Tym razem czeka na nas opowieść o Mathilde – samotnej matce trzech chłopców, która zaczyna mieć problemy w pracy. Jak to się dokładnie nazywa? Mobbing, bodajże. Szef jednego dnia zaczyna odsuwać ją od kolejnych projektów, pozbawia biura, udaje, że nie dostał jej maili... Kobieta zostaje wręcz wciągnięta w pułapkę własnych myśli, najpierw starając się zrozumieć, co robi źle. Potem walcząc z tym. Nie wie tylko, że szybkiego, dobrego rozwiązania nie ma.
Równocześnie toczy się historia Thibaulta -samotnego lekarza, który właśnie rozstał się z dziewczyną i aktualnie całkowicie oddaje się pracy.
Troszkę schematyczne, jak to bywa w takim przypadku. Jednak jest coś, co wyróżnia tę powieść. Normalnie wszystko powinno dążyć do momentu przełomowego, gnając z zawrotną szybkością. Tutaj w ogóle trudno znaleźć jakikolwiek moment przełomowy. Jesteśmy tylko my i bohaterowie, których drogi wiją się na wszystkie strony, nieprawdopodobnie blisko siebie, muskając się czasami.
I schemat się kończy. Zaczyna się dobra proza, niebanalna, o tym na co choruje teraz społeczność, mimo wszechobecnych uśmiechów i Dobrych Wróżek, mówiących: zrobisz to i będziesz szczęśliwy! czy myśl pozytywnie!. Zaczyna się opowieść o samotności, o chęci ucieczki, o strachu. Po prostu. Proza, której zawsze brakuje i na którą zawsze zapotrzebowanie jest.
Jest też wielkie miasto. Paryż odgrywa niebanalną rolę. Nie w sensie komercyjnym, nie patrząc przez pryzmat zabytków, stereotypów, które wkładane nam są do głowy od małego . Paryż, mógłby być też Londyn, Nowy Jork, Madryt... Paryż, wielki, dudniący, pełen samotnych, mijających się w biegu ludzi.
Dwójka, której się przyglądamy, nadająca się cudownie do komedii romantycznej, odkrywa przed nami swoje drugie oblicze - pełne rozterek, pytań, niepewności, załamań. Zazwyczaj zrezygnowane, boleśnie doświadczone. Samotne oblicze, które często ludzie chowają gdzieś głęboko przed innymi. Oblicze, które tak na prawdę, nas wszystkich łączy.
Jednak trzeba wspomnieć, czego tej książce zabrakło - duszy. Paradoksalnie, zbudowana jest cała na uczuciach, a uczuć czasem jej brakuje. Pani de Vigan nie posiada jeszcze (albo już?) rozmachu artysty, widać tylko świetnego rzemieślnika, który panuje nad wszystkimi postaciami, myślami, stylami, konstrukcjami. Bo warsztatowo książka jest świetna. Ale to jeszcze nie jest geniusz, i by wdrapać się jeszcze wyżej, potrzeba odrobiny czegoś. Dlatego książka może zginąć, wśród innych.
Mimo to, cały czas to dobra literatura. Takiej, jakiej czasem nam potrzeba. Po jakiej trudno się ruszyć z miejsca. Wstać i iść.
źródło zdjęcia, źródło drugiego zdjęcia
"Ukryte godziny" D. de Vigan, wyd.Sonia Draga, 2010, tł.S.Kluza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz