"Śmierć pięknych saren" O.Pavel

Gdy brałam do rąk tę książkę, nie wiedziałam, o czym ona właściwie jest. Słyszałam, że piękna, wzruszająca, uspokajająca, najbardziej anty-depresyjna książka świata, jak ją określił Mariusz Szczygieł, lecz nikt nie mówił o fabule, nie zachwycał się poszczególnymi wątkami czy językiem. Jakby cały tłum ludzi opiewał samo jestestwo tejże pozycji.

Po przeczytaniu „Śmierci pięknych saren” uśmiechnęłam się do siebie i nagle zrozumiałam tych ludzi. Bo na pytanie: o czym jest ta książka? trzeba by odpowiedzieć: o rybach i będzie to jedyna prawdziwa odpowiedź, za razem tak daleka od prawdy. A jeśli drążyć by temat, powiedzielibyśmy o tatusiu autora, który w tej historii odegrał jedną z ważniejszych ról, będąc komiwojażerem handlującym lodówkami i odkurzaczami sławnej firmy Elektrolux, a jednocześnie wielkim miłośnikiem ryb. Dalej trzeba opowiedzieć o mamusi Oty Pavela, jego dwóch braciach i wujku Karolu Proszku. Można by również wspomnieć o pani Irmie, o doktorze Emilu, lecz po co? I tak po kostki ugrzęźniemy w temacie RYB.
Ryby są w tej książce wszechobecne. Jednak to jeszcze nie znaczy, że każda osoba, która z wędkarstwem nie ma nic wspólnego, nie powinna po tę książkę sięgać. Wręcz przeciwnie! Z chęcią zaaplikowałabym ją wszystkim ludziom po kolei, by przystanęli, odetchnęli, przypomnieli sobie i się uśmiechnęli…

Najpierw jednak, opowiem Wam o autorze.
Ota Pavel nie był pisarzem. Był dziennikarzem sportowym i na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku dostał pomieszania zmysłów. Książkę zaczął pisać w ramach terapii. W epilogu powiedział: Najgorzej, gdy za pomocą proszków doprowadzają człowieka do stanu, w którym zdaje sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasnuwa smutek, człowiek już wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych zmysłów, czyniących z człowieka człowieka. […] Jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie żyją i zaczyna się im zazdrościć.
Tylko cudem można z tego wyjść. Pięć lat czekałem na ten cud. Siedzisz samotnie n krześle przez całe tygodnie, miesiące, lata. Nie mogę twierdzić, że cierpiałem jak zwierze, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi, choć tak często o tym opowiada się i pisze. Wiem tylko, że cierpiałem potwornie, tego nie da się wypowiedzieć. A zresztą nikt by nawet w to nie uwierzył, ludzie nie chcą słyszeć o tej chorobie, bo się jej strasznie boją.
Kiedy  czułem się lepiej, myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o miłości ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem o nocnych lotach przez oceany ani o tym, jak grałem w praskiej Sparcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby – nad potoki, rzeki, stawy i przegrody. I uzmysłowiłem sobie, że najpiękniejsze, co na świecie przeżyłem, to było właśnie to.
Czemu owe chwile były najpiękniejsze?
Nie potrafię tego jasno wytłumaczyć, ale starałem się znaleźć odpowiedź, pisząc swoje wspomnienia.
I tak, ja, osoba, która z rybami nie miała nic wspólnego, dla której wędkarstwo to siedzenie w ciszy kilka godzin, zakochałam się w tej książce. I uspokoiłam się przy niej, i odpoczęłam i uśmiechnęłam.


"Śmierć pięknych saren" to zbiór opowiadań Widzimy w ich tle przedwojenne Czechy, widzimy jak żydowską rodzinę Pavelów zastała wojna, jak Niemcy zabierali własności, jak bracia Oty poszli do obozów, widzimy też kawałeczek powojennej historii. Jest jednak coś czego nie ma w innych książkach, albo raczej nie ma czegoś co jest we wszystkich innych książkach. Nie ma tego pośpiechu, ciągłego stresu, przemocy, nienawiści do drugiego człowieka. Nawet o Niemcach Ota Pavel pisze bez jakiejś pogardy czy złości.

Mimo wcześniej wymienionych epitetów, książka nie jest nudna. Ją chce się czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Dużą w tym zasługę ma tatuś autora, który chociaż kocha mamusię, to nie zawsze był jej wierny, który miał smykałkę do interesów, lecz również dawał się "nabijać w butelkę", który kocha ryby. Znów ryby? Ano tak jakoś się składa. Ale po tej książce autentycznie zachce Wam się łowić ryb.



Jednak możecie wtedy nie poczuć tego co Ota Pavel, ba, jestem prawie pewna, że nie poczujecie. Bo dla każdego coś innego jest tą rybą. Wy po prostu przeczytajcie tę książkę. Zachęcam, polecam i nie wiem co jeszcze.

 "Śmierć pięknych saren" O.Pavel, wyd. Biblioteka Gazety Wyborczej, 2011, tł.A.Czcibor-Piotrowski, J.Waczków

"Frywolitki" M.Musierowicz

Podczas ostatniej wizyty w księgarni, zatrzymałam się przy półce z książkami pani Musierowicz. Nie wiem, dlaczego, ale ciągnie mnie tam zawsze. Chociaż większość pozycji, które wyszły spod pióra tej autorki, od dawna mam w domu, to i tak przystaję, oglądam nowe, pachnące farbą drukarską, wydania, podczytuję fragmenty i uśmiecham się pod nosem. Tym razem, gdy tak stałam, mój wzrok padł na „Frywolitki”.

