Opowieść o malarzu bez ucha i z sercem... ("Pasja życia" I.Stone)

Otwierasz tę książkę, delikatnie, jakby z nabożeństwem. Czujesz jak ciąży ci w ręku ilość wspomnień zawarta na zadrukowanych, postrzępionych kartkach. Wcześniej wciśnięta niedbale między inne, dla ciebie nabiera wagi, już nie możesz jej odłożyć, przynajmniej następne kilka dni poświęcisz zatapiając się w pasji tworzenia, pasji zdobywania, pasji życia. I ten witający nas okrzyk:
„Monsieur van Gogh, czas wstawać!”*
A więc wstajemy i my. Chociaż za oknem dżdżysty, zakurzony Londyn, chociaż wiemy, co może oznaczać ten chłód w spojrzeniu Urszuli, wstajemy jakbyśmy wstawali po raz pierwszy, po raz pierwszy podrywali się do życia.

Oczywiście nie wszystko będzie tak cudowne, jak tego pierwszego dnia. Mimo wszystko musimy szukać. Van Gogh w swoim życiu robił  chyba wszystko. Sprzedawał kiczowate obrazy innych artystów w Londynie, kształcił się na duchownego, głosił nauki wśród najbiedniejszych górników, wreszcie malował. We wszystkim zatapiał się całkowicie. Bez niepewnych prób, bez oglądania się na innych. Zazwyczaj samotnie, przeciwnie do kierunku potrzeb ciała i społeczeństwa, przymierając głodem, jako nadzieję, zasadę i jedyną zapłatę trzymając w zakamarkach pamięci kiedyś zasłyszane zdanie:

„Nieraz jeszcze w życiu będzie się panu zdawało, że poniósł pan klęskę. Ale w końcu znajdzie pan wyraz dla siebie – i to usprawiedliwi pańskie życie.”**



Znalazł. Malarstwo, wyrażanie siebie za pomocą pędzla i farby. Gdzieś w głębi siedziało to od dawna. Umiejętność łapania, oddawania ludzkich charakterów w nieporadnych szkicach.  Znajomość ze słońcem i jego barwami. Przyjaźń z cieniem i technikami rzucania go wprost w ludzkie serca.  Wiedział, że ma tylko jedno życie, by znaleźć i oddać, to co ma w sobie. Zaczynał późno, kiedy inni rozkwitali, on dopiero wychylał się nieporadnie ponad ziemię. Jednak nie patrzył na nich, szukał siebie.

Rozwijał się powoli, czasem jakby ograniczany wręcz ciałem. Jednak pamiętał, co miało jego życie usprawiedliwić.

Trzymamy w rękach historię człowieka wielkiego. Malarza bez ucha, który kochał, ufał, lecz podążał za swoją duszą, wiedząc, że inne pragnienia to tylko wytwory wyobraźni. Historię opisał również człowiek wielki. Malarz ludzkich losów, oddający wszystko w sposób mistrzowski. Człowiek, którego pasja włożona w tę historię tak samo nas obezwładnia, zachwyca, mieni się taką samą ilością odcieni, co obrazy mistrza. Dwie pasje splatające się w jednym miejscu..

Zostaje jeszcze czytelnik. Maleńki, przy dwóch szalejących talentach, tak dawno, a jednocześnie niedawno odkrytych.  Stojący, bez bojaźni pochylający się nad niosącą taką siłę książką. Czerpiący z niej.  Cały czas szukający. 

Ta zniszczona, zaczytana książka czaruje. Nie zapomina się jej tak łatwo, nie odchodzi się od niej tak łatwo. Łapczywie czyta się kolejne zadrukowane, niby zwyczajne karty. Pierwsze czytanie, drugie. I widać, jak ta na pozór tragiczna historia, była historią najszczęśliwszą na świecie.

Po prostu przeczytajcie...

"Pasja życia" I.Stone, wyd.Muza, 2002, tł.W.Kragen

*"Pasja życia" I.Stone, str.5
**"Pasja życia" I.Stone, str.49

Emocjonalne przywiązanie, fabularna klapa, czyli ludzie książki kochają. ("Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska)

…z notatek czytelnika
W dodatku, z tych notatek głęboko w szufladach trzymanych, w których nie ma nic obiektywnego.

Z kontynuacjami zazwyczaj jest tak, że są albo coraz gorsze albo coraz lepsze. W przypadku książek pani Ficner-Ogonowskiej jest inaczej. Każdy tom różni się całkowicie od poprzedniego. Pierwsza część była długa, do czytania, delektowania się, słodzenia i zachwycania. Druga krótsza o połowę, z fabułą bardziej rozbudowaną, z bardziej odważnymi wyborami bohaterów. Trzecia nie za długa, nie za krótka. Nie za zdecydowana, nie za spokojna.

Hania (wreszcie!) pozbywa się większości swych lęków i jak napisano na okładce, decyduje się dzielić swe życie z Mikołajem. Jednak los nie zasypia, lubi się bawić w chowanego i podrzucać niemiłe wydarzenia do życiorysów. Tym razem uderzających nie bezpośrednio w dwójkę głównych bohaterów, ale we wszystkich ich bliskich.

