13. Wieczorem...


Przechodziłem pod namiotami drzew
i krople deszczu dosięgały mnie niekiedy,
jakby pytając:
czy chcesz cierpieć?
Czy chcesz płakać?
Powietrze było wilgotne,
Liście błyszczące,
zapach wiosny i nieszczęścia

Adam Zagajewski, "Czy chcesz płakać"

Podróż przez Śródziemie

Pięknie wyszedł Peterowi Jacksonowi Władca Pierścieni, dlatego też tego samego fani spodziewali się po Hobbicie. Z lepszymi efektami specjalnymi, z bardziej rozwiniętą fabułą i podoczepianymi wątkami, jednak Hobbita, który pozwala po raz kolejny przespacerować się po lasach i nizinach Śródziemia, uśmiechnąć się do znanych wszystkim postaci, po raz kolejny wyruszyć z nimi w niebezpieczną i jednocześnie pełną radości podróż.


Pierwsza część może nie była idealna, jednak bardzo dobra. A co najważniejsze dla fanów, ściśle związana z książką. Druga spacerowała sobie frywolnie przez piękne tolkienowskie ziemie, błądząc, tam, gdzie nas jeszcze nikt nie prowadził i przedstawiając tych, których w planach nie było. Jednak nie trudno zauważyć, że była to część filmowo dużo lepsza - akcja żwawa, ciągłe zmiany krajobrazu i otaczających nas twarzy, wspaniałe efekty (3D w pierwszej części to nieporozumienie, tutaj coś wspaniałego) i lubiane postacie (plus kilka, które dopiero się polubi).  Stracił na tym wdzięk opowieści, która wcześniej była snuta powoli, z uśmiechem (ale kompletnie nie tak, jak wymagają tego standardy kina). Słowem, Młody (znający jedynie filmowe wersje) był wręcz zachwycony. 

Trudniej było przystosować się Złemu Ludziowi i mi, mającym w pamięci przebieg wydarzeń w książce czy po prostu, osobom znającym (nawet nie mówię wielbiącym) jakiekolwiek dzieła Tolkiena. 

Jednak też spacerowałyśmy sobie (a większość filmu uciekałyśmy) potykając się czy towarzysząc kolejnym postaciom. Thranduil - zimny elf, Bilbo - świetny Martin Freeman czy Bard - zaginiony brat Legolasa po metamorfozie, są po prostu znakomicie dobrani i trudno nam teraz wyobrazić sobie podróż bez nich.  Jackson co prawda, czasem dorabia im nowe twarze, może czasem nie zgadzają się z naszymi wyobrażeniami, jednak w większości są to trafione obrazy.
No i Samug. Pierwszy tak ludzki smok w historii, z charakterystycznymi rysami i głosem, który chyba większości kojarzy się bardzo miło. Nawet pomijając fakt, że gra go Benedict, smok jest świetny i pokazywany w pewien sposób osobowo, co zapewne przełoży się na wielkie uwielbienie u jeszcze nie przekonanych.

Najbardziej newralgicznym punktem było oczywiście pojawienie się dodatkowej elfki i Legolasa oraz łańcuszek miłosny ciągnący się za nimi, rodem z Hollywood - stworzenie postaci kobiecej z niczego nie było może złym wyborem, jednak dopasowana do niej historia przypomina raczej te znane nam z podrzędnych książek młodzieżowych, a nie pięknych opowieści Tolkiena. I to chyba najsłabsza część tego filmu, ale..
Ale elfy tak fajowo sobie walczyły i skakały i zabijały i uciekały, że z miejsca wybaczało się Legolasowi, że wygląda jak Wiedźmin bez brody, a nie Legolas. Poza tym, Kili bez elfki byłby troszkę za bardzo zapomniany, a Peter Jackson wreszcie wyjaśnił, dlaczego jeden krasnolud jest tak bardzo człowieczy i przystojny. Zostaje jeszcze kwestia jego brata, jednak tutaj zapewne człowieczeństwo i przystojność można wyjaśnić tylko tym, że po prostu niesprawiedliwie by było, dawać jednego brzydkiego, a drugiego ładnego (z elfką na dodatek).


Akcja zmieniona, jednak cały czas, co najważniejsze, brnąca w stronę odbicia złota, nie ważne, ile orków, elfów i ludziów trzeba pokonać czy wytrzymać. Szybsza, co mogło się podobać, straszna, co mogło się podobać, z zahaczeniem o takie miejsca jak Miasto na Jeziorze, co podobać się musiało, zakończona w momencie okropnym, co tylko złość wywołało. 
Poza tym, akcja okraszona humorem. Co prawda, zaśmiewałam czy uśmiechałam się w innych momentach niż większość, jednak zawsze (duża tu zasługa Freemana).

Zostaje jeszcze wystrój - dawno opuściliśmy Shire, jednak podróże przez Śródziemie miłe są zawsze. Przedzieramy się przez mroczne ziemie, gdzie jedynym ratunkiem jest wejście na najwyższe drzewo i wygonienie stamtąd chmary motyli. Klimatyczne, swoją drogą. Szczególnie, że poza tym akcentem trzy godziny będą mroczne, jeszcze nam nieznane.

Film jest bardzo dobry. Zgubiono po części klimat Tolkiena, jednak dziwnym trafem, to nie przekreśla jego szans. Czujemy raczej jak wchodzimy do Śródziemia Jacksona. Samo doświadczenie, po części denerwujące, po części ciekawe. Zgubne może być przywiązanie do pierwowzoru, a jeżeli już je się zostawi, podróż będzie ciekawa, i tylko czasem kilka mniejszych szczegółów i kilka postaci będzie nas denerwować.

A piosenka na koniec nas uspokoi:

O Mamie Muminków

Wspaniałe jest to wydanie. Opasły tom, z jedną z ukochanych autorek na okładce, figurkami tych, którzy wytykają, uspokajają, czasem pokazują. Kusi z półki w księgarni, kusi z ekranu komputera i w końcu człowiek po prostu skusić się daje.

Takie tomy też można połykać w trzy dni, gdy historia wciąga nas do tego stopnia, że przerwać nie możemy. Jednak nie tym razem. Zmęczyłam się czytając tę wyczekiwaną książkę. Przyszły wspomnienia z lektury nieudanej biografii Montgomery - zaryzykowałabym nawet, że tym razem było gorzej.

"Mama Muminków" to dziwny twór, pełen  analizy poszczególnych tomów opowiadających o pulchnych trollach, czy też innych dzieł Jansson (nie tylko literackich), gdzie braknie historii życia, a jeśli się pojawia, ułożona jest niechronologicznie, zagmatwanie. Opowieść pani Westin przytłacza ilością wiedzy, często gubiąc najważniejszą bohaterkę - Tove.  Boli również niestaranność wydania polskiego - upiorna składnia, dziwne tłumaczenia czy literówki.

Jednak miłośnik czyta.
Dla zamieszczonych tam skrawków listów pisarki, dla pojedynczych zdań i historii, by samemu wyobrazić sobie wszystko dokładniej, dla informacji o książkach Tove w Polsce nie wydanych (choćby miały mieć postać analizy), dla ilustracji. Czasem nawet łapie jakąś szczątkową przyjemność z tej lektury, jednak przede wszystkim po głowie kołacze mu się zdanie wypowiedziane kiedyś przez Tove:

To piękna myśl, że spotkanie z pisarzem powinno mieć miejsce tylko w jego książkach.[str.305]

A że mi bardzo trudno pisać, po tak wielkim rozczarowaniu, to jest chyba najlepszy komentarz do tej książki.

"Mama Muminków" B.Westin, wyd.Marginesy, 2012, tł.B.Ratajczak




Pocztówka z Krainy Andersena


Z okazji nadchodzących Świąt życzę Wam wszystkim spokoju, nadziei, miłości, śmiechu rozbrzmiewającego gdzieś w tle, ognia w kominku, pachnącego świerku. Reszta u każdego inna. Czy będzie więcej rozmów, czy kolęd, czy karpia, czy barszczu, nieważne. Uwierzcie, odetchnijcie, uśmiechnijcie się. 

Literacko, niech pod choinką urządzą sobie herbatkę suseł z Szalonym Kapelusznikiem, w piecu niech zamieszka przodek, na drugie śniadanie niech będą bułeczki cynamonowe z mlekiem, w pierniczkach niech rozpływa się smalec, a wielka szafa stojąca za choinką niech skrywa przejście do pięknych, zimowych krain. Jest jeszcze tyle do odkrycia!

(zainspirowana postem W zaciszu biblioteki

12. Wieczorem...

Dorothy Pulis Lathrop

Chciałabym mieszkać Gdzie Indziej. 
W haftowanych ręcznie miasteczkach.

Spotykać się z tymi
którzy nie przychodzą na świat.

Bylibyśmy wreszcie szczęśliwie samotni.
Nie czekałby na nas ani jeden przystanek.

Żaden przyjazd. Żaden odjazd.
Przemijanie w muzeum.

Żadne wojny nie biłyby się o nas.
Żadna ludzkość. Żadne wojsko. Żadna broń.

Śmierć na rauszu. Byłoby wesoło.
W bibliotece wielotomowy czas.

Miłość. Nieprzytomny rozdział.
Przewracałby nam szeptem kartki w sercach.

"Gdzie indziej" Ewa Lipska

Filmowo w nowym roku.

2014 już praktycznie zapukał do naszych drzwi, ja już praktycznie przekręciłam klucz i otworzyłam, zapraszając nieśmiało na herbatę, kawę czy inny soczek. Nowy rok wszedł, przyniósł prezenty. Czy to puszka Pandory, czy może prawdziwa perełka, wolę się nie zastanawiać. Za to w Krainie chciałabym zbudować Kino. Gdzieś na wybrzeżu, żeby można było zajrzeć od czasu do czasu. Nawet stworzono już mi plan, jakie filmy będą wyświetlane.

Poniżej podobnież subiektywna setka najlepszych filmów dekady. Jak większość przechodniów, ponad połowę filmów widziałam i mniej więcej znam, jednak tych, które oglądałam od deski do deski, po kilka razy wyszło zaledwie 23 (tak, też sama się sobie dziwię, jak mogłam kilka razu obejrzeć Casino Royle - posiadanie Brata rządzi się jednak swoimi prawami).

Zimowe historie.

Zimowe historie nie zawsze muszą toczyć się w zimę. Wystarczy pewien klimat, trochę mgły, niedopowiedzeń i historia wydaje nam się zimowa...

Corpse bride (Gnijąca panna młoda) -2005

Taka jest Gnijąca panna młoda - animacja Tima Burtona, oparta na XIX-wiecznej legendzie Europy Wschodniej. Skumulowana w trailerze czy innej zapowiedzi nie zdradza praktycznie nic, raczej odstrasza. Jednak upleciona jest w taki sposób, że od samego początku nie możemy oderwać od niej oczu. Tajemnicza na samym początku, rozwija się spokojnie, by w połowie osiągnąć szczyt burtonowskich zamierzeń. No i sama animacja, tworzenie postaci, historia, w której świat żywych i zmarłych przeplata się w delikatny i wyważony sposób, nie zapominając o szczypcie komizmu czy groteski. Za to chyba najbardziej lubię Tima - wyciąganie perełek zakurzonych (reżyserów, brodweyowskich musicali czy legend), przedstawianie bohaterów, troszkę smutku, zakurzonych kątów, na które patrzy się z nowej perspektywy. I aktualnie bezsprzecznie ulubiony film, w którym główną rolę powierzono Helenie i Johnny'emu.

Nothing personal (Nic osobistego) - 2009

Zaskoczył mnie i uspokoił jednocześnie. Trudno w ogóle coś powiedzieć, słowa mi się przed oczami mieszają, oceny gwiazdkowe nie wchodzą w ogóle w grę. Nic osobistego to film milczący, dojrzały, taki który lubią na festiwalach i który ogląda się późno w nocy, gdy wokół jest cicho, w filmie jest cicho, a historia tworzy się na linii bohater - widz. Opowiadający o miłości, samotności w bardzo zimowy sposób.

Beautiful mind (Piękny umysł) - 2001

Oparta na faktach historia nagrodzonego Noblem Johna Nasha - matematyka, geniusza i schizofrenika. Najcięższy ze wszystkich, również najmniej zimowy, jednak warty obejrzenia. Dla historii, miejscami przewrotnej i melancholijnej, zamyślonej, pełnej obrazów z tamtych lat i z wytworów wyobraźni. Przeplatanej miłymi, gwiazdowymi wstawkami. Czasem. Bo czasem ciąży, nie pasuje (za dużo oscarowości?). Jednak po zakończeniu czuje się wiele i myśli jakby przybyło.

Girl, interrupted (Przerwana lekcja muzyki) - 1999

Ulubiony, chociaż daleko mu do doskonałości. Wytknięto już wszystkie nieścisłości, jednak dla mnie to jeden z ważniejszych filmów tego roku, do którego wracam, który choć czasem uśmiechnięty, jest przede wszystkim smutny, zmęczony i niezrozumiany. Jak każda młodość.
Dlatego też zazwyczaj po prostu polecam nie mówiąc nic więcej.

Lista zimowych historii ciągnie się dalej, jednak te są najważniejsze. Ostatnie. Melancholijne. Macie też takie?

11. Wieczorem...


Gwiazdy

gwiazdy by ciemniej było
smutek by stale dreptać
oczy po prostu by kochać

wiara by czasem nie wierzyć
rozpacz by więcej wiedzieć
jeszcze ból by nie myśleć
ale z innymi przetrwać

koniec by nigdy nie kończyć
czas by bliskich utracić
łzy by chodziły parami
śmierć aby wszystko się stało
pomiędzy światem a nami

Jan Twardowski

Zaczyna się zima.

Powróciłam do Krainy, ale przede wszystkim, powróciłam do Muminków. Nie sentyment, po prostu zaczyna się zima.
"Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi  się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne."[str.8]
Jesień przeszła pełna wspaniałych lektur, odkrywania perełek z własnej półki, filmów z dziwnych zakamarków. Jednak teraz zaczyna się ten okres pełen milczenia, niewypowiedzianych słów i obserwowania.