Ten zbiór felietonów, o jakże przyjemnej nazwie, czytałam już trzy (jeśli nie cztery) lata temu. Wtedy sięgnęłam po nie idąc za tzw. ciosem. Skończyłam Jeżycjadę i wypożyczyłam wyżej wspomniane, chociaż Pani Bibliotekarka mówiła, że to dla trochę starszych. Jednak ja się uparłam i sparzyłam (jak to zwykle bywa). To już nie były beztroskie harce czterech panienek. Tym razem pani Małgorzata opowiadała o książkach. Nie umiałam wtedy tego docenić. Co prawda, kilka felietonów mnie rozśmieszyło i zaciekawiło, lecz większość po prostu nudziła. Omijałam bogate cytaty, niektóre opowiastki… Stojąc wtedy w księgarni nad tą książką postanowiłam dać „Frywolitkom” jeszcze jedną szansę.

Zaczęło się od wstępu, który nie był typowym wstępem. Był pierwszym felietonem i  był taki jak całe frywolitki. A co to są frywolitki? Posłuchajcie:

…tytuł naszych felietoników pochodzi od francuskiego słowa  f r i v o l e  - płochy, lekkomyślny, błahy. F r y w o l i t k i  zaś, czyli, powiedzmy, b ł a h o s t k i  - to nazwa prześlicznych koronek, które potrafi wykonać własnoręcznie moja Mama. Pomysł, by nazwa tych koronek była tytułem felietonu, wziął się, mówiąc otwarcie, z bezsilnej zawiści. Uczucie to opanowuje mnie zawsze, gdy  widzę, co moja Mama potrafi zrobić swoimi rękami, w zasadzie bardzo podobnymi do moich , z tym, że  jednak moje są bardziej – jak to się mówi – maślane. Frywolitki, jakie wykonuje moja Mama przy użyciu Specjalnego Czółenka, są tak precyzyjne, wdzięczne i ładne! Zaczyna się od małego oczka,  a potem już tylko – ba, t y l k o! – snuje się i nawija w kółeczko, dorabiając oczka następne, oraz zawijaski, figlaski, ząbki, wypustki i inne dygresje. Kiedy raz siedziałam, wpatrując się z nabożnym podziwem w to, co Mamie udaje się wyczarować ze zwykłych nici, pomyślałam sobie na pociechę, że właściwie to i ja tak potrafię, tylko nie rękami, a głową. I że można by spróbować  zrobić frywolitki – mentalnie.

Ja do tych nitkowych frywolitek mam słabość. Posiadam trzy cudowne zakładki zrobione właśnie tą techniką (robiła je, notabene, Czytelniczka pani Musierowicz) i za każdym razem się nimi zachwycam. Więc, jeśli takie mi się podobają, to dlaczego miałyby mi się nie spodobać  mentalne? 

Moje zakładkowe frywolitki-prezent od pewnej Miłej Osoby

Pierwsza właściwa frywolitka (po frywolitce wstępnej) opowiadała o pani Elizie Orzeszkowej – pisarce znanej w całej Polsce, której opisy przyrody, dla większości uczniów, są zmorą. Ta właśnie pani Eliza, od dłuższego czasu chodzi mi po głowie, od dłuższego czasu się do niej uśmiecham. Po części, dlatego, że czytałam wspomnienia Zuzanny Rabskiej, po części dlatego, że ciągle mam w pamięci piękną recenzję Eliny. Chyba właśnie dlatego, że od tego felietonu zaczęła się ta książka i od faktu, że autorka podchodziła do tematu pełna zrozumienia, polubiłam z miejsca frywolitki. Co prawda, Bardziej Doświadczonych Czytelników mogą razić wszelkie zwroty trochę jakby nie z tej szarej ziemi, takie słoneczne, optymistyczne i pełne uśmiechu, które kieruje pani Małgorzata do odbiorców. Ale to chyba ich problem, prawda? Ja zapisałam kolejny tytuł na liście „must read” i czytałam dalej.

Chociaż felietony miałam sobie dawkować, tak jeden przed snem, nie umiałam. Na raz przeczytałam kilka i nie było mi dość. Dawno bowiem nie spotkałam się, żeby ktoś opowiadał z takim znawstwem i pasją za razem, o książkach czasem wręcz klasycznych, a czasem nieznanych chociaż pięknych. Poza tym, sam styl autorki wręcz zachęcał do kolejnej lektury, do notowania sobie poszczególnych tytułów, które po prostu CHCE się czytać. Chciałam dalej poznawać chociaż kawałek życia Andersena, Krzysia z bajki o Kubusiu Puchatku, Jane Austen. Chciałam czytać, kupić od razu te książki i wszystkie na raz poznać. Pani Małgosia po prostu zaraziła mnie swoją pasją.

Jednak jak to bywa w przypadku felietonów, nie mówiły one tylko o książkach. Autorka  pisała o ogrodach, spotkaniach, ludziach, listach od Czytelników, miejscach… Opowiadała przeróżne anegdotki, często cytowała opisywane przez siebie książki. Jednak o czym by nie pisała i tak przez wszystkie słowa wybijał się ten optymizm, który jest tak widoczny również w Jeżycjadzie.

Pozycja jest wprost obowiązkowa dla miłośnika cyklu o Borejkach. Dla miłośników książek  również. Jednak jeśli nie znacie domowników mieszkanka przy Roosvelta 5, to najpierw zajrzyjcie do „Szóstej klepki",a dopiero potem smakujcie "Frywolitki". To jest jedna z tych książek, do których często się wraca.





"Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę" M.Musierowicz, wyd. Akapit-Press, 2008

Stos... nawet nie wiem jaki. Chyba już jesienny.