A zwykły czytelnik, wcześniej przy każdym smutku sięgający do tego szaro-miodowego cieszy się, że znowu powrócą do niego dawni bohaterowie, może czasem przerysowani, ale mimo wszystko sympatyczni. Tacy, z którymi po prostu miło się przebywa. I którzy też mają źle na tym świecie. Więc można sobie czasem z nimi popłakać. Albo się pośmiać.

Tylko, że ich już nie ma. Nie ma przede wszystkim przeciwwagi dla wszystkich smutków tej książki, czyli Dominiki. Ulubiona bohaterka większości czytelników popada w dziwną depresję, z której pod koniec równie dziwnym trafem wychodzi (koniec serii, więc trzeba było wszystko z uśmiechem zakończyć). Ale przez całą książkę jest nieobecna. I to strasznie nie pasuje. A już Hanka starająca się zastąpić Dominikę była kompletną pomyłką. Zresztą, ona nie mogła zastąpić Dominiki, bo była tylko Hanką. I pomijając jedno zdanie w książce, w ogóle nie było widać, żeby ją zastępowała. Więc czujemy się troszkę samotni i zaskoczeni. Jakby do tego szaro-miodowego świata wkradło się za dużo obcych czerni. Nic miłego.


I druga, sztandarowa sprawa – nie dość, że Dominiki nie ma, to na bohaterów spadają w takim czasie i odstępie takie problemy, że nawet biedny czytelnik, któremu wydaje się, że ma najgorzej na świecie, zaczyna się łapać za głowę. W dodatku, wcale nie myśli Jacy oni biedni, jednak mają gorzej ode mnie…, tylko raczej Taaaak, jasne, a na koniec ich traktor przejedzie…(jeśli jest człowiekiem troszkę złośliwym).

Teraz spokojnie wychodzi, że niezbyt miło czytelnikowi poznawać kolejne perypetie bohaterów. Ależ nie! Miło, tylko jakby troszkę już nudno… Szczególnie, że w ostatniej części bohaterowie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Iść tu czy tam. Załamywać się, czy cieszyć. Rozdrapywać kolejne rany z przeszłości, czy może się z nimi godzić… Atuty poprzednich części, których nigdy dużo nie było, zostały gdzieś schowane bądź zniszczone. Ale wiecie jak to jest. Cały czas, w głębi serca lubimy bohaterów, więc ostatecznie się i z tym się godzimy.

Przyjaciół przecież się nie opuszcza ot tak.
Ostatecznie można dla pocieszenia wrócić sobie do dwóch poprzednich części.

"Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska, wyd.Znak, 2013

Dwie dziewczynki w świecie samotności... (książki Romy Ligockiej)

Zawirowało w moim życiu, coś gdzieś zostało napełnione, gdzieś coś zostało wylane. Niektóre wydarzenia zaczęły blaknąć, schnąć, przestały nawet udawać, że cały czas żyją. Inne nabrały kolorów, jakby pociągnięte grubą, zdecydowaną kreską. Miejscami. Miejscami też wszystko zostało po staremu. Tylko z nowym spojrzeniem, nie, nie przez różowe okulary. Raczej takie butelkowo zielone. Nie optymizujące, nie pesymizujące.

Wszystko się stało za sprawą jednej pisarki. Roma Ligocka, nazwisko znane, chociaż nie sławne. Okropnie bestsellerowa Dziewczynka w czerwonym płaszczyku zawirowała mną, pokazała coś, coś uświadomiła, na coś uwrażliwiła. Zostawiła też coś. Tę siłę, która sprawia, że chcemy więcej. I to nie nachalnie, raczej w ten wysublimowany, groteskowo kulturalny sposób. Po prostu wiemy, że to teraz jest dla nas, że na nas czeka, że nam pomoże.

Czytałam więc kolejne książki pani Romy. "Kobieta w podróży", "Znajoma z lustra" - jakby frywolne, czasem zatykające dech w piersiach, ale cały czas lekkie, umiejętnie napisane felietony. Takie, by nadawać się do popularnej gazety. Jednocześnie takie, które po cichu, w lekkich słowach powiedzą to, co my kryjemy gdzieś głęboko, co chowamy, czego czasem nie jesteśmy świadomi. Były też te trudniejsze - "Dobre dziecko" i "Tylko ja sama". Napisane równie lekko, niosące jednak ogromny ładunek emocjonalny. Poruszające, traktujące po raz kolejny o dorastaniu z bagażem doświadczeń, rozwijające kolejne wątki, kiedyś już rozpoczęte.
„Nieprawda, że dojrzewanie, czas kiedy jest się młodym, ładnym i wesołym, to okres szczęśliwości”*


Ta książka… Te książki… Dwie ostatnie, przede wszystkim „Dobre dziecko”… Ta książka czasem boli, czasem wywołuje uśmiech, czasem przerażenie, często lawinę wspomnień i rozterki własne. A przede wszystkim tak dużo sympatii i zrozumienia. Bo pani Roma przeżywała to wszystko kiedyś, dawno. I do dziś w niej to żyje. A dziś ja tak dużo podobnego przeżywam…


Pani Romo, dziękuję. Wiem, że było trudno…

I za cholerę nie powiem, że to lista ulubionych. To po prostu lista potrzebnych bardzo. Dla wszystkich na tym samotnym świecie dorastania...