Lubię raz po raz przyglądać się wydarzeniom w listopadowej Dolinie Muminków. Patrzeć na melancholijne zachowania ludzkie, duszenie się w sosie własnym, spokój, niepokój, melancholię. Czytam, podpatruję, czuję się jak w teatrze. Muminków już tam nie ma. Nie ma też bezsensownych analiz, z którymi się zetknęłam ostatnio.  Zresztą, jak powiedziała Mimbla:
"Nie przejmuj się, nie ma tu nic gorszego niż my sami"[str.125]
Więc trwam sobie ze sobą, miejscami towarzyszy mi Tove, zdarza się, że zajrzy Patti z Robertem, czy Too-tiki. Jednak przede wszystkim, gdy przebywanie, marznięcie i oddychanie samej ze sobą zaczyna się robić nieznośne, czytam sobie:
"Listopadowy dzień dobiegł powoli końca, zbliżał się zmierzch. Mimbla wsunęła się pod puchową kołdrę, wyciągnęła długie nogi, aż kości trzasnęły, i przyłożyła stopy do grzałki. Na dworze padał deszcz. Za kilka godzin będzie akurat na tyle głodna, żeby zjeść ugotowaną przez Filifionkę kolację, i może będzie miała ochotę porozmawiać sobie z kimś. Na razie nic nie musiała robić, mogła pogrążyć się w otaczające ją ciepło, a cały świat był jedną wielką, miękką kołdrą okrywającą Mimblę, a wszystko inne pozostawało na zewnątrz." [str.70]
I zaraz kołdra okrywa również mnie. Zawsze puchowa, zawsze zostawiająca wszystko na zewnątrz. Czasem w bezpieczne podróże zabierająca niebezpiecznych przyjaciół - smutnego van Gogha, zimową Astrid Lindgren, Austera na przestrzeni wieków. A jak jest już naprawdę źle, powtarzam:
"-Będzie śnieg."[str.181]
Słowem, zaczyna się zima. I chociaż czas zgubiłam, to znalazłam spokój.
Winter Sun - Claude Monet
Dzień dobry!

Czarodziej, który stał się magikiem ("Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami)

Był sobie autor, którego powieści czarowały. Oczywiście, nie zawsze, nie wszystkich, jednak jaka przyjemność była w czytaniu, wpasowywaniu słów we własne przeżycia i odczucia. Autor nie czarował małej grupki osób, a miliony. Dużo mówiono o jego nagrodach i nominacjach, lecz zwykłego czytelnika nie obchodziły one za nic. Po prostu, wyciągał kolorową książkę, siadał w fotelu i wchodził do krain odległych, magicznych, wyczekiwanych z utęsknieniem. W tle grała muzyka, jazz, klasyka, popularna. Zespoły znane z przeszłości, artyści przyszłości.

Jednak książek nie można było brać za dużo. Jedna na kilka miesięcy wystarczała, żeby w niej się zatopić. Wiadomo jednak, niektórzy wytrzymać nie umieją, czytają książki jedna po drugiej i magia powoli znika...

W tej historii zniknęła pod koniec. Pękła jak bańka mydlana, rozpłynęła się i ślad po niej nie został. Jednak na początku, w starym hotelu, gdzie istnieje przejście do innego świata, była. Była też we wszystkich opowieściach, w przemyśleniach bohatera, opuszczonej nastolatce, genialnej artystce, nieciekawym poecie, morderstwach, na komisariacie. I czytelnik płynął przez opowieść, czasami odnajdując siebie, czasami swoje myśli, czasami szczegóły, które nie pasowały do realnej układanki.

W gąszczu słów natykał się przede wszystkim na bohaterów. To ich myśli i ich samotności szukał, by znaleźć namiastkę własnej. Oni byli, czekali jak zawsze, swoim postępowaniem wywoływali przemyślenia. Pokazywali drogę życia, poruszali tematy zapomniane. Nie byli szarymi, chociaż tak trzeba by ich nazwać. Z powodu niedoboru przedziałek.

Takich bohaterów za każdym razem i ja szukałam w tych książkach. I znajdowałam, i było nam dobrze razem w ciszy, z muzyką w tle. Tego potrzebowałam, nie było więc mowy o zdziwieniu, złoszczeniu się i okazywaniu niechęci. Lubiłam te powtórzenia, praktycznie jeden szablon głównych bohaterów. Takich brakowało mi w literaturze przeze mnie czytanej, tacy mogli słuchać mnie godzinami.

Nie mówiąc już o muzyce, która jak zawsze przenikała, towarzyszyła, współtworzyła, przygrywała.

Nawet akcja, ciekawa, tutaj choć powinna być zadziorna (morderstwo, artyści), blaknie. Zawsze coś osiąga się kosztem czegoś, a tutaj, choć śniegu nie ma, zimowa wydaje się być ta opowieść, wyniesiona ponad oklepane reguły i zasady. I przez to chyba tak cieszy.

Bo podsumowując, to jest książka bardzo dobra. Wręcz świetna! I zapewne kiedyś, gdy zmęczy mnie wszystko, gdy zapomnę, czy może gdy po prostu nie będzie mnie, wrócę do tej książki.

Więc dlaczego z czarodzieja stał się Murakami magikiem? Bo gdy przeczytałam trzy książki tego autora, jedna po drugiej, wyłonił się cały, niebanalny, choć troszkę już przetarty temat i szablon. I podobnie jak autorka krótkiego tekstu, zobaczyłam, że to nie Literatura, tylko produkt. Dobry, ale. Produkt.

A takie odkrycia zawsze bolą.

"Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami, wyd.Muza, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot

Dola recenzentki

Z zapisków Zuzanny Rabskiej - polskiej bibliofilki, poetki, pisarki.

"Po śmierci męża w r.1925 redakcja "Kuriera Warszawskiego" powierzyła mi Kronikę Literacką, która miała ukazywać się w sobotnim numerze pisma. Od tej pory zakończyły się błogie sympozjony z książkami. Musiałam czytać bez wyboru to, co powinno być recenzowane.
    [...] Pozostawały mi do oceny niektóre powieści oryginalne i tłumaczone oraz zbiory poezji. Firmy wydawnicze [...] przysyłały mi wielkie paczki książek. To nie były książki, ale - katastrofy. Należało je przeczytać, poznać, chociażby z tytułów, ach, i przeczytać, co było najgorsze ze wszystkiego.
    Prze-czy-tać!
    Nie było to już owo miłe obcowanie z książką, kiedy zawierałam mistyczne przymierze z autorem, który stawał się bliższy, w miarę jak zagłębiałam się w jego myśli, niepokoje, wątpliwości i smutki, będące częścią składową tekstu książki. Czytanie stawało się udręką, wytwarzało w głowie zamęt, a w sercu pustkę.
    Do ulubionych autorów z powodu braku czasu nie mogłam powracać, patrzyłam z żalem na moje półki biblioteczne, na szeregi książek, które z wolna oddalały się ode mnie jak istoty skrzywdzone, nie mając odwagi upominać się o swoje prawa.
    W książkach odbieranych z księgarni, pachnących świeżą farbą drukarską, była pewna wrogość w stosunku do mnie. Kiedy kościanym nożykiem przecinałam karty, dobywały się z nich szydercze szmery, w których dźwięczała pogróżka: "A widzisz, musisz nas poznać! To twój obowiązek!"
     Nie potrzebowały mi tego przypominać. Wiedziałam dobrze, do czego się zobowiązałam, wiedziałam, że do tych książek, które pozostaną dla mnie obce, należało znaleźć poważne i życzliwe podejście.
    Przeświadczenie, iż ostrym, złośliwym słowem mogę uczynić początkującemu autorowi krzywdę i wpłynąć ujemnie na jego rozmach twórczy, wstrzymywała mnie nieraz od szczerego wyrażenia zdania o utworze. Z drugiej strony obawa, iż byłam w sądzie zbyt łagodna i wyrozumiała, narażała mnie w opinii kolegów. Czułam się winna, gdy dla dodania barwy recenzji albo pod wypływem zdenerwowania przytaczałam złośliwy dowcip, nie mający nic wspólnego z właściwą oceną utworu.
    Nieraz zapoznając się z treścią książki, którą należało sprawiedliwie ocenić, doznawałam wrażenia, iż nie ja ją czytam, ale ktoś o wiele ode mnie bezstronniejszy i sprawiedliwszy, ktoś, kto mnie surowo sądzi.[...]         Nieopisanym lękiem przejmowała mnie wizyta młodego autora z pierwszą powieścią psychologiczną. Musiałam wysłuchać cierpliwie relacji o genezie powstania utworu i o nieuczciwości wydawców, którzy na jego pracy robią rzekomo kokosy, a jemu wypłacają grosze.
    Obcowałam z najniebezpieczniejszym gatunkiem ludzi pióra - z grafomanami. Gorsze od grafomanów były grafomanki. Przychodziły z kwiatami i łzami, jak owe aktorki pozbawione talentu, które zamęczały swego czasu mojego męża, skarżąc się na dyrekcję teatru."

"Moje życie z książką" t.II, Z.Rabska, Ossolineum, 1964, str.149-152

10. Wieczorem...


The Cat
Ogden Nash

You get a wife, you get a house,
Eventually you get a mouse.
You get some words regarding mice,
You get a kitty in a trice.

By two a.m. or thereabouts,
The mouse is in, the cat is out.
It dawns upon you, in your cot,
The mouse is silent, the cat is not.

Instead of kitty, says your spouse,
You should have got another mouse.

* * *

Masz żonę (ślubną), dom masz tyż,
W nim zaś masz misz-masz, gdyż masz mysz.
Przeklinasz mysz, masz dość jej psot?
W terminarz wpisz: Zakupić: KOT.
Jest kot. Noc. Śpisz. Spiż gwiezdnych cisz.
Wtem wrzask! Drżysz: drze się kot, nie mysz.
Zlewa cię zimny pot, gdy w lot
Pojmujesz: taki, ot, jest kot.
Kto milczy-milszy; milsza niż
Łotr kot jest wyż. wspomniana mysz.
Żona, wzburzona: „Wpisz do not:
Dać spokój: MYSZ. Udusić: KOT.

Tłumaczenie: Stanisław Barańczak

To tak w temacie zachwytu niektórymi tłumaczami...

Uchylone drzwi szafy ("Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska)

Po stosie lektur rozpadających się, wznawianych, kultowych, bestsellerowych czy najzwyczajniej w świecie mało znanych potrzeba czegoś świeżego, prosto z księgarni, z opinią jeszcze nie wyrobioną. A że ostatnio byłam w temacie biografii, autobiografii i innych wspomnień, to tutaj postanowiłam poszukać.

Padło na "Towarzyszkę panienkę".  Tytuł zgrabny, ironiczny, jakby chciał coś pokazać, a jednocześnie subtelny, nie prowokujący. Autorka podobnież ma swoją markę w Polsce, jednak dla większości (w tym i dla mnie) kojarzy się jedynie z ojcem - Wojciechem Jaruzelskim.

A za tym idą oczekiwania (nie oszukujmy się, od większości książek wymaga się czegoś i coś się w związku z nimi wyobraża!), że będzie politycznie, że może jakieś małe tłumaczenie, albo w drugą stronę, czy chociaż coś kontrowersyjnego... Jednak już na samym początku autorka uprzedza - żadnych tłumaczeń, żadnych kontrowersji.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. A ta książka jest moim wyjściem z szafy.[...] To jest opowieść o normalnej rodzinie, choć uwikłanej historycznie. Napisana z perspektywy najpierw dziecka, potem dziewczyny, a na końcu dojrzałej kobiety. *

Opowieść złożona z krótkich, dobrze skrojonych opowiadań, skrawków, zlepków myśli. Najpierw o dzieciństwie nieświadomym. O generałach, wyprawach do Korei Północnej, Rosji.  O matce królowej. O nieśmiałym ojcu. Potem o dorastaniu, okresie buntu. O szukaniu siebie. O studiach. O osiąganiu celów.

Jednak wszystko zaczyna się od córki generała. Komunistycznego dyktatora. Z nazwiskiem, które było do niej przyklejone od zawsze. Aż chciałoby się powiedzieć, że generałowie dzieci mieć nie powinni. To nic, że w zaciszu domowym tata był nieśmiały, podsuwał córce klasyków literatury polskiej, zachęcał do czytania Sienkiewicza. Na zewnątrz zawsze ochrona, na zewnątrz zawsze spojrzenia, córka tego Jaruzelskiego? Lat pięć czy dwadzieścia pięć, spojrzenie zawsze to samo. Zazwyczaj nieufne.

Mimo tej rysy, koneksji (bezdusznie brzmiące, ale to prawda) dzieciństwo i młodość jak każde inne. Opowieści o pierwszym papierosie, pierwszej miłości, szukaniu samego siebie - droga przez którą przechodzi każdy. W różnych warunkach, różnych ustrojach, przy różnej pogodzie, z różnym skutkiem. Jednak te drogi choć różne, są tak do siebie podobne.

W to wplecione niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju anegdoty, wydarzenia, osoby. Mama słuchająca Wolnej Europy, przyjaźnie z ochroniarzami i ich wspólne wybryki, ból gardła w Korei. Wszystko, czego  Pod koniec również niezobowiązujące opinie na temat niektórych osób publicznych. Jednak cały czas bez kontrowersji. Pozytywne opinie. Albo nawet nie opinie, tylko pojedyncze wspomnienia.

"Towarzyszka panienka" jest jedną z tych książek, których czytanie sprawia przyjemność, która napisana jest zgrabnie, ubrana w dobrze skrojone słowa. I ma ciekawe historie najpierwsze - z domu generała Jaruzelskiego. Tylko cały czas mamy świadomość, że prócz poszczególnych historii najpierwszych, to wszystko już było. I że jak szybko ta książka przyszła, tak szybko może zostać zapomniana. To już nie PRL, podobne historie, choć ciekawe, szybko uciekają. I nawet nie wiem, czy tego żałuję.

I jednak dobrze, że dzieckiem polityka nie jestem...

"Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska, wyd.Czerwone i Czarne, 2013


źródło pierwszej i drugiej grafiki

W cieniu...

Przewracam kolejne strony "Winter Journal" Austera, ciesząc się każdym nieznanym i znanym słowem. Magia czytania w języku obcym - nieuchwytne, nieprzetłumaczalne gry i uśmiechy. Szczególnie, gdy autor jest jednym z ulubionych, umie układać słowa i dobierać tak, by znaczenie na pozór banalne, przepuszczało myśli jak pryzmat - we wszystkich kolorach, na wszystkie strony.

Zaraz jednak zachwyt wędruje dalej. W stronę tych, o których tak często zapominam, o których za wiele się nie mówi, którzy pracują w ciszy, gdzie swój talent oddają książkom, stającym się później ulubionymi, stojącymi na najwyższej półce czy może przy łóżku, by towarzyszyć nam w różnokolorowych chwilach. Zawód – tłumacz. Zawód – przewodnik przez najpiękniejsze krainy.

Na myśl przychodzi zaraz pani Teresa Chłapowska. Rzeźbiarka, w czasie wojny przetrzymywana na Pawiaku, jednak przede wszystkim kobieta, która wprowadziła nas do Doliny Muminków. W tych cudownych tomach zostawiła cząstkę siebie, co do tego nie ma wątpliwości. Potem w głowie pojawia się pani Skibniewska wędrująca po Śródziemiu, pani Świderska, która przedstawiła nam Jane Eyre, pani Wyszomirska i jej spacery po światach Lindgren, pan Słomczyński z Alicją, pani Przedpełska-Trzeciakowska z panną Austen. Gubiące się w tłumie nazwiska ludzi pokazujących nam miejsca magiczne. Teraz brzmiące może bezosobowo, jednak gdy wyciąga się po raz kolejny zaczytany tom, coraz większą sympatię i szacunek czuje się do nich.

Tak, pamiętam. Pani Irena Tuwim i ukochany Kubuś Puchatek. Wzór, niedościgniony ideał dla tłumaczy. Nasza Księgarnia jakiś czas temu sprawiła czytelnikom cudowną zabawę – wydała Kubusia dwujęzycznego. Na jednej stronie mruczanka w zgrabnych angielskich słowach, na drugiej w puchatych polskich. A zaraz za tym cudownym tomikiem dużo poważniejszy pan Barańczak i jego Szekspir. I podobna radość (szczególnie gdy do tego duetu doda się przekład pana Paszkowskiego), smakowania pojedynczych zdań w oryginale i różnych polskich odpowiednikach, nie mniej zgrabnych.

Stanisław Barańczak
Jednak takie czytania dwujęzyczne, nie zawsze jest dobre. Zaraz nasuwa się podstępne pytanie: Jaką wydanie Ani Shirley macie na półce? Nasza Księgarnia, koniec lat 80? Ja też, bo przecież pierwsze, jedyne, najlepsze. Ale nie od dziś wiadomo, że imiona tam pozmieniane, że Ewa, Julianna, ciocia Misia, że fragmenty niektóre powycinane [tutaj malutki post o zmianach w jednej części]. Jednak sama książka, jakie cudeńko. A potem, gdy czyta się oryginał, jak przyjemnie jest znajdować różnice! I jeszcze jedno o pani Rozalii – była artystką i w jej książkach Montgomery jest czar i klimat. Chociaż za dziesięć, dwadzieścia lat nikt nie będzie już o tym pamiętał, bo ostatnio nowe, masowo produkowane tłumaczenia są, to warto, byśmy my pamiętali.*

Najdziwniej przedstawia się sprawa tłumaczenia poezji. Jeśli mówimy, że tłumacze zostawiają w książkach cząstkę siebie, to wiersz wręcz zyskuje drugiego autora. A że zazwyczaj z jednym autorem przeładowany jest emocjami, to nie wiemy, jak wielka była metamorfoza, gdy przekładali go nasz język. Może dlatego sama zazwyczaj sięgam po polskich poetów, niepewnie czując się u obcokrajowców. I może dlatego z zagranicznych lubię haiku, bo sprawdzić sobie można, bo miłe są i po polsku, i w niezrozumiałym oryginale. I może dlatego angielskie wiersze czytam po angielsku, chociaż czasem lubię Rilkego po polsku. Zresztą Emily też. Czasem. No i jest coś jeszcze – Nash i Barańczak. Oni akurat razem smakują najlepiej. Ale jak zawsze, coś musi się nie zgadzać, by była zasada. Nawet literacka.

Tłumacze… Miał być krótki wpis, taki by przypomnieć, by pamiętać. Może tylko dla mnie, może też dla was. Bo przecież pojedynczych tłumaczy pamiętacie, prawda? (chociaż tłumacze książek współczesnych… nie pamiętam nikogo, może dlatego, że teraz tak dużo ludzi zna tak dużo języków). I trzeba zakończyć jednym: tłumaczenie, forma sztuki. Tłumaczył Kochanowski, Miłosz, Boy-Żeleński, Stachura. I dzięki nim, książka jest jakby podwójnie artystyczna. Chociaż w drugą stronę też to czasem działa.…


*Ktoś czytał nowe przekłady Montgomery i umie powiedzieć, czy widać dużą różnicę?

źródło pierwszej, drugiej i trzeciej grafiki

...i powracam



Nie powinno się wracać, gdy się powiedziało, że się odchodzi. Odpoczęłam, stworzyłam klimat, dobrze mi tam było, jednak zatęskniłam. I nie mam siły tłumaczyć sobie czy komukolwiek, dlaczego i czy to jest lepsze i czy przypadkiem nie tracę w tak prosty sposób czytelników. Po prostu spakowałam się po dwumiesięcznej podróży, wróciłam tutaj. Bo zaczyna się zima. Bo tu mi jest najlepiej.
Pokrzywdzonych przepraszam. Ale jakieś straty zawsze są.

poza tym trzeba pamiętać, że okres dorastania to jednak traumatyczny czas ;-)

Opowieść o malarzu bez ucha i z sercem... ("Pasja życia" I.Stone)

Otwierasz tę książkę, delikatnie, jakby z nabożeństwem. Czujesz jak ciąży ci w ręku ilość wspomnień zawarta na zadrukowanych, postrzępionych kartkach. Wcześniej wciśnięta niedbale między inne, dla ciebie nabiera wagi, już nie możesz jej odłożyć, przynajmniej następne kilka dni poświęcisz zatapiając się w pasji tworzenia, pasji zdobywania, pasji życia. I ten witający nas okrzyk:
„Monsieur van Gogh, czas wstawać!”*
A więc wstajemy i my. Chociaż za oknem dżdżysty, zakurzony Londyn, chociaż wiemy, co może oznaczać ten chłód w spojrzeniu Urszuli, wstajemy jakbyśmy wstawali po raz pierwszy, po raz pierwszy podrywali się do życia.

Oczywiście nie wszystko będzie tak cudowne, jak tego pierwszego dnia. Mimo wszystko musimy szukać. Van Gogh w swoim życiu robił  chyba wszystko. Sprzedawał kiczowate obrazy innych artystów w Londynie, kształcił się na duchownego, głosił nauki wśród najbiedniejszych górników, wreszcie malował. We wszystkim zatapiał się całkowicie. Bez niepewnych prób, bez oglądania się na innych. Zazwyczaj samotnie, przeciwnie do kierunku potrzeb ciała i społeczeństwa, przymierając głodem, jako nadzieję, zasadę i jedyną zapłatę trzymając w zakamarkach pamięci kiedyś zasłyszane zdanie:

„Nieraz jeszcze w życiu będzie się panu zdawało, że poniósł pan klęskę. Ale w końcu znajdzie pan wyraz dla siebie – i to usprawiedliwi pańskie życie.”**



Znalazł. Malarstwo, wyrażanie siebie za pomocą pędzla i farby. Gdzieś w głębi siedziało to od dawna. Umiejętność łapania, oddawania ludzkich charakterów w nieporadnych szkicach.  Znajomość ze słońcem i jego barwami. Przyjaźń z cieniem i technikami rzucania go wprost w ludzkie serca.  Wiedział, że ma tylko jedno życie, by znaleźć i oddać, to co ma w sobie. Zaczynał późno, kiedy inni rozkwitali, on dopiero wychylał się nieporadnie ponad ziemię. Jednak nie patrzył na nich, szukał siebie.

Rozwijał się powoli, czasem jakby ograniczany wręcz ciałem. Jednak pamiętał, co miało jego życie usprawiedliwić.

Trzymamy w rękach historię człowieka wielkiego. Malarza bez ucha, który kochał, ufał, lecz podążał za swoją duszą, wiedząc, że inne pragnienia to tylko wytwory wyobraźni. Historię opisał również człowiek wielki. Malarz ludzkich losów, oddający wszystko w sposób mistrzowski. Człowiek, którego pasja włożona w tę historię tak samo nas obezwładnia, zachwyca, mieni się taką samą ilością odcieni, co obrazy mistrza. Dwie pasje splatające się w jednym miejscu..

Zostaje jeszcze czytelnik. Maleńki, przy dwóch szalejących talentach, tak dawno, a jednocześnie niedawno odkrytych.  Stojący, bez bojaźni pochylający się nad niosącą taką siłę książką. Czerpiący z niej.  Cały czas szukający. 

Ta zniszczona, zaczytana książka czaruje. Nie zapomina się jej tak łatwo, nie odchodzi się od niej tak łatwo. Łapczywie czyta się kolejne zadrukowane, niby zwyczajne karty. Pierwsze czytanie, drugie. I widać, jak ta na pozór tragiczna historia, była historią najszczęśliwszą na świecie.

Po prostu przeczytajcie...

"Pasja życia" I.Stone, wyd.Muza, 2002, tł.W.Kragen

*"Pasja życia" I.Stone, str.5
**"Pasja życia" I.Stone, str.49

Emocjonalne przywiązanie, fabularna klapa, czyli ludzie książki kochają. ("Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska)

…z notatek czytelnika
W dodatku, z tych notatek głęboko w szufladach trzymanych, w których nie ma nic obiektywnego.

Z kontynuacjami zazwyczaj jest tak, że są albo coraz gorsze albo coraz lepsze. W przypadku książek pani Ficner-Ogonowskiej jest inaczej. Każdy tom różni się całkowicie od poprzedniego. Pierwsza część była długa, do czytania, delektowania się, słodzenia i zachwycania. Druga krótsza o połowę, z fabułą bardziej rozbudowaną, z bardziej odważnymi wyborami bohaterów. Trzecia nie za długa, nie za krótka. Nie za zdecydowana, nie za spokojna.

Hania (wreszcie!) pozbywa się większości swych lęków i jak napisano na okładce, decyduje się dzielić swe życie z Mikołajem. Jednak los nie zasypia, lubi się bawić w chowanego i podrzucać niemiłe wydarzenia do życiorysów. Tym razem uderzających nie bezpośrednio w dwójkę głównych bohaterów, ale we wszystkich ich bliskich.

A zwykły czytelnik, wcześniej przy każdym smutku sięgający do tego szaro-miodowego cieszy się, że znowu powrócą do niego dawni bohaterowie, może czasem przerysowani, ale mimo wszystko sympatyczni. Tacy, z którymi po prostu miło się przebywa. I którzy też mają źle na tym świecie. Więc można sobie czasem z nimi popłakać. Albo się pośmiać.

Tylko, że ich już nie ma. Nie ma przede wszystkim przeciwwagi dla wszystkich smutków tej książki, czyli Dominiki. Ulubiona bohaterka większości czytelników popada w dziwną depresję, z której pod koniec równie dziwnym trafem wychodzi (koniec serii, więc trzeba było wszystko z uśmiechem zakończyć). Ale przez całą książkę jest nieobecna. I to strasznie nie pasuje. A już Hanka starająca się zastąpić Dominikę była kompletną pomyłką. Zresztą, ona nie mogła zastąpić Dominiki, bo była tylko Hanką. I pomijając jedno zdanie w książce, w ogóle nie było widać, żeby ją zastępowała. Więc czujemy się troszkę samotni i zaskoczeni. Jakby do tego szaro-miodowego świata wkradło się za dużo obcych czerni. Nic miłego.


I druga, sztandarowa sprawa – nie dość, że Dominiki nie ma, to na bohaterów spadają w takim czasie i odstępie takie problemy, że nawet biedny czytelnik, któremu wydaje się, że ma najgorzej na świecie, zaczyna się łapać za głowę. W dodatku, wcale nie myśli Jacy oni biedni, jednak mają gorzej ode mnie…, tylko raczej Taaaak, jasne, a na koniec ich traktor przejedzie…(jeśli jest człowiekiem troszkę złośliwym).

Teraz spokojnie wychodzi, że niezbyt miło czytelnikowi poznawać kolejne perypetie bohaterów. Ależ nie! Miło, tylko jakby troszkę już nudno… Szczególnie, że w ostatniej części bohaterowie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Iść tu czy tam. Załamywać się, czy cieszyć. Rozdrapywać kolejne rany z przeszłości, czy może się z nimi godzić… Atuty poprzednich części, których nigdy dużo nie było, zostały gdzieś schowane bądź zniszczone. Ale wiecie jak to jest. Cały czas, w głębi serca lubimy bohaterów, więc ostatecznie się i z tym się godzimy.

Przyjaciół przecież się nie opuszcza ot tak.
Ostatecznie można dla pocieszenia wrócić sobie do dwóch poprzednich części.

"Zgoda na szczęście" A.Ficner-Ogonowska, wyd.Znak, 2013

Dwie dziewczynki w świecie samotności... (książki Romy Ligockiej)

Zawirowało w moim życiu, coś gdzieś zostało napełnione, gdzieś coś zostało wylane. Niektóre wydarzenia zaczęły blaknąć, schnąć, przestały nawet udawać, że cały czas żyją. Inne nabrały kolorów, jakby pociągnięte grubą, zdecydowaną kreską. Miejscami. Miejscami też wszystko zostało po staremu. Tylko z nowym spojrzeniem, nie, nie przez różowe okulary. Raczej takie butelkowo zielone. Nie optymizujące, nie pesymizujące.

Wszystko się stało za sprawą jednej pisarki. Roma Ligocka, nazwisko znane, chociaż nie sławne. Okropnie bestsellerowa Dziewczynka w czerwonym płaszczyku zawirowała mną, pokazała coś, coś uświadomiła, na coś uwrażliwiła. Zostawiła też coś. Tę siłę, która sprawia, że chcemy więcej. I to nie nachalnie, raczej w ten wysublimowany, groteskowo kulturalny sposób. Po prostu wiemy, że to teraz jest dla nas, że na nas czeka, że nam pomoże.

Czytałam więc kolejne książki pani Romy. "Kobieta w podróży", "Znajoma z lustra" - jakby frywolne, czasem zatykające dech w piersiach, ale cały czas lekkie, umiejętnie napisane felietony. Takie, by nadawać się do popularnej gazety. Jednocześnie takie, które po cichu, w lekkich słowach powiedzą to, co my kryjemy gdzieś głęboko, co chowamy, czego czasem nie jesteśmy świadomi. Były też te trudniejsze - "Dobre dziecko" i "Tylko ja sama". Napisane równie lekko, niosące jednak ogromny ładunek emocjonalny. Poruszające, traktujące po raz kolejny o dorastaniu z bagażem doświadczeń, rozwijające kolejne wątki, kiedyś już rozpoczęte.
„Nieprawda, że dojrzewanie, czas kiedy jest się młodym, ładnym i wesołym, to okres szczęśliwości”*


Ta książka… Te książki… Dwie ostatnie, przede wszystkim „Dobre dziecko”… Ta książka czasem boli, czasem wywołuje uśmiech, czasem przerażenie, często lawinę wspomnień i rozterki własne. A przede wszystkim tak dużo sympatii i zrozumienia. Bo pani Roma przeżywała to wszystko kiedyś, dawno. I do dziś w niej to żyje. A dziś ja tak dużo podobnego przeżywam…


Pani Romo, dziękuję. Wiem, że było trudno…

I za cholerę nie powiem, że to lista ulubionych. To po prostu lista potrzebnych bardzo. Dla wszystkich na tym samotnym świecie dorastania...

* * *
A teraz zbieram się, żeby nie było, że znowu strasznie uczuciowo. Tylko trudno tak, jeśli książkę postrzega się poprzez swoje życie swoje uczucia…

Dla niecierpliwych: literatura to dobra. Świetnie napisana, poprowadzona, z wstawką historyczną, z bohaterami z życia pożyczonymi, z pamiętnikiem żydowskiej matrony, taka, którą czyta się jednym tchem, mimo zimna, znużenia i niewygodnego krzesła.

I co najlepsze, nie to jest w niej najlepsze…

"Dobre dziecko" R.Ligocka, wyd.Literackie, 2012 oraz (w mniejszym stopniu) "Znajoma z lustra", "Kobieta w podróży", "Tylko ja sama"
Pamiętajcie jednak, zacznijcie od "Dziewczynki w czerwonym płaszczyku"

*cytat z okładki

Kolejna dziewczynka na półce ("Blondynka" J.C.Oates)

Pochłonęła mnie całkowicie ta historia, której zakończenie zna każdy. Dziwna, pokręcona, technicznie rzecz biorąc, nie mająca szans, by wybić się czymś innym niż tylko ponętną blondynką, znaną na całym świecie, umieszczoną na okładce. Gratka dla fanów aktorki, grającej w komediach romantycznych ubiegłego wieku, dla badaczy kina. Przytłaczająca ilością zapisanych stron, a więc i na pozór, przytłaczająca ilością nieumiejętnie upychanych na wolnych stronach faktów, by zanudzić i zniechęcić czytelnika.
Ale otwieramy, z sympatii dla owej aktorki, zainteresowani pochlebnymi wspominkami, a tam na nas czeka pierwsze zdanie:
Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.*
I to jest koniec. Koniec sympatii, wspomnień i pochlebstw. Teraz zaczyna się nasza przygoda, nasza marna egzystencja, nasze uprzedzenia, nasze lęki. Wszystko dzielone z nią. Blondwłosą aktorką.

To wielkie dzieło, wręcz monumentalne przyszło do mnie, gdy nie czytałam nic. Gdy zaczynałam kolejne książki, gdy rzucałam je w kąt, bo nigdy nie były za dobre na początku, bo stosy mi się piętrzyły, bo nie umiałam się skupić i byłam rozkojarzona. Blondynka paradoksalnie była trudna w czytaniu. Odrzucałam ją po kilku zdaniach, czasem wstrząsających, czasem nic nie znaczących. I za każdym razem wracałam.

Początek, dzieciństwo którego nie było i którego brak wszyscy przyjęli jako coś normalnego. Dalej dorastanie, etap kiedy to szukamy siebie, sensu i bezsensu, w Blondynce jak raczkowanie i stawianie pierwszych kroków, pierwszych błędów, pierwszych sukcesów, upokorzeń, pytań. Dorastanie, które nigdy się nie skończyło, które trwało do niedalekiego końca, te kilkanaście lat, przedłużony żywot zagubionego motyla…
To nie jest biografia Marilyn Monroe.
Marilyn Monroe to chwyt reklamowy, to przykrywka czegoś większego.

 

Ta książka jest przede wszystkim podróżą w głąb Normy Baker. Podróżą tylko naszą, gdzie istniejemy my i ona. Nikt więcej. Podróżą w głąb własnych słabości, własnych zachcianek i wątpliwości. Pani Oates otwiera przed nami kolejne komnaty uczuć blondwłosej aktorki, rzucając całkowicie inne światło na wykreowaną przez media postać. Z głupiutkiej laleczki wyłania się kobieta myśląca, pełna kompleksów, czasem słabości, uczuć i pragnień. Kobieta szukająca szczęścia, kobieta-marzenie, kobieta upadła, kobieta cierpiąca. Kobieta, którą tak dobrze rozumiemy!

Chociaż to na przeżyciach Marilyn Monroe skupiamy całą swoją uwagę, to z nią wszystko przeżywamy, z nią rozmawiamy w myślach godzinami, to trudno nie zauważyć również innych detali, małych szczegółów składających się na sukces tej książki.
Cierpki, wyuzdany świat Hollywood, o którego istnieniu nie zawsze zdajemy sobie sprawę, oczy mając przesłonięte czerwonym dywanem i biało-czerwonymi uśmiechami.
Marionetki tej historii, postacie drugoplanowe, okazujące się silniejsze od głównej bohaterki, naszej przyjaciółki.
Niebywała łatwość w opisywaniu przeżyć, zagłębianiu się w naturę ludzką i umiejętność patrzenia. Pani Oates – pani stała się dla mnie wzorem…

Trudno pisać o tej książce, bo bez wątpienia jest to książka wielka. Przytłaczająca swoim kunsztem, porywająca swoją autentycznością i bezbronnością. Książka, którą się smakuje, którą czyta się długo, która jest przyjemnością. Tak dobrą, że aż czasem boli. Tak dobrą, że pisać o niej trudno.

*"Blondynka" str.13

"Blondynka" J.C.Oates, wyd.Rebis, 2011, tł.M.Ferek

Świetna proza, czyli znowu o bardzo dobrej książce... ("Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami)

Nie żebym wyprzedzała fakty, czekając na rozdanie nagród Nobla, jednak po pani Oates przyszedł  czas na Murakamiego*.  Długą miałam przerwę, choć jego dwie powieści były jednymi z tych, które włączyłam w zaszczytny poczet ulubionych.

Trudno było mi ocenić, czy mają wielką wartość literacką, czy to może jedynie emocje, jakich gamę wywołały we mnie. Tym razem trafiłam na krótką formę, zbiór kilku opowiadań japońskiego mistrza słowa, które jak się okazało, ukazują jeszcze inny aspekt twórczości Murakamiego.

Tom "Wszystkie boże dzieci tańczą" zawiera sześć różnych opowieści, które łączy w pokręcony sposób wspólny mianownik - trzęsienie ziemi. Nigdy nie wymieniane w czołówce, nigdy nie będące osobistym przeżyciem głównego bohatera. A jednocześnie gdzieś wewnątrz żyjące, pchające, łamiące. Same opowiadania - niby każde inne, każde w innym stylu i stylizacji, a za każdym razem przebija się w nim wrażliwość i nigdy nie stracona nadzieja autora.
Co więcej, wszystkie razem łączą się w jakby mini-powieść, ich układ nie wydaje się być przypadkowy.

Rozpoczyna się ufem (czy może nie odmieniać?), a raczej, rozpoczyna się drogą, która mimo, że jesteśmy w połowie, wciąż zaczyna się na nowo. Typowy schemat Murakamiego w nowej wersji i nowej opowieści, cały czas z tą samą wrażliwością. Dalej, biegnie przez zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy, aż do zakończenia. Szczęśliwego z nutką melancholii. Widzimy dziwny progres w tych opowiadaniach, tak różnych i tak podobnych jednocześnie.

Autor bawi się stylami, snami, muzyką, surrealistycznymi wizjami, dodając do tego tak wiele człowieczeństwa, że wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Jego postacie to ludzie różni - przeciętni i nudni, wrażliwi i zagubieni, z wspomnieniami i bez. Jednak czy tego już wcześniej nie znaliśmy? Szczególnie tych zagubionych, wrażliwych, którzy zaludniają jego powieści? Tym razem, po raz pierwszy zobaczyłam u niego również wątki nierealne. Panie Żabo, dzień dobry! Czy Murakamiemu do twarzy z Panem? Przyznam, ciekawiej.  Nie powiem, że lepiej. Jednak ciekawie zdecydowaniej.

Trudno też nie zauważyć, jak wszystko jest wyważone i dobrane, mimo jednoczesnego szaleństwa i wręcz wybuchu wyobraźni. Murakami ma bardzo specyficzny, jakby ociosany styl pisania. Jednocześnie jest on bardzo poetycki. Dziwny, a mimo to zapadający w pamięci. Prosty i kunsztowny za razem. Z pojedynczymi zdaniami, których potem trudno pozbyć się z własnej świadomości.
Krótka forma ogranicza pisarza, a jednocześnie może ukazać jego zalety, niezauważone w przypadku powieści. U Murakamiego tak jest. Widać, że wszystko tam jest przemyślane, poukładane, na swoim miejscu, z puentą cichą i przemijającą, zabierają jakąś cząstkę nas. Malutkie, dzieła sztuki. Szczególnie dwa pierwsze, od których nie mogłam się oderwać i do których jakaś cząstka cały czas wędruje. W "Krajobrazie z żelazkiem" możemy zaobserwować pewne nici łączące również autora z Tove**.

Sztandarowe pytanie na koniec: Co z erotyzmem? Jakby potwierdzając niepisaną zasadę "Książka nie sprzeda się bez krwawych scen bądź seksu" nie zabrakło go tu. Jednak, o ile w "Norwegian wood" mieliśmy zdecydowany przesyt, tutaj jest powiedziałabym nawet, że wyważony i wreszcie współgrający z treścią. Po raz pierwszy, Murakamiemu udało się wszystko świetnie zgrać.

Słowem, takich przerw nie mogę sobie robić. Murakami to emocjonalna, a jednocześnie wyważona proza o ludziach szukających, nieszczęśliwych, czasem niespełnionych. Po prostu takich, jakimi każdy ktoś kiedy się czuł. Proza świetna.

"Wszystkie boże dzieci tańczą" H.Murakami, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot 


                                                                                                                      

*O nagrodzie Nobla miałam pisać, bo już niedługo poznamy po raz kolejny laureata, jednak ubiegła mnie Blannche [tutaj], więc ja pokuszę się dopiero o jakąś notkę na podsumowanie, kiedy to (jak zwykle) nie zdobędzie nobla nikt znany szerszej publiczności, a wszyscy będą zaszokowani dziwnie brzmiącym, nieznanym nazwiskiem.(W tym roku to nazwisko ma być podobnież afrykańskie)
**Tove Jansson, która, jeśli ktoś jeszcze jest uprzedzony, pisała cudowne książki, czytane przeze mnie w kółko.

Qulturanki #1 - książki na jesień


...czyli co czytać, gdy opadają liście.
Oczywiście, żaden mól książkowy nie był by sobą, gdyby nie miał już założonej z góry listy książek na jesień. Moje też leżą równiutko ułożone na stoliku, czasem coś tam dochodzi, czasem coś odchodzi, jednak trzon jest niezmienny. I klimat się nie zmienia. 

Przede wszystkim, trochę klasyki.
Opasłej, pięćset stron minimum, może być melancholijna czy też pełna uczuć i emocji targającej bohaterów.
Jane Eyre C.Bronteidealna na jesienne wieczory, miłosna, czasem spokojna, jak ocean przed burzą, książka, nad którą płakał Tharackrey, książka, która mnie osobiście urzekła i o której zawsze myślę z pewnego rodzaju nostalgią. Piękna warsztatowo, piękna wartościowo, jednak przede wszystkim, piękna emocjonalnie. Gotycka, wiktoriańska, mroczno-słodka.Jak zwierciadło. Każdy odbiera ją inaczej.
-tak pięknej okładki w Polsce jeszcze się nie doczekała, jednak ostatnio MG ją wznowiło i przetłumaczyło na nowo (nie omieszkam się przy okazji porównać ze znanym mi przekładem pani Świderskiej).
Prócz tego: Przeminęło z wiatrem M.Mitchell, Duma i uprzedzenie J.Austen, Mała Dorrit C.Dickens, Błękitny zamek L.M.Montgomery (Północ i południe E.Gaskell*)

Noblistami nie pogardzimy.
Niedoszłymi noblistami również.
"Norwegian Wood" H.Murakami - Zły Ludź krzyczał na mnie, że nie od tego się zaczyna przygodę z Murakamim. Że to całkowicie inny Murakami.
Całkowicie może nie, jednak inny jest. Nie idealny, nie tak dobry jak "Na południe od granicy...", trochę za bardzo erotyczny, ale mimo wszystko sama chętnie przeczytałabym go jeszcze raz, w jakieś deszczowe popołudnie. Przy muzyce Beatlesów.
-przy okazji przypominam, że już niedługo przyznanie Nobli w kategorii literatura. I Murakami znowu jest murowanym faworytem. Wraz z panią Oates (kibicuję obydwojgu). Ale przepowiadają, że nagroda powędruje do Afrykańczyka. Zobaczymy.
Prócz tego: inspiracji szukamy tu. (Saga rodu Forysate'ów J.Galsworthy, Wszystkie boże dzieci tańczą H.Murakami)

Miło, szybko, jakby nie jesiennie.
Czyli trochę literatury kobiecej. Taki podpunkt być musi, gorzej z wypełnieniem. Kompletnie nie umiem polecać literatury kobiecej. Może wy coś polecicie? A ja przejdę do ukochanych biografii?
Jednak najpierw nie omieszkam wspomnieć, że mi osobiście marzy się ta, typowo kobieca książka. W dodatku od zawsze (czyli poprzedniego roku, kiedy to zobaczyłam ją w katalogu Weltbild). Zbiera miłe, zachęcające recenzje, tematyka też niebanalna, po prostu "Między nami" C.Cleave
-prawa do ekranizacji wykupiła Nicol Kidman. Tylko jeszcze nic z tym fantem nie zrobiła...


Przez ramię.
Biografie czasem są wścibskie. Ale zazwyczaj są po prostu strasznie inspirujące.
"Pasja życia" I.Stone - świetna. Pełna, trochę szalona, inspirująca, literacko majstersztyk, wciągająca, Kocham van Gogha, teraz jeszcze bardziej. I podziwiam całym sercem. Jak i Irvinga Stone'a.
A co lepsze, większość też się zakocha. I zacznie podziwiać. Na jesienne, impresjonistyczne wieczory obowiązkowa.
-jest, jest tez ekranizacja. Troszkę demonicznie się zapowiada, obawiam się ją oglądać.
Poza tym: "Poniedziałkowe dzieci" P.Smith, "Blondynka" J.C.Oates, "Queen. Nieznana historia" P.Hince (Charlotte Bronte i jej siostry śpiące E.Ostrowski)

Tolkien i Lewis muszą być!


"Dopóki mamy twarze" C.S.Lewis - w pięknej, jesiennej okładce i treści zabierającej nas daleko w podróż, nie tylko uczuciami. Otoczenie się zmieni, jednak i myśli ulegną przemianie. Lubię za to Lewisa.
Poza tym: Opowieści z Narnii C.S.Lewis, Silimarilion J.R.R Tolkien, "Listy"J.R.R.Tolkien (Rudy Dżil i jego pies J.R.R.Tolkien)





*tytuły podane w nawiasach, to książki, które ja tej jesieni czytam w ramach mego stosu z danej kategorii
Traktuję to jako pilota Qulturanek. Czy ta akcja zaistnieje zależy tylko od waszej reakcji...