"Mulberry Tree" van Gogh [źródło]
Moją maluteńką mieścinkę również nawiedziły wszędobylskie wiatry. Nie wiem, jak inni, ale jestem po prostu zachwycona. Taki wiatr dobrze działa na wyobraźnię. Szczególnie, gdy czyta się "Na plebanii w Haworth" i myślami przebywa się na surowych wrzosowiskach Yorkshire, względnie w domu, który kiedyś zamieszkiwał pastor z żoną i szóstką dzieci, taki wiatr tylko dodaje autentyczności temu miejscu. Jak pewnie Wam wiadomo, trójka z domowników (pani pastorowa, Maria i Elżbieta) nie pożyła długo. Aż mi serce ścisnęło, gdy umarła Maria. To ona była wzorem małej Helenki z "Dziwnych losów Jane Eyre", a ja czytając o okropnym Lowood tak Helence współczułam... Jak tylko dokończę tę apetyczną księgę, na pewno coś Wam o niej napiszę. Jednak już teraz zachęcam do czytania i kupowania pozycji napisanej przez panią Annę Przedpełską-Trzeciakowską (widziałam ją na fincie, a w Weltbildzie można ją nabyć za 9.90)

No, ale przejdźmy do stosu. Wiem, że miałam nie kupować książek. Tylko, że to jest tak jakby kazać palaczowi przestać palić. A raczej, to jest jeszcze gorsze, bo taki palacz, wie, że naraża swoje zdrowie. A ja? Ja narażam jedynie budżet. Więc, co to za różnica, czy narażam go teraz czy za rok? Trzeba po prostu sprawić by książki były bardziej przemyślane, a nie pochopnie kupowane. Tylko i to mi się nie udaje. Ale obiecuję, popracuję nad tym. A po tak długim wstępie wreszcie stos:

"Diuna" F. Herbert - moja finta jak zwykle ratuje życie i pomaga w zdobywaniu klasyków. Trochę się obawiam, bo moje nastawienie do tego gatunku jest... nieprzychylne, ale trudno. Przeczytamy zobaczymy.
"Frywolitki" M Musierowicz - moich nieprzemyślanych zakupów część pierwsza. Bo ja miałam NIC nie kupować. No, ale jak po raz drugi w ciągu dwóch dni byłam w Empiku, to doszłam do wniosku, że to jakieś przeznaczenie (zważywszy, że najbliższy Empik jest oddalony ode mnie o 30 km) i kupiłam. Oczywiście, Małgorzata Musierowicz jest zawsze na miejscu i nie ma mowy o pomyłce, tylko chodzi o wydanie. Nie wiem, czy ktoś kojarzy, jest takie trzytomowe, gdzie mamy wszystkie frywolitki. Jednak jest ono w innej oprawie. A ja postanowiłam, że moje Frywolitki będą w białej oprawie. No i tak sobie z Panią Sprzedawczynią rozmawiałyśmy (okazało się, że ona też bardzo lubi panią Musierowicz i że gdy zwiedzała Poznań była oczarowana) i mimochodem spytałam, czy to jest pierwsza część, bo jakaś taka grubsza, od tamtego "kolorowego" wydania. Ona na to, że raczej tak. Więc ja, cielątko, nie sprawdzałam dokładniej, tylko kupiłam. Potem w domu czytając zobaczyłam, napis jak wół: "wybór z lat 1994-1997". Za taką głupotę powinni wieszać. No, ale cóż. jak na razie jestem szczęśliwą posiadaczką jedynie wyboru Frywolitek" i jestem nimi oczarowana. Recenzja dla Was już się pisze.
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" - zamówione na fincie pod wpływem kilku pochlebnych opinii, zostało pożarte i dalej, szczęśliwa właścicielka zaczęła się zachwycać. Polubiłam tę książkę. Jak nic. I o niej też niedługo Wam opowiem.
"Lolita" V.Nobakov - klasyka. Też z finty. Polecało mi ją wiele osób,jednak chyba najbardziej pamiętałam recenzję Irytacji (jedną z jej pierwszych w blogowym życiu!), więc zamówiłam. Jedyny na prawdę przemyślane zamówienie z tego stosu. Długo we mnie dojrzewało.
"Szaleństwo elfów" K.M.Moning - paczka od MAGa. Ta książka to zupełny przypadek i nie wiem, czy ją przeczytam. Czy CHCĘ ją przeczytać. Zobaczymy razem z panią Katarzyną co z tym fantem zrobimy.
"W zapomnieniu" A.Lingas-Łoniewska - polubiłam "Szóstego" i uparłam się, że kolejną książkę pani Agnieszki też muszę mieć. Wygrałam ją wreszcie u Aurelii, do której piszę list, i piszę, i ona, pewnie, jak ten list dojdzie, to rzuci nim o ścianę, tylko dlatego, że on tak długo szedł. Nie wie bowiem, że Mery tak długo pisze listy i za każdym nie wie, czy on jest dobrze napisany czy nie...;)
"Dajcie mi jednego z was" J.Getner - egzemplarz od autora. Jak się zobowiązałam to przeczytałam, teraz zaś piszę recenzję. Wychodzi mi to powoli, ale jakoś idzie. Nie wiem jeszcze jakie jest Wasze zdanie o tej książce, bo recenzje tej książki omijałam (coby się nie sugerować). Zobaczymy, czy się zgadzamy, jak tylko swoje zdanie wyjawię;)
"Cena" W. Łysiak - bo wiecie, Łysiak. Więc wzięłam książkę tego opiewanego wszędzie autora, z półki mojej Mamy i zobaczymy co z tego wyjdzie...Na razie tylko sobie leży. Planuję sięgnąć gdzieś w październiku.
"Listy" M.Dąbrowska, J.Stępowski - "Te listy to najlepsza literatura. Kiedyś wydane - będą stanowiły ważkie dzieło literatury polskiej." - powiedziała Maria Dąbrowska. Ja tejże Marii Dąbrowskiej wierzę i nie wahałam się wydać jedynie 45zł za trzy tomy. Szczególnie, że po Polsce chodzi jedynie 1500 egzemplarzy tej książki. Z początkiem września mam zamiar się za nie wziąć.
"Reamde" N.Stephenson - kolejna książka od MAGa. Z niej się ucieszyłam i zaczęłam nawet czytać. No, jedna z głośniejszych publikacji tego lata:)

Na boczku skromnie stoją trzy dzieła literatury polskiej i przypominają o nadchodzącym roku szkolnym. A ten rok będzie intensywny. Ale przecież im intensywniej tym lepiej. Szczególnie, że wypoczęłam w te wakacje nie robiąc za wiele. Nawet nieodżałowany włoski i angielski przykuły moją uwagę dopiero niedawno. I dopiero od niedawna zaczęłam kolejne powtórki.
A, przypomniałam sobie o czymś jeszcze. Bo jak to bywa w przypadku takich sierotek jak ja, zapomniałam Wam pokazać jeszcze dwóch książek ( a raczej się nimi pochwalić). Są to przytaszczone z biblioteki "Darowane kreski" Joanny Papuzińskiej (cudeńko, lubię takie książki) i klasyka, czyli "Przeminęło z wiatrem" M.Mitchell. O tej pierwszej na pewno wam napiszę, a drugą dopiero zaczynam. I jak na razie coś ci bliźniacy mi się nie podobają. Ich matka za to i owszem:)

Zostawiam Was z Beatlesami (oglądaliście sobotni koncert w Sopocie z ich piosenkami?) i cudownym "Blackbird" (dobrze, że tego też w naszym nadmorskim miasteczku nie chcieli śpiewać, bo rozbiłabym telewizor):

Mery

"Złowroga pętla" A.Marinina

Od dawna narzekamy na złe czasy. Świat schodzi na psy, w mediach widzimy jedynie pesymistyczne wiadomości i przewidywalne seriale, a życzliwości pośród przypadkowych przechodniów nie ma co szukać.

W tych właśnie złych czasach lubię czytać książki, które choćby połowicznie przywracają mi wiarę w ludzi, wiarę w fakt, że jeszcze nie jest tak źle, jak mówią. Nie spodziewałam się, że do takich książek będzie można również zaliczyć „Złowrogą pętlę” Aleksandry Marininy. Jak miło się pomyliłam!

 Major Anastazja Kamieńska staje przed kolejnym wyzwaniem. Tym razem śledztwo dotyczy szantażu, którego ofiarą pada pewne małżeństwo. Ta z pozoru łatwa do wyjaśnienia sprawa łączy się w zaskakujący sposób z zabójstwem nieuczciwego dyrektora, chuligańskim wybrykiem, napadem na bank i samobójstwem zdolnego pracownika moskiewskiego instytutu badawczego.
Kamieńska konsekwentnie dąży do rozwiązania zagadki, jednocześnie analizując niepokojący fakt gwałtownego wzrostu przestępczości w jednym z rejonów Moskwy…


Ta właśnie, wyżej wspomniana Anastazja sprawiła, że się uśmiechnęłam. Nie dość, że wykształcona, z wyobraźnią, wysokim poziomem inteligencji, dociekliwa to jeszcze nie wyzuta z wszelkich humanitarnych uczuć. Jednocześnie (za co chwała autorce!) nie jest ona kolejną superbohaterką – bezbłędną, piękną, lecz plastikową laleczką, której ma się dość po kilku stronach. Anastazja również ma własne problemy, też zmaga się z trudnościami.  Ponadprzeciętna i jednocześnie tak naturalna. Zdecydowanie do polubienia.

Reszta postaci jest, ogólnie mówiąc, różna.  Mamy  czarne charaktery, w których życie autorka nie chciała się za bardzo wgłębiać, więc ich sylwetki są pobieżnie zarysowane. Jedynym wyjątkiem jest tutaj pewien naukowiec, mający problemy psychiczne. Za takimi typami w książkach ja wręcz przepadam, więc był dla mnie nie lada gratką.  Trudne dzieciństwo, późniejsze fobie… - jak zwykle, szkoda tylko, że tak mało.  Poza tym, prostytutki, mafie, milicjanci (też różni – od zboczeńców po świetnych fachowców). Słowem Rosja lat 90.

Tylko, że był jeden mały problem, nie przepadam za klimatami wschodu. Rosyjska polityka, kultura od  zawsze mnie odstraszała (dopiero ostatnio, czytając Bułhakowa, zaczynam się przekonywać). Tym razem jednak, nie przeszkadzało mi nic. Widziałam za to jak bystrym okiem autorka obserwowała rosyjskie społeczeństwo i z jaką umiejętnością przeniosła to później na papier. Jednocześnie nie przytłoczyła nas, pamiętała, że Czytelnicy oczekują od niej przede wszystkim dobrego kryminału. A że „przy okazji” w świetnym stylu pokazała nam obraz Rosji lat 90. to należy tylko przyklasnąć.


Sama intryga uwita jest niezwykle pieczołowicie. Wątek główny, z początku niepozorny (szantaż) rozrasta się nam do coraz większych rozmiarów (poprzez tajemnicze morderstwa po sprawy wagi państwowej). Połączony z naukowymi zagadnieniami intryguje czytelnika i trzyma w napięciu.