* * *
A teraz zbieram się, żeby nie było, że znowu strasznie uczuciowo. Tylko trudno tak, jeśli książkę postrzega się poprzez swoje życie swoje uczucia…

Dla niecierpliwych: literatura to dobra. Świetnie napisana, poprowadzona, z wstawką historyczną, z bohaterami z życia pożyczonymi, z pamiętnikiem żydowskiej matrony, taka, którą czyta się jednym tchem, mimo zimna, znużenia i niewygodnego krzesła.

I co najlepsze, nie to jest w niej najlepsze…

"Dobre dziecko" R.Ligocka, wyd.Literackie, 2012 oraz (w mniejszym stopniu) "Znajoma z lustra", "Kobieta w podróży", "Tylko ja sama"
Pamiętajcie jednak, zacznijcie od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku"

*cytat z okładki

Kolejna dziewczynka na półce ("Blondynka" J.C.Oates)

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.
Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.

To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.

Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.

 

Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!

Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…

Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.

*"Blondynka" str.13

"Blondynka" J.C.Oates, wyd.Rebis, 2011, tł.M.Ferek

Świetna proza, czyli znowu o bardzo dobrej książce... ("Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami)

Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po pani Oates przyszedł  czas na Murakamiego*.  Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.

Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem trafiłam na krótką formę, zbiór kilku opowiadań japońskiego mistrza słowa, które jak się okazało, ukazują jeszcze inny aspekt twórczości Murakamiego.

Tom "Wszystkie boże dzieci tańczą" zawiera sześć różnych opowieści, które łączy w pokręcony sposób wspólny mianownik - trzęsienie ziemi. Nigdy nie wymieniane w czołówce, nigdy nie będące osobistym przeżyciem głównego bohatera. A jednocześnie gdzieś wewnątrz żyjące, pchające, łamiące. Same opowiadania - niby każde inne, każde w innym stylu i stylizacji, a za każdym razem przebija się w nim wrażliwość i nigdy nie stracona nadzieja autora.
Co więcej, wszystkie razem łączą się w jakby mini-powieść, ich układ nie wydaje się być przypadkowy.

Rozpoczyna się ufem (czy może nie odmieniać?), a raczej, rozpoczyna się drogą, która mimo, że jesteśmy w połowie, wciąż zaczyna się na nowo. Typowy schemat Murakamiego w nowej wersji i nowej opowieści, cały czas z tą samą wrażliwością. Dalej, biegnie przez zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, aż do zakończenia. Szczęśliwego z nutką melancholii. Widzimy dziwny progres w tych opowiadaniach, tak różnych i tak podobnych jednocześnie.

Autor bawi się stylami, snami, muzyką, surrealistycznymi wizjami, dodając do tego tak wiele człowieczeństwa, że wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Jego postacie to ludzie różni - przeciętni i nudni, wrażliwi i zagubieni, z wspomnieniami i bez. Jednak czy tego już wcześniej nie znaliśmy? Szczególnie tych zagubionych, wrażliwych, którzy zaludniają jego powieści? Tym razem, po raz pierwszy zobaczyłam u niego również wątki nierealne. Panie Żabo, dzień dobry! Czy Murakamiemu do twarzy z Panem? Przyznam, ciekawiej.  Nie powiem, że lepiej. Jednak ciekawie zdecydowaniej.

Trudno też nie zauważyć, jak wszystko jest wyważone i dobrane, mimo jednoczesnego szaleństwa i wręcz wybuchu wyobraźni. Murakami ma bardzo specyficzny, jakby ociosany styl pisania. Jednocześnie jest on bardzo poetycki. Dziwny, a mimo to zapadający w pamięci. Prosty i kunsztowny za razem. Z pojedynczymi zdaniami, których potem trudno pozbyć się z własnej świadomości.
Krótka forma ogranicza pisarza, a jednocześnie może ukazać jego zalety, niezauważone w przypadku powieści. U Murakamiego tak jest. Widać, że wszystko tam jest przemyślane, poukładane, na swoim miejscu, z puentą cichą i przemijającą, zabierają jakąś cząstkę nas. Malutkie, dzieła sztuki. Szczególnie dwa pierwsze, od których nie mogłam się oderwać i do których jakaś cząstka cały czas wędruje. W "Krajobrazie z żelazkiem" możemy zaobserwować pewne nici łączące również autora z Tove**.

Sztandarowe pytanie na koniec: Co z erotyzmem? Jakby potwierdzając niepisaną zasadę "Książka nie sprzeda się bez krwawych scen bądź seksu" nie zabrakło go tu. Jednak, o ile w "Norwegian wood" mieliśmy zdecydowany przesyt, tutaj jest powiedziałabym nawet, że wyważony i wreszcie współgrający z treścią. Po raz pierwszy, Murakamiemu udało się wszystko świetnie zgrać.

Słowem, takich przerw nie mogę sobie robić. Murakami to emocjonalna, a jednocześnie wyważona proza o ludziach szukających, nieszczęśliwych, czasem niespełnionych. Po prostu takich, jakimi każdy ktoś kiedy się czuł. Proza świetna.

"Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot 


                                                                                                                      

*O nagrodzie Nobla miałam pisać, bo już niedługo poznamy po raz kolejny laureata, jednak ubiegła mnie Blannche [tutaj], więc ja pokuszę się dopiero o jakąś notkę na podsumowanie, kiedy to (jak zwykle) nie zdobędzie nobla nikt znany szerszej publiczności, a wszyscy będą zaszokowani dziwnie brzmiącym, nieznanym nazwiskiem.(W tym roku to nazwisko ma być podobnież afrykańskie)
**Tove Jansson, która, jeśli ktoś jeszcze jest uprzedzony, pisała cudowne książki, czytane przeze mnie w kółko.

Qulturanki #1 - książki na jesień


...czyli co czytać, gdy opadają liście.
Oczywiście, żaden mól książkowy nie był by sobą, gdyby nie miał już założonej z góry listy książek na jesień. Moje też leżą równiutko ułożone na stoliku, czasem coś tam dochodzi, czasem coś odchodzi, jednak trzon jest niezmienny. I klimat się nie zmienia. 

Przede wszystkim, trochę klasyki.
Opasłej, pięćset stron minimum, może być melancholijna czy też pełna uczuć i emocji targającej bohaterów.
Jane Eyre C.Bronteidealna na jesienne wieczory, miłosna, czasem spokojna, jak ocean przed burzą, książka, nad którą płakał Tharackrey, książka, która mnie osobiście urzekła i o której zawsze myślę z pewnego rodzaju nostalgią. Piękna warsztatowo, piękna wartościowo, jednak przede wszystkim, piękna emocjonalnie. Gotycka, wiktoriańska, mroczno-słodka.Jak zwierciadło. Każdy odbiera ją inaczej.
-tak pięknej okładki w Polsce jeszcze się nie doczekała, jednak ostatnio MG ją wznowiło i przetłumaczyło na nowo (nie omieszkam się przy okazji porównać ze znanym mi przekładem pani Świderskiej).
Prócz tego: Przeminęło z wiatrem M.Mitchell, Duma i uprzedzenie J.Austen, Mała Dorrit C.Dickens, Błękitny zamek L.M.Montgomery (Północ i południe E.Gaskell*)

Noblistami nie pogardzimy.
Niedoszłymi noblistami również.
"Norwegian Wood" H.Murakami - Zły Ludź krzyczał na mnie, że nie od tego się zaczyna przygodę z Murakamim. Że to całkowicie inny Murakami.
Całkowicie może nie, jednak inny jest. Nie idealny, nie tak dobry jak "Na południe od granicy...", trochę za bardzo erotyczny, ale mimo wszystko sama chętnie przeczytałabym go jeszcze raz, w jakieś deszczowe popołudnie. Przy muzyce Beatlesów.
-przy okazji przypominam, że już niedługo przyznanie Nobli w kategorii literatura. I Murakami znowu jest murowanym faworytem. Wraz z panią Oates (kibicuję obydwojgu). Ale przepowiadają, że nagroda powędruje do Afrykańczyka. Zobaczymy.
Prócz tego: inspiracji szukamy tu. (Saga rodu Forysate'ów J.Galsworthy, Wszystkie boże dzieci tańczą H.Murakami)

Miło, szybko, jakby nie jesiennie.
Czyli trochę literatury kobiecej. Taki podpunkt być musi, gorzej z wypełnieniem. Kompletnie nie umiem polecać literatury kobiecej. Może wy coś polecicie? A ja przejdę do ukochanych biografii?
Jednak najpierw nie omieszkam wspomnieć, że mi osobiście marzy się ta, typowo kobieca książka. W dodatku od zawsze (czyli poprzedniego roku, kiedy to zobaczyłam ją w katalogu Weltbild). Zbiera miłe, zachęcające recenzje, tematyka też niebanalna, po prostu "Między nami" C.Cleave
-prawa do ekranizacji wykupiła Nicol Kidman. Tylko jeszcze nic z tym fantem nie zrobiła...


Przez ramię.
Biografie czasem są wścibskie. Ale zazwyczaj są po prostu strasznie inspirujące.
"Pasja życia" I.Stone - świetna. Pełna, trochę szalona, inspirująca, literacko majstersztyk, wciągająca, Kocham van Gogha, teraz jeszcze bardziej. I podziwiam całym sercem. Jak i Irvinga Stone'a.
A co lepsze, większość też się zakocha. I zacznie podziwiać. Na jesienne, impresjonistyczne wieczory obowiązkowa.
-jest, jest tez ekranizacja. Troszkę demonicznie się zapowiada, obawiam się ją oglądać.
Poza tym: "Poniedziałkowe dzieci" P.Smith, "Blondynka" J.C.Oates, "Queen. Nieznana historia" P.Hince (Charlotte Bronte i jej siostry śpiące E.Ostrowski)

Tolkien i Lewis muszą być!


"Dopóki mamy twarze" C.S.Lewis - w pięknej, jesiennej okładce i treści zabierającej nas daleko w podróż, nie tylko uczuciami. Otoczenie się zmieni, jednak i myśli ulegną przemianie. Lubię za to Lewisa.
Poza tym: Opowieści z Narnii C.S.Lewis, Silimarilion J.R.R Tolkien, "Listy"J.R.R.Tolkien (Rudy Dżil i jego pies J.R.R.Tolkien)





*tytuły podane w nawiasach, to książki, które ja tej jesieni czytam w ramach mego stosu z danej kategorii
Traktuję to jako pilota Qulturanek. Czy ta akcja zaistnieje zależy tylko od waszej reakcji...

