"Po śmierci męża w r.1925 redakcja "Kuriera Warszawskiego" powierzyła mi Kronikę Literacką, która miała ukazywać się w sobotnim numerze pisma. Od tej pory zakończyły się błogie sympozjony z książkami. Musiałam czytać bez wyboru to, co powinno być recenzowane.
[...] Pozostawały mi do oceny niektóre powieści oryginalne i tłumaczone oraz zbiory poezji. Firmy wydawnicze [...] przysyłały mi wielkie paczki książek. To nie były książki, ale - katastrofy. Należało je przeczytać, poznać, chociażby z tytułów, ach, i przeczytać, co było najgorsze ze wszystkiego.
Prze-czy-tać!
Nie było to już owo miłe obcowanie z książką, kiedy zawierałam mistyczne przymierze z autorem, który stawał się bliższy, w miarę jak zagłębiałam się w jego myśli, niepokoje, wątpliwości i smutki, będące częścią składową tekstu książki. Czytanie stawało się udręką, wytwarzało w głowie zamęt, a w sercu pustkę.
Do ulubionych autorów z powodu braku czasu nie mogłam powracać, patrzyłam z żalem na moje półki biblioteczne, na szeregi książek, które z wolna oddalały się ode mnie jak istoty skrzywdzone, nie mając odwagi upominać się o swoje prawa.
W książkach odbieranych z księgarni, pachnących świeżą farbą drukarską, była pewna wrogość w stosunku do mnie. Kiedy kościanym nożykiem przecinałam karty, dobywały się z nich szydercze szmery, w których dźwięczała pogróżka: "A widzisz, musisz nas poznać! To twój obowiązek!"
Nie potrzebowały mi tego przypominać. Wiedziałam dobrze, do czego się zobowiązałam, wiedziałam, że do tych książek, które pozostaną dla mnie obce, należało znaleźć poważne i życzliwe podejście.
Przeświadczenie, iż ostrym, złośliwym słowem mogę uczynić początkującemu autorowi krzywdę i wpłynąć ujemnie na jego rozmach twórczy, wstrzymywała mnie nieraz od szczerego wyrażenia zdania o utworze. Z drugiej strony obawa, iż byłam w sądzie zbyt łagodna i wyrozumiała, narażała mnie w opinii kolegów. Czułam się winna, gdy dla dodania barwy recenzji albo pod wypływem zdenerwowania przytaczałam złośliwy dowcip, nie mający nic wspólnego z właściwą oceną utworu.
Nieraz zapoznając się z treścią książki, którą należało sprawiedliwie ocenić, doznawałam wrażenia, iż nie ja ją czytam, ale ktoś o wiele ode mnie bezstronniejszy i sprawiedliwszy, ktoś, kto mnie surowo sądzi.[...] Nieopisanym lękiem przejmowała mnie wizyta młodego autora z pierwszą powieścią psychologiczną. Musiałam wysłuchać cierpliwie relacji o genezie powstania utworu i o nieuczciwości wydawców, którzy na jego pracy robią rzekomo kokosy, a jemu wypłacają grosze.
Obcowałam z najniebezpieczniejszym gatunkiem ludzi pióra - z grafomanami. Gorsze od grafomanów były grafomanki. Przychodziły z kwiatami i łzami, jak owe aktorki pozbawione talentu, które zamęczały swego czasu mojego męża, skarżąc się na dyrekcję teatru."
"Moje życie z książką" t.II, Z.Rabska, Ossolineum, 1964, str.149-152
Ha! Niektóre rzeczy się nie zamieniają.
OdpowiedzUsuńTylko czy się cieszyć czy płakać?
Chyba bym płakała. Ale to jeszcze zależy od sytuacji. Czasem nie pudło, a dużo mniej wystarczy, no nie?
UsuńCoś w tym jest. Taka rutyna czasem źle wpływa... Nawet ja ostatnio coś podobnego (tylko oczywiście na mniejszą skalę) zauważyłam. Muszę na to znaleźć sposób, może przez jakiś czas brać mniej do recenzji, żeby się zdystansować i więcej na blogu recenzować własnych i z biblioteki. Tym bardziej, że następny semestr będzie pełen nauki (te egzaminy! teraz Cie rozumiem, jeśli chodzi o to, co przeżywałaś w 3 gim...). Ale się rozpisałam :p
OdpowiedzUsuńBardzo interesujący fragment. eM dobrze napisała - niektóre rzeczy się nie zmieniają...
OdpowiedzUsuń