Niestety,  część tej, jeśli mogę to tak określić, zabawy popsuły nazwiska naszych podejrzanych. Wychowywana na prostych angielskich imionach głównych bohaterów czy rodowitych polskich, w zdrobnieniach i podobieństwach rosyjskich gubiłam się niemiłosiernie. Trudno w tym szukać winy autorki, jednak nie wątpię, że młodszych polskich  Czytelników pani Marininy będzie to męczyć.

Poza tym, nie da się nie wspomnieć o literówkach, na które natykamy się co i rusz w książce. Nie jestem czytelnikiem, który czyta uważnie, jednak w opisywanym wydaniu niektórych błędów po prostu nie dało się przeoczyć. Jeśli do tego dodamy fragment książki (mniej więcej trzy akapity) który się powtarza, to możemy spokojnie mówić o błędach wydawnictwa. Jednak utrzymuje się to do połowy książki, dalej wydawnictwo W.A.B świeci przykładem. Przynajmniej w moim „żółtym” egzemplarzu.

A pomijając już użalania osoby leniwej (te dotyczące nazwisk) i błędy, uważam tę książkę za jeden z lepszych kryminałów jaki miałam okazję ostatnio czytać. Dlatego polecam go wszystkim fanom zagadek, którzy szukają wrażeń na jesienne już wieczory.
Baza recenzji Syndykatu ZwB
  
"Złowroga pęta" A.Marinina, wyd.W.A.B., 2012, tł.Aleksandra Stronka
Recenzja dedykowana Natalii, bez której bym tej książki nie przeczytała i która na recenzję czekała ze stoickim spokojem

Urlop

Poppy Field in Summer - C.Monet (źródło)

Powiem Wam szczerze, mam dość. Przed komputerem spędzam trochę za dużo czasu, nie mam chwili by wyjść do ogrodu i poczytać (co oczywiście jest jedynie moją winą). Mój blog przeżywa piśmiennicze załamanie nerwowe. Recenzji jak na lekarstwo, a ja martwię się dziwactwami. Tak więc  odchodzę.
Oczywiście nie na zawsze, bo co ja bym bez Was zrobiła? Odchodzę na tydzień, robię sobie generalny urlop, nie ma mnie dla ludzi z blogosfery.

Wszelkich recenzji, kontynuacji cyklów, informacji, odpowiedzi na maile spodziewajcie się po weekendzie (no, pocztę będę sprawdzała regularnie, więc pisać śmiało można;)). Poza tym, jeśli jest na sali osoba chętna i gotowa by pomóc mi lub zrobić nagłówek (bo w tym wypadku ja jestem kompletną nogą) i nie boi się mojego wydziwiania, to prosiłabym o kontakt na adres: pudelko-czekoladek@wp.pl

Mery

"Miej serce i patrzaj w serce" ("Serce" E.de Amicis)

Niemieckie wydanie "Serca"
z 1894 roku
W czasach gdy kulturę, dobre wychowanie, a czasem nawet moralność zastąpiono dobrą zabawą czy chęcią zysku, trudno znaleźć na półkach księgarni takie tytuły  jak „Serce”.  Z drugiej strony, aż miło popatrzeć, ile osób zna tę książkę. Chociaż XIX-wieczna, nie starzeje się, wydawana jest po raz kolejny i kolejny. Zyskuje nowych czytelników. Do niektórych przemawia, do innych nie. Jak zawsze.

Jaka jest jej tajemnica? Chyba fakt, że ludziom cały czas brakuje właściwych wzorców. Brakuje im oparcia, osoby, której można się spytać: Co ja mam zrobić? I która nie odpowie: Zrób tak, żeby tobie było najlepiej bez względu na innych. „Serce” przypomina podstawowe zasady. Nie upodla ludzi, nie nastawia ich na pogoń za pieniędzmi. Raczej mówi zatrzymaj się, zobacz, uszanuj.

Gdy ją otwierałam, przywitał mnie wstęp napisany przez autora, w którym czarno na białym widnieje, że została stworzona na podstawie notatek ucznia klasy trzeciej, które potem zostały spisane przez ojca, starającego się nic nie zmieniać, i wydane.  Bo „Serce” to książka dla dzieci. Książka, która powinna być czytana każdemu dziecku przez rodziców.

Dlaczego?  Pokazuje jak powinien zachowywać się człowiek. Pokazuje, że wszyscy są równi, że trzeba szanować ojca, matkę, że praca to nie żaden wstyd, a jeśli ktoś ma niższy status społeczny, to jeszcze nie znaczy, że jest od nas gorszy.  Banały? To dlaczego my o nich zapominamy? Co więcej, dlaczego nie mówimy o nich naszym dzieciom?
Fotos z filmu "Jeśli serce masz bijące" inspirowanego
powieścią de Amicisa

Sama, na początku, przyznaję, byłam trochę zmęczona tą moralnością. W dodatku bohaterowie wydawali mi się wręcz sztuczni. Każdy dobry i cudowny, wszyscy żyją szczęśliwie i chociaż ciężko pracują to wiedzie im się dobrze. Jednak im bardziej się zagłębiałam, natykałam się na kolejnych ludzi, którzy nie zawsze żyją tak jak powinni, książka stawała się coraz bardziej realistyczna, a co za tym idzie, coraz bardziej wartościowa.

Poza tym, książka jest bardzo naturalna. Prowadzona w formie notesu pisanego przez małego chłopca, który posługuje się prostym, choć nie ubogim, językiem. Opowiada on o szkole, rodzicach, domu, kolegach, nauczycielach. Wszystkim do czego ogranicza się jego życie. Dzięki tej naturalności jest tak przekonujący.

