Uwielbiam postacie kobiece w literaturze!

Było ich wiele, pokazywały jak żyć można, że kobieta wiele potrafi. Uwielbiam postacie kobiece w literaturze! Szczególnie te opisane przez kobiety. Nie te grzeczne, słuchające się męża i ślepo kochające. Raczej panie z charakterem.

Scarlett O'Hara
Egoistyczna, zdecydowana, pewna siebie, piękna, wyprzedzająca epokę zależnych od mężczyzn i zamkniętych w czterech ścianach kobiet. Chociaż wzbudzała wiele negatywnych emocji, to kilka cech sprawiało, że wzbudzała podziw. Jej żelazny upór, smykałka do interesów, irlandzka miłość do ziemi i niezależność - Scarlett, uwielbiam cię! Mój zdecydowany numer jeden w rankingu. Nie spotkałam w literaturze drugiego takiego charakteru.
"Przeminęło z wiatrem" M.Mitchell
Melania Borejko
Uwielbiam śledzić jej powolną przemianę, a raczej spokojne odkrywanie kolejnych kart jej charakteru, którego uwieńczeniem jest genialna "Kalamburka". Znana z pierwszych tomów jako apodyktyczna, kochająca, bystra i oddana matka, w dwunastej części pokazuje się również jako świetny dramaturg i wspaniały obserwator. Mila posiada w sobie  ten pierwiastek miłości i macierzyństwa, którego zabrakło Scarlett i który pozwolił jej zrezygnować ze wszystkiego na rzecz dzieci i domu. Spokój i bezpieczeństwo a jednocześnie cięty język, spostrzegawczość i niezależność. To do niej zawsze wracam, gdy trzeba się wypłakać. Szczególnie do pamiętnego fragmentu "Idy sierpniowej".
Jeżycjada M.Musierowicz

Pani Bennet
Chyba nie ma na świecie osoby, która uznałaby panią Bennet za osobę godną podziwu. Jednak już godne podziwu jest jak Jane Austen przedstawiła nam tę kobietę. Ograniczona, głupia, pełna chęci wzbogacenia się, pragnąca uchodzić za wyżej postawioną niż jest - autorka wyśmiała wszystkie jej wady w taki sposób, że Dickens by się nie powstydził, zrobiła z niej postać komiczną i jak dla mnie jest to najlepsza kreacja w "Dumie i uprzedzeniu". Nawet Elizabeth może się schować!
"Duma i uprzedzenie" J.Austen

Anastazja Kamieńska
Kto zna kryminały Marininy na pewno się nie dziwi. Wykształcona, z komputerem w głowie, poliglotka, pracoholiczka. Z drugiej strony kobieta słaba fizycznie,oschła, wręcz nieczuła i szczera do bólu, realistka. Uwielbiająca swoją pracę, z ciekawym spojrzeniem na świat (strasznie pracoholiczym). Jednak przede wszystkim równy gość, jakoś z nią miło odkrywa się kolejne zawiłe morderstwa, komórki pracują na najwyższych obrotach. No i to mnożenie liczb trzycyfrowych o poranku!
książki Aleksandry Marininy


Eowina
Nie było wielu zapierających dech w piersiach bohaterek u Tolkiena, co? Jednak ta wystarcza za tuzin. Pełna sprzeczności - dumna, odważna, nieustraszona, a jednocześnie krucha, delikatna.  I ten moment podczas bitwy, gdy przeciwstawiła się Czarnemu Wodzowi - jeden z moich ulubionych. Eowina zasługuje na podziw i szacunek, jednak nic co ludzkie nie jest jej obce. Wystarczy przypomnieć sobie, jak patrzyła na Aragorna... Ale w tym nie jest przecież osamotniona.
"Władca Pierścieni" J.R.R.Tolkien


Joanna Stirling
Trudno uwielbiać kobietę za coś, na co zdecydowała się dopiero w ostateczności. Ale ja Joannę uwielbiam. Z wielkim sentymentem patrzę zawsze na tę historię, troszkę za naiwną, troszkę za słodką, ale zawsze pełną uroku. Poza tym, zdecydowanie wolę kobiety, które się podnoszą po latach niż te, które przez całą książkę są krystaliczne i dlatego cierpią.
"Błękitny zamek" L.M.Montgomery

Pamiętniki, lecz nie Jane Austen. ("Pamiętniki Jane Austen" S.James)