Zabawa literacka ("Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski)


Ryzykownym jest pisać kolejną biografię zagranicznego autora, dopiero niedawno na dobre podbijającego rynek (bo jak inaczej nazwać ten precedens wydawania dzieł sióstr  Bronte w Polsce?), gdy w dodatku owy autor doczekał się dwóch innych biografii, jedne wręcz legendarnej i wielbionej przez wszystkich (bo kto nie kocha Na plebanii w Haworth?). Jednak ryzyko zawsze może się opłacić...

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" oparta jest na założeniu, że całe swoje życie autorka Jane Eyre w zawoalowany sposób opisała w książkach. Wszystkich - również tych, których autorstwo przypisywane jest Emily i Annie. Pan Eryk jest nieodosoboniony w tych, wydawać by się mogło, szokujących tezach. Tak mało wiemy o życiu legendarnych pisarek, tak wiele w tym niepewności, tak dużo listów zniszczonych, tak dużo tragedii i samotności, a jednocześnie geniuszu, że każda kolejna osoba stara się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego, czy na pewno...
By doszukiwać się potwierdzenia, trzeba mieć materiały, na których można się oprzeć. W przypadku Charlotty jest to jedynie spuścizna literacka, poparta niewielką ilością listów i biografią Elizabeth Gaskell. Wbrew pozorom, daje ona większe pole wyobraźni, niż potwierdzania kolejnych faktów.

Na początku mamy wprowadzenie, opis Charlotty, choć realny i wyłaniający się z wszystkich jej listów, całybyć może mnożące się z niebywałą prędkością. Emily napisała Wichrowe Wzgórza? Nie, Charlotte zdecydowanie. A że styl? Trzeba porównać z surowością wczesnych rękopisów i mamy odpowiedź. A Branwell? Może on również jest autorem?

czas nieprawdopodobny, zupełnie nie podobny do naszego wyobrażenia. Mamy też wszystkie nasze 

Oczywiście, prócz wszelkich dywagacji, są też kolejne fakty, być może nieznane szerszemu gronu, choć już 

wcześniej opisywane. Małżeństwo Charlotte, jej przyjaźnie, traumatyczne dzieciństwo, nieodwzajemnione miłości, urojenia, depresje. Poparte wcześniej wydanymi biografiami sióstr*, listami. Dość chaotycznie ułożone, acz przejrzyste.

I wreszcie coś, czego dotąd spotkać nie można było w Polsce - cudowne obrazy, szkice, rysunki, zdjęcia rękopisów, zagubione zdjęcia. Obydwie poprzednie biografie potraktowane były po macoszemu, tę zdecydowanie wydawcy kochają.

Wszystko razem wzięte tworzy niespotykaną pracę. We wstępie teza, dalej próba potwierdzenia, co prowadzi do podsumowania i w którym to miejscu człowiek zauważa, że zamiast większej jasności, mamy jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. I tylko jedno jest pewne - Charlotte Bronte nie chciała, by ktoś zagłębił tę tajemnicę, zniszczyła wszystko, co mogłoby doprowadzić do jej rozwiązania. A jeśli ona tego nie chciała, to my nie mamy szans, by to odkryć.

Trudno rozpatrywać tę książkę w jakimś oddzielnym dziale, ona nie istnieje jako osobna biografia czy praca naukowa. Dobrze napisana, oparta na wielkim być może, pełna odniesień do innych biografii, do literatury, do szczątkowych wspomnień. Miła zabawa literacka, nie do rozwiązania. Do czytania, jako gratka dla fanów rodzeństwa Bronte, zdecydowanie niezrozumiała dla nieznających utworów genialnych sióstr. Z autorem można dyskutować, można podważać jego tezy, można się zgadzać. Rozpatrywać można tę książkę jako uzupełnienie do całości. Nie wnoszące wiele, raczej przypominające, że Currer, Ellis i Acton Bell cały czas w nas żyją. I że zagadka literacka na miarę tej szekspirowskiej, jest nie do rozwiązania.

*mowa tu przede wszystkim o "Na plebani w Haworth" i "Siostrach Bronte" (obie autorstwa polskich pisarek), choć autor odnosi się również do tekstów zagranicznych autorów.

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" E.Ostrowski, wyd.MG, 2013
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG

Samotność w wielkim mieście ("Ukryte godziny" D. de Vigan)

Dzisiaj musicie zapomnieć o Paryżu, jaki żyje w waszych snach, jakim przepełnione są wszystkie opowieści. Że wieża Eiffla, że belle epoque, że Edith Piaf… Dzisiaj miasto oglądane będzie oczami paryżanina. Żadnego turysty z głową wypełnioną stereotypami. Człowieka, dla którego Paryż to droga dom-metro-praca...

Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce trzech chłopców, która zaczyna mieć problemy w pracy. Jak to się dokładnie nazywa? Mobbing, bodajże. Szef jednego dnia zaczyna odsuwać ją od kolejnych projektów, pozbawia biura, udaje, że nie dostał jej maili...  Kobieta zostaje wręcz wciągnięta w pułapkę własnych myśli, najpierw starając się zrozumieć, co robi źle. Potem walcząc z tym. Nie wie tylko, że szybkiego, dobrego rozwiązania nie ma.
Równocześnie toczy się historia Thibaulta -samotnego lekarza, który właśnie rozstał się z dziewczyną i aktualnie całkowicie oddaje się pracy.