Za to panorama XIX-wiecznych Włoch odkrywa przed nami mi coraz to smutniejsze oblicza. Prócz zła, które już wtedy panoszyło się wszędzie (chociaż w książce nie dało się tego aż tak odczuć) zza węgła wyglądała bieda, cierpienie, często śmierć. Za brutalne dla dzieci? Nie. Jest morał, jest miłość, patriotyzm, są sytuacje, które nie powinny mieć miejsca, jednak one są opisane w sposób delikatny a jednocześnie przejmujący.

„Serce” jest piękną opowieścią o życiu takim jakie powinien wieść każdy z nas. Jednocześnie jest opowieścią o czasach odległych, które w przystępny sposób są przybliżane małemu odbiorcy.

 źródła zdjęć: 1, 2

"Serce" E.de Amicis, tł. M.Konopnicka

Zbiorowy misz-masz książkowy #1

Czytam wiele książek i niestety, chociaż kilka z nich jest naprawdę godna polecenia, do pisania recenzji nie mogę się zabrać. Dlatego dzisiaj pierwsza w historii Krainy Andersena opinia zbiorowa.


"Szósty" A.Lingas-Łoniewska, Replika, 2012

Moja pierwsza książka tej autorki i od razu strzał w dziesiątkę. Wciąga od początku i trzyma do samego końca. Świetna kreacja tytułowego bohatera, tak samo jak głównych postaci. Idealna na lato (zresztą wiosnę, jesień, zimę też). Kryminał do polecenia wszystkim, którzy nie wierzą w polskich autorów. Nie ma wad? Aż tak dobrze nie jest. Jedno niedociągnięcie, czyli za mało tytułowego bohatera. Uwielbiam Szóstego i brakowało mi jego kwestii.
Ocena: 7/10





 "Herbaciarnia Madeline" D.Gee, Prószyński i S-kam 2011

Cieplutka książka o problemach, przyjaźniach, chlebie Amiszonów, czyli tym co najważniejsze w życiu. Jedna z "babskich czytadeł" z przesłaniem.Nie wyróżnia się jakoś przesadnie językiem, czy kreacją bohaterów. Raczej taka książka na poprawienie humoru, sprawienie, by znów zaświeciło u nas słońce. Może nie arcydzieło, jednak dużo lepsza niż kolejny paranormal.
Ocena: 6/10




"Zatrute pióro" A.Christie, Prószyński i S-ka, 1999

Znów kryminalnie, tym razem królowa Agatha. Niestety, "Zatrute pióro" nie urzekło mnie, jednak jak zwykle było 1-0 dla panny Marple. Sama zagadka ciekawie skonstruowana, jednak nie przedstawiona na tyle atrakcyjnie by zachwycić. Bohaterowie za to całkiem dobrzy. Główna para umieszczona w małym miasteczku. A małe, pełne plotek miasteczka, gdzie wszyscy się znają, są najlepsze do popełnienia tam zbrodni...
Ocena:6/10



"Siódmy milion" T.Segev

Holocaust. Zagłada. Wydarzenie od którego minęło już ponad siedemdziesiąt lat, a i tak, gdy o nim mówimy, gdy zwiedzamy kolejne obozy śmierci, wywołuje drżenie, przestrach, niezrozumienie. Jak mogło do tego dojść? Co działo się w głowach ludzi typu Hitler, Eichmann? Tego już nigdy nie zrozumiemy…

Powstało wiele książek na ten temat. W księgarniach piętrzy się wiele wspomnień spisanych przez Ocalałych. Wszystkie, te mniej lub bardziej historyczne, ograniczają się jedynie do opowieści z czasów wojny, do opisów bestialskich czynów hitlerowców. Tom Segev posuną się krok dalej. „Skonfrontował Izraelczyków z niewygodnymi faktami na temat Holocaustu.”* Przypomniał i ujawnił  informacje, o których niektórzy woleli by zapomnieć, a które dla innych stanowią szokujący obraz rodzenia się państwa Izrael.

Już na samym początku zwykły „zjadacz chleba” zostaje zasypany informacjami, które dla niego stanowią niemałe zaskoczenie. Autor zaczyna od opisywania czasów przedwojennych, gdy nowe państwo rodziło się. Wtedy właśnie, w latach 30. XX wieku, wielu Żydów miało szansę dostać się do Jerozolimy, a co za tym idzie (co widzimy dopiero z perspektywy czasu) uniknąć śmierci. Jednak chociaż oficjalnie Izrael miał łączyć wszystkich Żydów, gromadzić ich we własnym kraju, to takie zaproszenia dostawali nieliczni. Przywódcy chcieli ludzi „na poziomie”.
Szkopuł tkwił w fakcie, że intelektualiści nie chcieli rozstawać się z Europą. Woleli zostać w Niemczech, gdzie się urodzili, gdzie czuli się „prawie jak w domu”. Zazwyczaj również nie umieli mówić po hebrajsku czy w jidysz. Przybywając do Izraela czuli się wyobcowani. Było widać różnicę we wszystkich aspektach życia.

Potem ataki antysemitów w Europie zaostrzały się, Hitler doszedł do władzy. Zaczęła się wojna. Segev dalej pisze o bardzo niewygodnych dla Izreaela faktach.  O tym, jak rząd nic nie robił (nie chciał?)by pomóc ginącym Żydom…

„Gdy jiszuw dyskutował o najlepszych sposobach upamiętnienia ofiar, większość z nich jeszcze żyła”.**

… kolaborantach,  jak przyjmowano w Izraelu Ocalałych z Zagłady. Nie boi się opisać zachowań również po wojnie, bardzo często mocno kontrowersyjnych, jak choćby sprawa Kastnera czy proces Eichmanna.
Jednak im dalej w las, tym bardziej rzuca nam się w oczy, jak zmieniało się podejście do tematu Zagłady wśród Izraelczyków. Jak pewne bariery zostały łamane. Jak Holocaust odbierały kolejne pokolenia.