Książki  Jane Austen to paradoks sam w sobie. Pomyślcie tylko, miliony kobiet w XXI wieku czytają XIX-wieczne romansidła napisane przez starą pannę! Co więcej, w 90 procentach są zachwycone. Niektóre nawet piszą książki wszelakie, wcielając się w rolę przyjaciółek Jane Austen, bądź samą autorkę. Te pozycje większej wartości nie mają, jednak nie oznacza to od razu, że nie biją rekordów popularności. Przecież gdy kobieta ma za sobą wszystkie sześć książek znanej Angielki, to z przyjemnością sięgnie po opowieści o życiu samej autorki. Sześciu powieści za sobą nie mam, a jedynie trzy, nie przeszkodziło mi to w sięgnięciu po „Pamiętnik Jane Austen”.

Wyobraź sobie, że na strychu starego domostwa odnaleziono nieznane pamiętniki Jane Austen. Wyobraź sobie, że ich pożółkłe stronice skrywają historię związku, który zmienił życie pisarki i dał początek jej twórczości.

Z wyobrażaniem nie mam problemów, wyobraziłam sobie  łatwo wszystko. I tych ludzi ubranych w rękawiczki i pożółkłe papiery wyciągnięte ze starego kufra. Ciekawości nie musiałam sobie wyobrażać, od razu ją poczułam.

Niestety, trudniej było już sobie wyobrazić, że pamiętniki owe napisane są językiem znanym nam z powieści Angielki. Szczególnie, że byłam na świeżo po „Dumie i uprzedzeniu”, więc styl pani James mnie raził współczesnością, myśli Jane były denerwująco naznaczone wyrażeniami z naszych czasów.

Sama fabuła ciekawa. W życie Austen wpleciony pewien pan i wydarzenia znane nam z „Dumy i uprzedzenia” czy „Rozważnej i romantycznej”. Dla czytelnika powinno być frajdą niebywałą, śledzenie zdarzeń, które zna już wcześniej z kart ulubionych książek. Jednak nie jest. Raczej widzimy zepsutą historię i chociaż czasami pojawia się uśmiech oraz myśl: „ja to znam!”, to wykonanie wychodzi na minus. Poza tym  nawet najlepszy pomysł nie zakryje braków językowych (akapit wyżej) i niedopracowanego tła, jak również bohaterów drugoplanowych, którzy byli dużym atutem Austen, a u pani James są nijacy i papierowi.

Przy takich książkach trudno uniknąć porównań, a tutaj wszystko wypada bardzo blado w porównaniu z książkami Austen. Można było się tego spodziewać, pani James przecież nie dorówna Jane. Jednak wiele rozwiązań w tej powieści jest nietrafiona, bądź po prostu nieumiejętnie wykonana i skutkiem tego są również atuty, które obracają się na niekorzyść  „Pamiętników”.

Osobiście nie polecam nikomu. Tak jak gdyby porównywać „Przeminęło z wiatrem” i „Scarlett”. Może gdybym nie miała takiego sentymentu do powieści Austen, może gdyby książka była oparta na prawdziwej historii (tutaj tego próżno szukać, chyba że liczyć skład rodziny Jane), ta publikacja spodobała mi się.  Tym razem, można spokojnie powiedzieć, że nazwisko Austen zamiast pomóc, zaszkodziło tej książce. 

"Pamiętniki Jane Austen" S.James, wyd.Otwarte, 2009, tł.M.Smulewska

Pasja guwernantki ("Agnes Grey" A.Bronte)

Zmartwiona sytuacją finansową rodziny, a jednocześnie motywowana pragnieniem poszerzenia własnych horyzontów, młodziutka Agnes Grey postanawia zostać guwernantką. Przepełnia ją nadzieja i przekonanie, że wystarczy jej pamiętać siebie taką, jaką była w wieku swoich podopiecznych, by zdobyć ich zaufanie i przyjaźń. Jednak dzieci, którymi przyjdzie jej się zajmować okażą się niezwykle rozpieszczone i niesforne, a pracodawcy wymagający, wyniośli i nieprzyjemni. Czy objęcie posady u innej rodziny przyniesie tytułowej bohaterce choć odrobinę szczęścia? A może nawet spotka miłość życia?1


Bardzo wiktoriańska jest ta powieść. Tak określiłabym ją jednym zdaniem. Ma również wszystkie cechy tak odmiennej i jednocześnie tak podobnej twórczości wszystkich sióstr. Zdecydowaną, główną bohaterkę, o silnym charakterze, trochę wątku miłosnego, obraz życia  w Anglii XIX wieku, emocje i świetne postacie.