Troszkę schematyczne, jak to bywa w takim przypadku. Jednak jest coś, co wyróżnia  tę powieść. Normalnie wszystko powinno dążyć do momentu przełomowego, gnając z zawrotną szybkością. Tutaj w ogóle trudno znaleźć jakikolwiek moment przełomowy. Jesteśmy tylko my i bohaterowie, których drogi wiją się na wszystkie strony, nieprawdopodobnie blisko siebie, muskając się czasami.

I schemat się kończy. Zaczyna się dobra proza, niebanalna, o tym na co choruje teraz społeczność, mimo wszechobecnych uśmiechów i Dobrych Wróżek, mówiących: zrobisz to i będziesz szczęśliwy! czy myśl pozytywnie!. Zaczyna się opowieść o samotności, o chęci ucieczki, o strachu. Po prostu. Proza, której zawsze brakuje i  na którą zawsze zapotrzebowanie jest.



Jest też wielkie miasto. Paryż odgrywa niebanalną rolę. Nie w sensie komercyjnym, nie patrząc przez pryzmat zabytków, stereotypów, które wkładane nam są do głowy od małego . Paryż, mógłby być też Londyn, Nowy Jork, Madryt... Paryż, wielki, dudniący, pełen samotnych, mijających się w biegu ludzi.

Dwójka, której się przyglądamy, nadająca się cudownie do komedii romantycznej, odkrywa przed nami swoje drugie oblicze - pełne rozterek, pytań, niepewności, załamań.  Zazwyczaj zrezygnowane, boleśnie doświadczone. Samotne oblicze, które często ludzie chowają gdzieś głęboko przed innymi. Oblicze, które tak na prawdę, nas wszystkich łączy.

Jednak trzeba wspomnieć, czego tej książce zabrakło - duszy. Paradoksalnie, zbudowana jest cała na uczuciach, a uczuć czasem jej brakuje. Pani de Vigan nie posiada jeszcze (albo już?) rozmachu artysty, widać tylko świetnego rzemieślnika, który panuje nad wszystkimi postaciami, myślami, stylami, konstrukcjami. Bo warsztatowo książka jest świetna. Ale to jeszcze nie jest geniusz, i by wdrapać się jeszcze wyżej, potrzeba odrobiny czegoś. Dlatego książka może zginąć, wśród innych.

Mimo to, cały czas to dobra literatura. Takiej, jakiej czasem nam potrzeba. Po jakiej trudno się ruszyć z miejsca. Wstać i iść.

źródło zdjęcia,  źródło drugiego zdjęcia


"Ukryte godziny" D. de Vigan, wyd.Sonia Draga, 2010, tł.S.Kluza

"Dobrze jest mieć księżyc w pełni"


Trudno unieść pióro, gdy przed chwilą zamknęło się książkę literacko dopieszczoną. Kawałek metalu i odrobina atramentu – wszystko ciąży w dłoni, przygniecione natłokiem myśli, interpretacji, wyobraźni i przyjaźni. Bezsens i zwykła bezsilność aż przytłacza w obliczu nie tyle książki genialnej, co wspaniale współgrających z nami. Tymi prawdziwymi.

Ocean? 

„To był tylko kaczy staw na samym końcu farmy. W dodatku niespecjalnie duży. Lettie Hempstock nazywała go oceanem, ale wiedziałem, że to niemądre. Powiedziała, że przybyły tu zza oceanu ze starego kraju.” 
A więc nie ocean, kaczy staw. Zwykły, prozaiczny, na jaki każdy z nas może natknąć się gdzieś pośród wiejskich domków. Leżący na końcu drogi. Tej drogi, na której zaczyna się nasza podróż pełna magii, innych światów, snów, niesamowitych stworów i niebezpieczeństw.

Książka dziwna do granic możliwości. Zbudowana na tym, co uwielbiamy u Lindgren – kruchych, samotnych zdaniach w których dusza uchwycona jest między słowami, a nie w samych słowach. Dziecku samotnym, kochającym, szukającym, które w pewnej chwili musi stawić czoła złemu. Jednak książki Lindgren są dla dzieci. Ocean jest straszniejszy, przyjęło się, że uważa się go za książkę dla dorosłych.

Zamknięte w ramach powieści strachy słowne, strachy postaciowe nigdy nie wystąpiły by w książce Astrid. Za straszne, za boleśnie przemawiające nie tylko do najmłodszych, do starszych również.
Jednocześnie ta książka jest tak zamarznięta, nieskłonna do obdarzania uczuciem, że czytelnik samoczynnie ją uczuciem obdarza.
Po prostu, lubi ją. Albo raczej, bo niebezpiecznie zaczynamy wchodzić w obszar my:
Po prostu, lubię ją.
Lubię ją tak bardzo, że nie pożyczę jej tobie, bo mazałam po niej i zaznaczałam fragmenty, które chwyciły mnie za serce. Lubię ją, tak jak lubię „Mio, mój Mio”, wracać do niej będę z takim samym niepewnym uśmiechem jak do „Doliny Muminków w listopadzie”.

Jednak zaczynam się gubić w tym momencie, zakładając na siebie niewygodne powiązania, porównania książek cudownych z cudownymi. Tutaj to się kończy dla ułatwienia.

Gaiman jest autorem, którego bohaterowie wiedzą co to strach, samotność, zagubienie. Jeszcze nie weszli na kolejny etap dojrzewania, jednak gdy tylko zamkniemy oczy, widzimy jak będzie wyglądać ich życie za kilka lat. Jak przyznaje bohater na samym końcu:

„Podejrzewam, że historia ma znaczenie tylko wtedy, gdy występujący w niej ludzie się zmieniają. Ale w czasie tych wszystkich wydarzeń miałem zaledwie siedem lat i pod ich koniec pozostałem tą samą osobą jak na początku, prawda? Podobnie wszyscy inni. Bo musieli. Ludzie się nie zmieniają.”
Trudno zgodzić się całkowicie z autorem (zostając tymi samymi jednocześnie cały czas zmieniamy się), jednak jeśli tak to wygląda w jego książce, co tam znajdziemy? Nie ma dynamicznego bohatera, nie ma i naszej wewnętrznej przemiany.
A jednak, jest…

Ukryta w opowieści, trzonie tej książki, gdy to przechodzimy ze świata do świata, rozglądając się czasem panicznie, cały czas czując uścisk Lettie.


* * *

Tak napisany zlepek emocji leży sobie już od dłuższego czasu. Od czasu kiedy zdążyłam po raz pierwszy pokochać Gaimana (nie mogłam go kochać za „Lustra i dym”, nie lubiłam ich), kiedy jeszcze cała pełna 
zachwytów i niepewności przekręciłam ostatnią stronę „Oceanu na końcu drogi”.
Próbowałam poprawiać ten tekst, nie chciał, to nic, że nie miał odpowiedniego zakończenia, nie miał kilku zastrzeżeń jakie już padły kiedyś, w jakichś recenzjach. A chciałam wam o niej opowiedzieć. Już, teraz. Więc tylko jeszcze dopisek, możliwe, że zbędny:
Książka Gaimana zbudowana jest jak książka dla dzieci. I tematykę ma książek dla dzieci. I nie wyróżnia się za bardzo niczym nadzwyczajnym, jeśli porównywać ją do innych dobrych książek dla dzieci. No, poza tym, że jest straszniejsza. A więc, jak każdą dobrą książkę dla dzieci, warto ją przeczytać.
Chociaż może nie niesie za sobą wielkich mądrości i nie jest specjalnie przecudowna obiektywnym okiem patrząc. Może to w ogóle to jest reakcja na pierwsze takie spotkanie ze wspaniałą literaturą Gaimana.
Więc, jeśli podaruję ją wam na urodziny, to nie zdziwcie się. A jeśli jej nie podaruję, to sami sobie ją podarujcie. Dla własnej przyjemności.


Zarówno tytuł tekstu jak i wszelkie fragmenty oznaczone kursywą są cytatami z opisywanej książki.

"Ocean na końcu drogi" N.Gaiman, MAG, 2013, tł.P.Bratiner

Książka wszystkich kolorów ("Dziecko piątku" M.Musierowicz)

Obrazek oczywiście nieadekwatny, jednak zdecydowanie
jeden z ulubionych z całej serii
Jeżycjada jest niewątpliwie jedną z bardziej popularnych serii młodzieżowych w Polsce i zawsze rozmowom o niej towarzyszy krępujące, powodujące zmieszanie pytanie:Jaka jest twoja ulubiona część?

Bo co taki czytelnik może odpowiedzieć? Borejków poznawało się stopniowo, każda historia łączyła się z kolejną, a wszystkie zebrane razem tworzyły dziwny, wypełniony ciepłem i humorem obraz. Gdy ktoś miał niewątpliwą przyjemność zagłębiać się w kolejne tomy stopniowo, zaczynając w wieku młodzieńczym, musiał zauważyć, jak zmieniały się upodobania, jak tasowała się kolejność, jak w pewnej chwili Aniela z najbardziej irytującej postaci robi się jedną z ulubionych, jak przyjemny "Kwiat kalafiora" zostaje zepchnięty przez niepozorną "Szóstą klepkę" z wydawać by się mogło niepodważalnego pierwszego miejsca.

Co zrobić. Młodzieńcze, nieociosane życie.

Jednak ostatnio, w czasie przesytu literaturą, gdy umiem jedynie skołowana wybierać kolejne książki i nie mam siły zacząć ich czytać, z wahaniem, wyrzutami i uśmiechem, odpowiedziałabym - "Dziecko piątku".
Powieści ulubione mają niewątpliwie jedną, koronną zaletę - można je czytać kilkanaście razy, wracać jedynie do fragmentów, a i tak za każdym razem historia wydaje nam się całkowicie inna poprzednio.
Gdy po przerwie otworzyłam "Dziecko piątku",  zaskoczyło mnie. Jak zwykle. Smutne, melancholijne, miejscami ściskające za gardło. Pamiętałam z poprzednich wizyt uśmiechniętą Aurelię pośród malin, dzisiejsza wyłania mi się pośród nieprzespanych nocy i rozmów z automatu. Pamiętałam trudne relacje z ojcem, nie pamiętałam aż takiego napięcia, intensywnego, a jednocześnie spokojnego jeśli chodzi o relacje z matką. Zauważyłam wreszcie pana Jankowiaka od tej innej, samotnej, listopadowej strony.

