę.

Na tym skończmy tę kompletnie nieobiektywną notkę. Ot co.

"McDusia" Małgorzata Musierowicz, wyd.Akapit-Press, 2012

Herbatka w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem ("Sukienka z mgieł" J.M.Chmielewska)

Od dłuższego czasu w blogowym świecie istnieje takie określenie jak babskie czytadło. Już nie literatura kobieca, a jej bardziej lekceważący odpowiednik. Literatura kobieca przecież brzmiała tak dumnie, wręcz dystyngowanie. Mieliśmy literaturę kobiecą XIX wieku, mieliśmy polską literaturę kobiecą, a aktualnie wypływa z nas coś, co każe z przymrużeniem oka traktować wszelakie pozycje nie będące dziełami kogoś pokroju Murakamiego czy chociażby dobrą fantastyką.


W dodatku, zaczęto mylić dobrą literaturę kobiecą z dennymi harlequinami. Czy słusznie? Przecież nie powinniśmy zapominać, że takie perełki jak Jane Eyre to literatura kobieca. Że uwielbiana (nie przeze mnie, co prawda) Małgorzata Gutkowska-Adamczyk również nie tworzy nic ,co wykracza poza ramy literatury kobiecej i młodzieżowej.

Literatura kobieca miewa swoje wzloty, upadki, jednak trwa cały czas i cieszy się uznaniem.  Trzeba po prostu mądrze wybierać. Owszem, jest z czego. Nazwiska typu: Michalak, Rzepka, Szwaja i tysiące innych zalegają na półkach, więc gdy mamy gorszy dzień i nic kompletnie nam nie wychodzi warto sięgnąć. Ja zdecydowałam się na czarującą swą okładką Sukienkę z mgieł popularnej ostatnio Joanny M.Chmielewskiej (nie mylić z TĄ Chmielewską!)

Otrzymałam to co zawsze: bohaterkę (ładną, bo kto by jakąś strasznie brzydką chciał), mającą trochę problemów (kontakty z rodzicami, mimo, że Weronika jest dorosła), własną kawiarenkę (o tym później), a w tejże kawiarence klientów. Klienci owi to też nie jakieś tam szaraki, które przez książkę przepłyną niczym mgła i znikną. Jest Anastazja, której spracowane ręce aż proszą się o krem, jest pewien Małomówny, piszący wciąż na swoim laptopie, ukochana ciotka, Kora i jej mama. Są również koty… No i miłość. Więc czego jeszcze potrzeba?
Spokojnie mogę odrzec: niczego.  Zaczynając od końca, podsumowałabym tę książkę tak: zwiewna i lekka jak mgła, pełna codziennego życia do którego czasem zagląda słońce, a które czasem jest pełne chmur gradowych. Ponad inne wybijająca się bohaterką (jedyną w swoim rodzaju) i masą… latte. Lub jak kto woli – herbaty z cytryną.
Jednak przejdźmy do popularnego ad remu:

Sukienka z mgieł wyleciała ze mnie. Może to okropne się przyznawać, jednak tak niestety jest. I (nie oszukujmy się) KAŻDA książka tego typu wyleci z nas prędzej czy później. Zdarzy się jeden wyjątek i na tym koniec. Jednak taki rodzaj książek zostawia w człowieku coś innego. Zostawia jeden, dwa wątki, których nie pomyli się z niczym innym. Chociażby wszystko inne mieszało się, to jakiś bohater, jakaś anegdota zostaje w nas na długi czas…
Książka pani Joanny, prócz masy rzeczy zapomnianych, zostawiła we mnie dwa wspomnienia, dwie myśli, które pielęgnuję.
Pierwsze – Piwnicę pod Liliowym Kapeluszem. Miejsce magiczne, może za często używane w powieściach innych pisarek, jednak akurat lokal Weroniki nie myli mi się z żadnym innym. Dzięki plastycznym opisom, swojej niepowtarzalnej magii, specjalnej herbacie i… oczywiście liliowemu kapeluszowi wiszącemu na ścianie. Jak już się wszystkie autorki uparły, by swe bohaterki wpychać do wszelkiego rodzaju sklepików, kawiarni czy kwiaciarni, to ja spokojnie mogę im powiedzieć jedno: weźcie przykład z pani Joanny. Wtedy to miejsce naprawdę będzie miało swój klimat.
Punkt 2 – bohaterka. Właściwie dwie: Anastazja  - ciekawa kobieta po przejściach, a raczej w ich trakcie, którą zapamiętam w szczególności ze względu na imię. A druga – oczywiście Weronika. Chyba już zawsze będzie kojarzyła mi się z pewnym uśmiechniętym Brazylijczykiem, pyszną kawą, kotami i samotnością. A to ostatnie najbardziej w niej polubiłam. Dzięki temu będę kojarzyła ją na odległość.
Ach, i oczywiście jej urywki z dzieciństwa – troszkę jakby zapożyczone z którejś z bajek, lecz nie do zapomnienia.