Te ostatnie są kwintesencją książki. Szczególnie kobiece, których różnorodność musi zachwycić czytelnika. Mamy przede wszystkim Agnes – pobożną, cichą, cierpliwą, czasem nawet uległą, a jednocześnie pełną pasji i niezłomności. Poprzez mniej znaczące, wtrącane, postacie wieśniaczek dochodzimy do świetnych dam z wyższych sfer, świadomych swojej pozycji oraz ich dzieci – rozpuszczonych, wymagających, okrutnych, czasem zabawnych.
Bohaterowie męscy zdecydowanie schowani są za płcią piękną, jednak choć zepchnięci na dalszy plan, cały czas są warci uwagi i równie dobrze wykreowani. Jednak nie one nas fascynują. Kobiety nadają tej historii smaku.

Wątek miłosny, jak na siostrę Bronte przystało, pojawia się. Jednak tym razem, to nie emocje czy perypetie dwójki bohaterów, zajmują połowę książki. W Agnes Grey jest on zepchnięty, stłamszony i chociaż godny uwagi, jest przyćmiony przez inne składniki tej książki.

Fascynuje za to pasja z jaką główna bohaterka przezwycięża kolejne niepowodzenia i siła z jaką wytrzymuje kolejne poniżenia. Wszystkie uczucia są świetnie oddane i w takich fragmentach najlepiej widać, że Agnes jest odzwierciedleniem Anne. Linie życia obydwu postaci biegną podobnym torem. Jak napisała Charlotta w liście do swojego wydawcy: Agnes Grey to lustrzane odbicie umysłu autora2.


Mimo wszystkich atutów, jest to jednak pozycja, której brak tego charakterystycznego błysku, który można śledzić w „Lokatorce Wildfell Hall”. Agnes Grey, choć jest postacią fascynującą, jednocześnie czasem irytuje nieśmiałością. Nie brak tu również moralizatorskich fragmentów, ustępów z Bibli. Wiktoriańska literatura.

Agnes Grey może się podobać. Jest szczera, pasjonująca.  Chociaż kunszt Anne można w pełni zobaczyć w jej drugiej powieści, to i ta zasługuje na uwagę. Posiada wszystko, czego od dobrej książki można wymagać.    

"Agnes grey" A.Bronte, wyd. MG, 2012, tł. M.Hume
Za książkę dziękuje wydawnictwu MG.

1 informacja z okładki „Agnes Grey”
2
str. 314 „Na plebanii w Haworth” A. Przedpełska-Trzeciakowska

Na nocnym stoliku, czyli wyłapane z kart powieści.

 „Ty półgłówku! - przemawiał niekiedy do swego odbicia w lustrze. - Chciałeś pisać i próbowałeś nawet pisać, a nie miałeś nic w głowie, co by warte było opisu. Bo cóżeś ty tam miał? - garść dziecinnych spostrzeżeń, trochę niedojrzałych uczuć, ogrom nie przetrawionego piękna, wielką czarną masę niewiedzy, serce przepełnione po brzegi miłością i ambicją nie mniejszą od miłości, a równie jałową jak twoja niewiedza. I tyś chciał pisać! Przecież zaledwie zaczyna się wykluwać w tobie coś, co godne byłoby pióra. Chciałeś tworzyć piękno, ale jak miało ci się to udać, skoro nie wiedziałeś nic o istocie piękna? Chciałeś pisać o życiu, a nie znałeś nawet najbardziej podstawowych jego cech.”

"Martin Eden" J.London, wyd. Iskry, 1990, tł.Zygmunt Glinka (fragment z okładki)

Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku? ("My na wyspie Saltkrakan" A.Lindgren)

Kiedyś Mariusz Szczygieł powiedział, że „Śmierć pięknych saren” to najbardziej anty-depresyjna książka świata. Po jej przeczytaniu, zgodziłam się z moim ulubionym felietonistą. Dzisiaj jednak muszę wziąć na to poprawkę: jest jeszcze jedna pozycja, dorównująca pod tym względem wspomnieniom Oty Pavela. Książka uwielbiana przez dzieci, książka odkryta przeze mnie w tym, jeszcze świeżym, roku – „My na wyspie Saltkrakan”.

Ta historia to bilet do wakacyjnych przygód, kąpieli w morzu, łowienia pstrągów, budowania szałasów. Pełna ludzi do pokochania, małych radości, domów do ulubienia, chwil do złapania, dziecięcych teorii do wcielenia w życie. Skusisz się? Zaryzykujesz? To wsiadaj.

Ostrożnie, tutaj belka trochę wystaje. Hop! Już możesz stanąć spokojnie, będzie tylko trochę kołysać, jak to na statku. Lecz gdy siądziesz na ławeczce, wszystko będzie wydawało się spokojniejsze, widzisz? Wystaw twarz do słońca. Czujesz? To już wakacje, w wakacje słońce patrzy weselej, wakacyjnie. Tam? Stoi sobie spokojnie Melker – znany pisarz. Czwórka wokół niego, to oczywiście jego dzieci, Malin, Johan, Niklas i Pelle. Ale uwaga, wysiadamy! Witamy na wyspie Saltkrakan.

Już  czeka na nas Tjorven wraz  ze swoim nieodłącznym czworonożnym towarzyszem.  Czekają tam również dziecięce przygody, stare zawalające się domy, w których trzeba mieszkać, czekają pierwsze zwierzątka domowe.

Gdzieś w  tle przewija się cichcem temat śmierci matki, rozterki, ból po stracie. Pojawiają się różne charaktery.  Ulubiony, zamknięty w sobie Pelle, ciekawska Tjorven, nad wiek dorosła Malin, wieczny Piotruś Pan – Melker. Jak to w życiu. Pojawia się strach przed samotnością, jednak wszystko przykrywa warstwa beztroskiego lata i bezpieczeństwa.
„-Wujku, wiesz co? Jak nie potrafisz pisać tak, żebym ja rozumiała, to właściwie możesz wcale nie pisać!”
Słowa malutkiej Tjorven utkwiły mi w głowie i nie chcą do dzisiaj wyjść, chociaż już dobry miesiąc miną od tej lektury. Wielu jest teraz autorów, którzy piszą bestsellery, przez niektórych okrzyknięci są wręcz geniuszami. I powolutku zapomina się, że szczytem geniuszu jest napisanie książki dla tak wymagającego czytelnika jakim jest dziecko. Tylko autor, który ma w sobie cząstkę dziecka, dla dziecka napisze książkę. Astrid Lindgren pisała dla dzieci, umiała pisać dla dzieci. Poruszała tematy czasem przykre, ubierała je w słowa proste, które oddawały rzeczywistość, umiała pokazać odczucia dziecka.

Ale nie można zapomnieć o najważniejszej kwestii: Dlaczego wujek kąpie się w spodniach? Otóż, wujek kąpał się w spodniach na okładce w pierwszym tłumaczeniu pani Marii Olszańskiej, bo w szwedzkiej wersji oraz w późniejszych polskich wydaniach było po prostu: My, na wyspie Saltkrakan.
Ale! Wujek kąpał się w spodniach we wszystkich wydaniach i tłumaczeniach, gdzieś w środku książeczki. A dlaczego? Po prostu kochał swoje dzieci i martwił się o nie. Był również człowiekiem pomysłowym. I dlatego właśnie kąpał się w spodniach.  A jeżeli  jeszcze nie wiecie, jaki to wszystko ma związek, ja bym radziła się przekonać samemu. 

"My na wyspie Saltkrakan" A.Lindgren, wyd. Nasza Księgarnia, 2011, tł.M.Olszańska

"Nędznicy"? Nie, pomyłka.

Chyba się okazuje, że mam skrzywione spojrzenie na nominowanych do Oscarów. Rok temu usnęłam na „Artyście”, tym razem „Nędzników” obejrzałam dzieląc seans na trzy części, by nie zwariować (tak, oglądałam sobie w domu).  Nudny „Artysta” dostał masę Oscarów, co z „Nędznikami” jeszcze nie wiadomo, jednak obawiam się, że będzie podobnie…

Trzeba jednak najpierw wspomnieć, że książki Hugo nie znam. Znam fragment, jeden malutki o Cosette. I drugi o Gavroche. Tyle. To duży wyrzut na mojej liście książkowej, jednak jak było założone na początku: to tylko pomoże, nie będzie ciągłego porównywania do książki (bo gdy znam dobrą książkę, ekranizacja okazuje się gorsza). Musicali się nie boję, musicale nawet lubię, łącznie z puściutką i kiczowatą „Mamma Mią”.

Niestety, nie tym razem. 