I w jednej chwili w kolorowej części pojawiło się tak wiele melancholijnych przebłysków. Oczywiście, dla nieznających, tom utrzymał poziom humoru, było miło, były dwie trzpiotki, warstwa wierzchnia powieści, pierwsza, jaka rzuca nam się w oczy. Jednak, gdy dochodzimy do momentu, gdy pewne wyrażenia, cytaty, zdarzenia mamy zakodowane w podświadomości, z łatwością umiemy powtarzać je z pamięci, w książce znajdujemy więcej. I wszystko idealnie do nas pasuje.

Nad walorami literackimi, nad bystrym okiem, nad ciepłem, językiem i wartością uczuciową rozwodzili się już wszyscy, w obydwie strony idąc i szukając niuansów niewidocznych dla czytelnika. Więc dziś nie będzie. Powiem tylko, dziękuję, pani Małgosiu. Za cudowne, wielokolorowe części. Czasem lepsze, czasem gorsze (albo po prostu jeszcze nie zrozumiane?). No i za kunsztownie utkane z łez i malin "Dziecko piątku".

źródło obrazka

"Dziecko piątku", M.Musierowicz, 1993

O miłości, humorze i przeznaczeniu...


Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie całego wyzwania, jednak jak się okazało, troszkę przeceniłam swoje siły i zapomniałam o moim tempie pisania, słowem zostało jeszcze kilka książek, o których nie udało mi się wspomnieć, a które powinny zagościć. Wiadomo, modelacja i panowanie nad czasem, to nie jest umiejętność posiadana przez wszystkich.

"Rasmus i włóczęga" A.Lingren
Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara - włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. [źródło]

Jedna z tych mniej smutnych i melancholijnych książek Lindgren, w której jak zawsze wylewa się dziecięca miłość i brak odzewu ze strony dorosłych. Mamy prosty opis sierocińca, troszkę przygód, dużo ciepła i humoru. No i oczywiście, mamy bułeczki cynamonowe z mlekiem - najlepszą rzecz na świecie!

"Rasmus, rycerz Białej Róży" A.Lindgren
Kalle Blomkvist jest postrachem złoczyńców w całej Szwecji. Nie znajdzie się nigdzie drugiego detektywa tak spostrzegawczego i odważnego jak on. Nieustraszony śledczy popada jednak w kłopoty, kiedy na jego oczach zostaje uprowadzony mały Rasmus. Wraz z niezawodnymi przyjaciółmi Kalle wyrusza w pościg za kidnaperami, choć dręczą go wątpliwości. Problem polega na tym, że ma dopiero piętnaście lat...[źródło]

Nie przepadam za Lindgren w tym wydaniu. Co prawda, Rasmus jest rozczulający poprzez wieczny słowotok, co prawda, jest dużo emocji przy pościgach i wreszcie są kidnaperzy w krzywym zwierciadle, jednak podobnie jak Michael Blomkvist nigdy nie mogłam polubić Kallego. 
Tylko ta Wojna Róż - zaraz przypominają się wakacje...

"Brat" E.Kiereś
Pewnej księżycowej nocy dwaj bracia wyruszają na łowy, ale nieświadomie popełniona wina sprowadza na nich gniew tajemniczych i groźnych potęg. Wbrew zaklętemu losowi bracia będą próbowali odnaleźć się nawzajem w świecie, który dotąd znali tylko z gawęd snutych przy domowym ognisku. Czy im się to uda? I za jaką cenę? Czy poznają tajemnicę, od której ich wędrówka się rozpoczęła? A rozpoczęła się znacznie dawniej niż mogliby przypuścić.[źródło]

Lubię panią Emilię w tym ludowo-baśnowym wydaniu. Spokojna, po części mroczna książka o poszukiwaniach, uczuciach. Jedna z tych, które można włożyć między inne cudowne zbiory baśni. Jedna z tych, w których odnajduje się jakieś kawałki siebie. Co prawda, nie urzekła mnie tak, jak "Łowy", jednak zasługuje na uwagę.

"Rudy Dżil i jego pies. Kowal z Polesia większego" J.R.R. Tolkien
Giles, spokojny gospodarz z Ham, nie grzeszy odwagą. Przypadek sprawia, że zostaje Bohaterem Okolicy. Otrzymuje od Króla sławny miecz, szczególnie zasłużony w zabijaniu smoków. Kiedy więc pojawia się smok, zadanie zabicia potwora spada na niechętne temu brzemieniu barki Gilesa. Lecz oto smok odmawia walki... 
Przylesie Wielkie słynie z biegłych w swoim zawodzie rzemieślników i ze znakomitej kuchni. Pewnego razu urzędujący Mistrz Kucharski wyrusza w drogę, nie wiadomo dokąd. Wraca z czeladnikiem. Nie jest to jednak zwyczajny uczeń. To król czarodziejskiego ludu. Ma on do wypełnienia misję, która zmieni losy pewnego chłopca.[źródło]

Pierwsze opowiadanie to karykaturalny obraz rycerstwa. Giles jest miły i przeciętny. Sławę zyskuje dzięki tylko i wyłącznie szczęściu. Jak się okazuje, wielkie czyny nie muszą iść za wielką odwagą. Miło, zwiewnie, zdecydowanie po tolkienowsku i z przymrużeniem oka.
Drugie opowiadanie bardziej baśniowe, też troszkę dowcipne, jednak przede wszystkim bardziej zahaczające o ludowe wierzenia. No i jeszcze jedno - ciekawsze.  Obydwa proste i kunsztowne za razem - po prostu Tolkien.