Sama fabuła to jednym słowem życie. Problemy i małe szczęścia. Choroby i ozdrowienia. Uśmiechy i łzy. Nic więcej dodawać nie trzeba. Zwróciłabym tylko uwagę na jedną, ciekawą rzecz: otóż, wątek miłosny nie panoszy się na pierwszym miejscu! Niby główną bohaterką jest Weronika, niby ma i Brazylijczyka i jeszcze pewnego Kubusia Puchatka  w zanadrzu, jednak pani Joanna przedstawia uczucie wręcz szczątkowo.
Uwaga! Co najlepsze (bo założę się, że niektórym kobietom po ostatnich zdaniach minka zrzedła), brak rozwiniętego love story nie przeszkadza, nie wywołuje niedosytu czy rozczarowania. Jest na swoim miejscu – a mówi to osoba, której zdarzało się czasem przewracać strony powieści, by dowiedzieć się co z nimi dalej będzie i kompletnie nie zwracając uwagi na jakieś poboczne epizody.

Jeszcze tylko słówko o języku powieści, o stylu pisania... Po dwóch pozycjach w których język nie grał aż tak dużej roli w której atmosfera musiała bronić się sama, jest książka na którą warto zwrócić uwagę. Może i pani Joanna nie oferuje nam gry słownej, nie daje przymrużonego oka Plicha, jednak za swój atut spokojnie może uznać lekkość idący w parze z fabułą, chociaż miejscami ciężką gatunkowo, to przyjemną w dotyku czytaniu.

Tutaj zapewne powinny być jeszcze jakieś dziwactwa, o wszystkich bohaterach, o minusach i tak dalej… Powiem tak: gdybym miała polecać czytadło na gorszy dzień, książkę na jesienny wieczór o zwykłych ludziach, ich ciężkich (nawet bardzo) problemach, przygniatającej ich przeszłości i patrzącej optymistycznie przyszłości. Książkę, która nie nudzi, do której można wracać i która napisana jest z lekkością, tak by trafić do serca nie tylko kobiety – poleciłabym Sukienkę z mgieł.

 "Sukienka z mgieł" Joanna M. Chmielewska, wyd.MG, 2012
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Top 10 najważniejszych książek mojego życia

Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Najważniejsze książki mojego życia!

Trudno wybrać dziesięć takich książek. Książek, które miały na nas wpływ niebagatelny, które coś zmieniły. Nie wiem, czy ta dziesiątka jest optymalna. Jest jednak na pewno, jej najbliższa.Otwierają ją Dzieci z Bullerbyn - moja mała Biblia lat dziecięcych. Czytana wielokrotnie, ostatnio przypominana - nie starzejąca się, pełna wspomnień i zapachu dzieciństwa. Szaleństwa panny Ewy to swoisty rozweselacz. Uwielbiam tę książkę za optymizm, wieczną radość i siłę życiową podszytą smutkiem, smutnymi czasami. Najlepsze antidotum na chandry, gorsze dni i deszczowe samopoczucia. Zaskoczony radością to opowieść ulubiona, odkrywająca prawdziwe oblicze Lewisa, opowiadająca o życiu tego wspaniałego Człowieka i o jego przemianie.Po części przemieniająca także mnie. Złodziejka książek - brakujący element w literaturze traktującej o II wojnie światowej. Książka, która spowodowała moje zainteresowanie właśnie tą tematyką, traktującą o tak trudnym dla naszej historii rozdziale. Idealna. Kubuś Puchatek to jedna z najważniejszych książek (obok Dzieci z Bullerbyn) dzieciństwa. Ciepła, mądra, taka jaka powinna być książka dla dzieci (oczywiście w przekładzie Ireny Tuwim)


 Nadzieja. Miłość. Spisane pacierze to książka którą czytam często. I zawsze znajduję w niej coś nowego. I długo jeszcze tak będzie... Zabić drozda, przyznaję, wygrało z Zieloną milą. Jednak gdyby się głębiej zastanowić - obydwie są o tym samym. Obydwie są ważna dla mnie, obydwie powinny być ważna dla wszystkich. Bo traktują o rzeczach ważnych. Jeżycjada i seria o Ani Shirley to dwie serie, które stanowią fundament mojego nastoletnio-czytelniczego życia. Chociaż ta druga nigdy nie przeczytana w całości (chyba nie mam odwagi zabierać się za Anię z Wyspy Księcia Edwarda), chociaż obydwie nie ustrzegły się błędów. Jednak obydwie należą do moich ulubionych. I nic tego nie zmieni. Gringo wśród dzikich plemion - jeszcze teraz mam wątpliwości, czy powinna się tu znaleźć. Jednak to ona zapoczątkowała moją miłość (jak na razie na odległość) do Ameryki Łacińskiej, w dodatku napisana jest po mistrzowsku.

Pamiętam...


Pamiętam... Słucham...Uśmiecham się... Mam nadzieję, że Wy też.

Kryminał idealny... ("I nie było już nikogo" A.Christie)

Lubię kryminały w pełnym tego słowa znaczeniu. Lubię, gdy są takie klasyczne, dopieszczone w każdym calu. Gdy nic nie odstaje, nic nie uwiera, a wszystkie trybiki pasują do siebie idealnie. Co więcej, po połączeniu tworzą zaskakującą całość. Dzisiaj opowiem Wam, o takim kryminale. Albo dokładniej, opowiem Wam o kryminale wręcz idealnym: wciągającym i nie puszczającym do końca, przemyślanym w każdym calu i praktycznie nie do rozwiązania.

Ośmiu, wydawać by się mogło, że przypadkowo dobranych ludzi dostaje zaproszenie na tajemniczą Wyspę Żołnierzyków. Gdy przybywają, okazuje się, że gospodarzom coś ważnego wypadło i pojawią się dopiero jutro. Dlatego nasi bohaterowie muszą zaczekać. Towarzyszy im dwoje służących. Wieczorem, przy kolacji, gdy wszyscy zajęci są rozmową, w domu rozbrzmiewa Głos, który zarzuca każdemu z obecnych popełnienie morderstwa. Jak się potem okazuje, to nie nadprzyrodzone siły, a jedynie informacja nagrana na płycie. Jednak goście nie mogą już spać spokojnie. Sumienie ich rusza, a najgorsze dopiero przed nimi. Pierwszy ginie młody chłopak. Wszystko zgadza się ze starą rymowanką…

Zaintrygowani? Mam nadzieję. A to dopiero początek. Czeka nas dużo wrażeń, jednak nie wybiegajmy w przyszłość. Zacznijmy od samych bohaterów. Tych mamy pełną paletę. Od starej, nobliwej i bardzo zamożnej panny przez lekarza po biedną sekretarkę. Pechowi goście Wyspy Żołnierzyków. Każdy z nich różniący się od siebie, reprezentujący całkowicie inny stan, to nie jest już tylko ta popularna medium class, tutaj mamy cały arsenał, przedstawicieli praktycznie wszystkich warstw społecznych współczesnej autorce Anglii. Dzięki temu, książka nie dość, że wydaje się bardziej realistyczna, to jeszcze tchnie w niej ten spokojny, a jednocześnie pełen napięcia klimat. „Czuć” minioną angielską epokę.

Jednak na nic zachwyty nad klimatem, bohaterami, gdyby nie intryga. Z morderstw z jakimi zapoznała mnie królowa Kryminału, które podobnież wymyślała zmywając naczynia, to jest najbardziej zaplątane, najbardziej przemyślane. Zapewne, podczas wymyślania musiała zmywać kruche filiżanki po wielu Anglikach.
Jednym słowem – intryga jest tak misternie upleciona, że przeciętny zjadacz chleba nawet nie musi się wysilać, i tak nie ma szans na rozwiązanie. Potem nadchodzi koniec i rozwiązanie zagadki. Jest… szokujące. Powaliło mnie (że się niezbyt kulturalnie wyrażę) i zaczęłam współczuć tym ludziom ze Scotland Yardu, którzy będą musieli się tym zająć…

Zastanawianie się, co mogłabym tej książce zarzucić nie wyszło na dobre, bo uwielbiam I nie było już nikogo. Posiada ona tę niepodrabialną cechę angielskich kryminałów (czego próżno szukać u Skandynawów czy Niemców), czyli taki wyniosły spokój. Chociaż ludzie są zabijani, to tutaj nawet krew leje się dystyngowanie. Nie ma też strasznych korków, większość przybyła pociągiem. Nic, tylko rozłożyć stolik, założyć kapelusik, zaparzyć herbatkę i zanurzyć się w różnych ploteczkach.

Można mówić wiele. Że Christie niekiedy się wręcz powtarza, że nie da się jej czytać cały czas, bo można się wynudzić. Jednak po takim kryminale wszelkie zarzuty idą w kąt i to ona jest jedyną Królową. I niech tak zostanie.



"I nie było już nikogo" Agatha Christie, wyd.Dolnośląskie, 2010