Książka z pewnością szokuje. Szokuje szczególnie przeciętnego Polaka, przeciętnego Anglika, przeciętnego Niemca czy Francuza. Chociaż temat wojny, Holocaustu jest poruszany coraz częściej w mediach, to i tak przy niektórych fragmentach człowiek rozszerzał oczy ze zdziwienia. Niektóre fakty, chociaż może i oczywiste zaskakiwały wielu.

Szczególnie bolącym problemem, było niezrozumienie z jakim spotykali się ocaleni:

"W 1943 roku,  obozie pracy przymusowej założonym przez Niemców koło Przemyśla, przed komendanta obozu Franza Schwammberga przyprowadzono siedemnastoletniego więźnia Michała Goldmana. Komendant zaczął go chłostać, Goldman zemdlał. Gdy się ocknął, komendant bił go dalej - osiemdziesiąt batów, aż Goldman się załamał. Jego plecy były jedną krwawą miazgą, ale przeżył. Po wojnie przybył do Izraela.Gdy opowiedział krewnym o swoich doświadczeniach, nie uwierzyli. Byli pewni, że zmyśla albo przesadza. ta niewiara była osiemdziesiątym pierwszym ciosem - powiedział potem Goldman."**

Przez swoją wartość emocjonalną, nawał informacji, które są bardzo ciężkie i chcąc nie chcąc, działają na psychikę Czytelnika, lektura jest trudna. Osobiście, musiałam sobie dawkować rozdziały, a czasem wręcz kartki. Niekiedy nie dało przeczytać się więcej niż kilka stron. Humanitarna strona naszej osobowości nie pozwalała...Nie mogła uwierzyć po raz kolejny, że coś takiego mogło się zdarzyć.
Jednak na tak wole tempo przyswajania sobie lektury działał również nawał nazwisk, faktów. Jednak efekty były satysfakcjonujące, bo Segev odkrył przed nami wiele na prawdę ważnych informacji.

Podsumowując, "Siódmy milion" jest literaturą faktu na najwyższym poziomie. Autor w obiektywny i profesjonalny sposób przedstawia wiele ciekawych faktów, z punktu widzenia Polaka, i faktów kontrowersyjnych, z punktu widzenia Izraelczyka. Jednocześnie przypomina o Holocauście i pokazuje jak Zagłada dzieli i jednocześnie łączy Żydów.

*onet.pl 
** cytat z książki "Siódmy milion"

"Siódmy milion" Tom Segev, wyd.PWN, 2012
Za książkę dziękuję wydawnictwu PWN

Top na maksa

źródło


Rozleniwiona pogodą i zachęcona przez Soulmate postanowiłam również wziąć udział w Topie na maksa, którego całą ideę opisano tutaj. Wydaje się nie być nic trudnego w wyborze dziesiątki najlepszej na lato. To nic, że ma składać się z książek, których pięć minut już minęło. W tym względzie aż tak strasznie nie odstaję, też mam swoje ulubione, jeszcze nie przepadłam w stosie nowości. Mimo wszystko, wybór nie był najłatwiejszy. Mam jednak dziesiątkę idealną na lato:






"Piosenki prawie wszystkie" Jeremi Przybora - piękny zbiór tekstów jednego z moich ulubionych autorów. Niezapomniane przeboje Kabaretu Starszych Panów, teksty na prawdę zapadające w pamięci.I ten, który musi zawsze lecieć podczas Świąt, czyli "Na całej połaci śnieg" (wiem, zrobiło się zimowo), i "Wesołe jest życie staruszka", i co ja mam wymieniać dalej, przecież każdy wie, że "Piosenka jest dobra na wszystko" (na lato też!)

"Rodzina Szkaradków i ja" N.Rolleczek - jak ja zaśmiewam się zawsze przy Judytce. I jak zawsze wyobrażam sobie minę Danieli gdy dziewczyna proponuje jej mieszkanie.Książkę mam w jednym tomie razem z drugą pozycją tej autorki - "Rodzinne kłopoty i ja". Obydwa tytuły polecam serdecznie i cały czas ubolewam, że nie miałam okazji czytać pierwszej części trylogii "Kochana rodzinka i ja".

"Szaleństwa panny Ewy" K.Makuszyński - jak już wspominałam pod postem Soulmate, jestem wielką fanką tego pana, a ten tytuł od zawsze i niezawodnie poprawia mi humor. Nie umniejszając zasług "Szatanowi z siódmej klasy", "Awanturze o Basię", "Pannie z mokrą głową", czy pozycjom dla troszkę starszych, czyli np. "Perły i wieprze", to do tej książki najczęściej wracałam.

"Ogary Gabriela" M.Stewart - co prawda, czytałam tylko raz, jednak wspominam bardzo miło i z chęcią w tym roku przypomniałabym sobie ją po raz kolejny. Indie, trochę tajemnicy, odprężający romans, to wszystko jeszcze nie takie schematyczne jak teraz. Miło się czyta.

"Klin" Joanna Chmielewska - ja wiem, że najlepszy jest "Lesio", że "Wszystko czerwone" i tak dalej, a "Klin" taki nie wiadomo jaki... Jednak i tak najczęściej wracam do tej ostatniej książki, wprost ją uwielbiam. Tamten absurd świetnie do mnie przemawia i chociaż bardzo lubię wiele innych  książek Chmielewskiej, to wybór pada na tę.

"Żona piekarza" M.Pagnol *- cóż, aktualnie ma swoje pięć minut wraz z innymi książkami tego autora ("Czas tajemnic" oraz "Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki"), chociaż nie takie strasznie głośne. Jednak na miejsce w topie wszystkie trzy zasłużyły sobie bezapelacyjnie.