Trzeba zacząć od samej muzyki. Nie mam nic do nieczysto śpiewających aktorów i trzeba oddać Annie, że jej  wykonanie I dredem a dream chociaż może odbiegające od muzycznego ideału, zagrane jest świetnie. Wszystkie emocje malujące się na twarzy aktorki oddziaływały silnie i na mnie. Gorzej z męskimi wokalami. Nawet gdyby były zaśpiewane perfekcyjnie (a nie są), pomyłką jest ich sama obecność. Mam tu na myśli partie Jean Valjean’a i Javerta. Chaotyczne, raczej śmieszne niż groźne, nudne, nadmuchane oscarowym szumem, dłużące się w nieskończoność.

Podobnie jest w ogóle z samym pomysłem. Dłuży się niemiłosiernie i jest strasznie pompatyczno-denerwujący. Wiem, musical wystawiają na scenie od lat, teraz tylko trzeba było go przenieść na duży ekran. Ale, ale! Jak się przenosi, proponuję troszkę bardziej się postarać. Bo to co dobrze wygląda na żywo, w filmie musi być lepsze. Tu aktor nie ma takiego kontaktu z odbiorcą. Dlatego też połowa scen, była do wyrzucenia, poprawienia (szczególnie te, gdzie grają dwaj pewni panowie – może się znęcam, ale taka jest prawda).  Trzeba dodać jeszcze te nieszczęsne fragmenty, gdy każdy śpiewa swoją partię, każdy w innej tonacji, wszyscy równocześnie, przez co każdy krzyczy, zrozumieć coś można tylko dzięki napisom, słuchać  tego nie można.

Sama historia… Ja się cieszę, że nie znam w całości dzieła Hugo. Bo bym zapewne płakała rzewnie, co oni najlepszego z tą książką zrobili. A i bez tego cała historia jest dla mnie potraktowana szczątkowo, przez co słyszy się tylko „9 lat później” i ma się dość. Leci wszystko na łeb na szyję, nie uratuje tego nawet kostiumowo-krajobrazowe zaplecze, bo starając się skupić na wszystkim, nie skupia się na niczym.



Aktorzy…  Gwiazdy Hollywood, rozumiem. Nawet mi się to podoba, bo lubię ich, kojarzą mi się z miłymi filmami. Jednak akurat w tym wypadku moje serce skradły postacie dziecięce, jeszcze nie znane z dużego ekranu (przynajmniej ja ich nie kojarzę) – Cosette, która jako chyba jedyna porwała mnie swoim śpiewem i oczywiście oczami (wiem, że miała soczewki, przemalowali jej oczy, albo coś w tym stylu, jednak nie umniejsza to ich czaru), ale niestety, jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła, bo zaraz było „9 lat później”. Drugim bohaterem jest oczywiście Gavroche. Tutaj chyba odzywa się moja sympatia do postaci jaką grał i fakt, że nie mogę patrzeć na śmierć dziecka.  Dlatego też, pominę odrobinę sztuczności w jego roli.
Co do dorosłych…  Jackman, gdyby zapomnieć, że gra właśnie w „Nędznikach” i że miała to być rola świetna, spektakularna i w ogóle wypasiona, byłby moim idolem. Ale, że nie zapomniałam, przyznam jedynie, grał miło, lecz sprowadzając wszystko do tematu, że cały film jest pomyłką, całkowicie zachwycić się nie umiem. Russela też zawsze lubiłam, ale w tym filmie obszedł mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Tak naprawdę, to jego rola chyba już w połowie seansu wyleciała mi z głowy i za każdym razem gdy się pojawiał na ekranie, dziwiłam się, co on tu robi.
Starsza Cosette jest nie udana kompletnie. Amandę lubię od czasów „I wciąż ją kocham”, ale tutaj… Po pierwsze, nie mogła dorównać małej, po drugie, jako że Cosette znam tylko z dziecięcych opisów (gdzie Victor przedstawił ją jako osóbkę, która pod opieką dwóch okrutników stała się wręcz brzydka, tylko oczy ma piękne cały czas), przypuszczam, że w dalszej części, wyładnieje.  A tutaj to się nie powiodło. W dodatku, Skyfried w roli Cosette wydała mi się sztuczna i przepłakana. Jakby weszła przez przypadek na plan, zdziwiła się, co ona tu robi, chwilkę smutno pouśmiechała, ponuciła coś i poszła na zakupy ze znajomymi.
Jest jednak pewna parka, która wynagradza mi wszystko – państwo Thénardier. Role zagrane świetnie, a i kwestie mieli na poziomie. Szczególnie pierwsza scena w której występują, była wybawieniem, bo już po woli miałam dość tego filmu…

Drugim porządnym atutem tej produkcji są sceny zbiorowe dziejące się w 1832 roku (czyli ostatnie dziewięć lat później), które, chociaż czasami za teatralne, zapierają dech w piersiach, wykonane są z rozmachem i tym rozmachem widza przytłaczają. W takich chwilach również śpiewu nie ma się dość.