"Tajemnica zielonej pieczęci" H.Ożogowska - kolejna książka, którą można czytać bez względu na wiek z takim samym zainteresowaniem.Jeszcze kilka lat temu zaczytywałam się w niej po kilka razy!

"Nutria i Nerwus" Małgorzata Musierowicz - polecam całą Jeżycjadę, jednak nad jezioro jedzie zawsze ta książka. Względnie "Ida sierpniowa". Albo "Kwiat kalafiora". Zresztą wybierajcie sami spośród tych 18 tomów (w październiku "McDusia"!)

"Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic" Z.Nienacki - tutaj jak wyżej. Polecam całą serię o panu Tomaszu, kto co lubi. Francja, wakacje nad jeziorem, może Praga... Do wyboru, do koloru:)

"Trzech panów w łódce nie licząc psa" Jerome K.Jerome - co prawda jestem dopiero w trakcie czytania, jednak już teraz polecam. I to bardzo gorąco.

Do dalszej zabawy zapraszam: Azumi, Lilybeth,  Miqę i Natulę.

Powiesz dziękuję, bez względu na wszystko? ("Tysiąc darów" A.Voskamp)

Dziękuję. Jedno słowo, a czasem tak trudne do wymówienia. Polacy mają raczej nawyk narzekania.  Gorąco – niedobrze. Zimno – jeszcze gorzej. Zamiast cieszyć się z tego co mamy, z małych sukcesów, nam nigdy nie idzie. Życie nam nie sprzyja, jak mawia M.

Autorka „Tysiąca darów” podeszła do tego inaczej. Postanowiła zapisywać każdy dar, który zsyła jej Bóg. Dziękować za wszystkie małe cuda, jakimi jesteśmy obdarzani każdego dnia. Zwykłe proste zadanie. Jednak nie ma ludzi idealnych. Jak dziękować pośród kłócącej się szóstki dzieci, problemów finansowych i widoku cierpienia wokół siebie?

Nie było łatwo. Co gorsza, zanim zaczęła dziękować, musiała uporać się, a raczej pogodzić z tragiczną śmiercią kilkuletniej siostry, której była świadkiem jako dziecko.

„Ale ja wciąż widzę i nie mogę zapomnieć. Jej ciało. Kruche i maleńkie, przygniecione na naszym podwórku ładunkiem ciężarówki. Krew wsiąkająca w spierzchniętą, rozjeżdżoną ziemię.”

Po śmierci dziewczynki  matka trafiła do szpitala psychiatrycznego, a  ona nie umiała pozbyć się obrazu zabitej siostry. Bóg przestał się liczyć w ich rodzinie, uszczuplonej o jedno małe i jednocześnie niezbędne ogniwo.

„Czy to możliwe, że istnieje Bóg, który jest dobry? Taki, co w swej łasce zsyła dobre dary w te długie noce przy pustej kołysce, kiedy robaki przegryzają się przez drewniane ściany trumien?  Gdzież jest ten Bóg? Jakże ma On być dobry, jeśli umierają niemowlęta, rozpadają się małżeństwa, a strzępy potrzaskanych marzeń wiatr unosi w siną dal?”

Jednak czas leczy rany. Śmieszne stwierdzenie: leczy  rany. Możemy mówić tak my, którzy nie przeżyliśmy czegoś takiego. Których życie nie doświadczyło w taki sposób.
Można się podnieść, lecz nie zapomnieć, nie uleczyć. Tak też stało się z Ann. Po takim doświadczeniu przeszła jeszcze trochę. Jednak zaufała. Zaufała i jeszcze raz uwierzyła, że Bóg jest dobry. Dała szansę jemu, a raczej dała szansę sobie i spróbowała przyjmować wszystko, co ześle jej Stwórca.

„Tysiąc darów” jest obrazem właśnie tego. Jest obrazem życia, jest obrazem prób i błędów. Sukcesów i porażek. Jest obrazem osoby poszukującej, wierzącej, ufającej, dziękującej.
Obrazem prostym, lecz jakże przemawiającym do wyobraźni.

W tej prostocie kryje się tajemnica książki, tajemnica szczęścia. Jednocześnie ten niepozorny „pamiętnik”   jest naładowany wielką liczbą metafor, porównań, sentencji, myśli. Te miejscami przytłaczają czytelnika. Jesteśmy zmęczeni i MUSIMY odłożyć książkę. Jest to największa wada, a jednocześnie wielka zaleta, ponieważ wiele z tych myśli zapada nam w głowie, czasem aż prosi się o zapisanie na kartce i zawieszeniu w widocznym miejscu.

Spotkałam się również porównaniem Ann do jednego z moich mistrzów – Lewisa. Niestety, daleko jej do lekkości pióra, łatwości słowa, pomysłowości i drogi popularnego „Jack’a”. Voskamp jest po prostu inna. Tak jak jej życie było inne, tak jak jej droga była inna. Dlatego porównania są zdecydowanie nie na miejscu. Co więcej, szkodzą.

„Tysiąc darów” urzeka, miejscami otwiera oczy, czasem dobija, innym razem męczy. Jest lekturą dla wszystkich, jednak taka już specyfika naszego społeczeństwa, że zapewne niewiele na tę książkę się zdecyduje. Kto? Nie wiem. I nie czuję się na siłach, by polecać ją „komuś”. Każdy musi sam zadecydować czy chce.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Tysiąc darów" 


"Tysiąc darów", Ann Voskamp, wyd.Esprit, 2012

Za książkę dziękuję wydawnictwu Esprit.