Pomijając już fakt, że po godzinie byłam zmęczona ciągłym słuchaniem piosenek (trzeba dodać, że w  tym musicalu praktycznie nie ma słowa mówionego, wszystko śpiewają), że dwa razy robiłam sobie przerwę, że sceny niektóre ciągnęły się w taką nieskończoność, że trzeba było sobie odpocząć, że większość potraktowana jest po łebkach, że polotu również tutaj brakuje, że historia przedstawiona jest w tak spłycony sposób, że zainteresować się nią nie da, muszę przyznać sama przed sobą, że na Oscara „Nędznicy” szanse mają duże, bo przecież znowu coś innego i nie szkodzi, że nie stoi na takim poziomie jakiego oczekiwałam, większość się zachwyca. A jak wiadomo, gdy jest coś innego, to od razu musi być dobre. Szkoda tylko, że znów nie dla mnie...

"Nędznicy", reż. T.Hooper, 2012, główne role: Hugh Jackman, Russel Crowe, Anne Hathaway

Stos ludzia przedegzaminacyjnego.

Dwa tygodnie wolnego. To nie zdarza się często ludziom przedegzaminacyjnym. Ludzie przedegzaminacyjni żyją w stresie, bo w kwietniu egzamin, bo nic nie umieją, bo muszą się nauczyć i dobrze zdać. Do tego dochodzi stres związany z ocenami i masa sprawdzianów, które wyrastają jak grzyby po śniegu, tfu, deszczu, Ludzie przedegzaminacyjni wtedy nie dosypiają, starają się złapać dziesięć srok a ogon, muszą obejrzeć wszystkie najważniejsze mecze, albo chociaż zobaczyć wyniki. Co prawda, Mery stresowi się nie daje, bo stres, jak wiadomo, strasznie przeszkadza w działaniu, jednak zamiast stresu pojawiło się ostatnio zmęczenie. Zmęczenie niesie za sobą mniej czasu dla książek. Więc Mery cieszy się, że tym razem będzie mogła się wreszcie wyspać i czytać. I nadrobić zaległości czytelniczo-filmowo-towarzyskie (chociaż te ostatnie w malutkim stopniu, bo Mery jest typem samotnika z zapędami gwiazdorskimi). Lista filmów jest, niektóre już nawet obejrzane (Nędznicy na przykład, będzie o nich niedługo), lista książek również.Część książek z listy znalazła się również w najnowszym stosie, który cały czas nie jest pierwszej młodości, bo Mery  porządnego stosu nie pokazywała od września! A więc wreszcie pokaże:
Na samym czubku leży "Mio, mój Mio", o którym pisałam ostatnio i który (jak większość wie) wylądował wśród ulubionych. Dalej perełka z biblioteki, czyli "Opowieść o Dickensie" w przekładzie pani Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, którą uwielbiam (lektura w ramach fascynacji Dickensem - odkrywam "Olivera Twista"). Pod perełką to co kolekcjonuje nagminnie i z pasją, czyli "Ania na uniwersytecie" Montgomery. Drugi egzemplarz w domowej biblioteczce. "Krawcowa z Madrytu" to natomiast baaardzo dawny zakup, z tamtego roku, kiedy to szalałam na weltbildowskich promocjach. Chociaż trzeba wspomnieć, że książki nie byłoby u mnie bez recenzji Kasi.eire i Lilybeth. "O "Kroku do szczęścia" też już opowiadałam, a teraz czytam go sobie i podczytuję przy gorszych chwilach. Pomocna rzecz, takie czytadło. 'Tam gdzie urodził się Orfeusz" to obowiązkowa pozycja po opowieściach Magdy i którą sama mam zamiar skonsumować jak najszybciej się da. Dalej "Gumardżos", które połknęłam podczas grudniowego maratonu czytania i przy lekturze którego cały czas chciało mi się jeść (a przy "Klubie Pickwicka" nie, dziwne...). "Blaszany bębenek" - tutaj chyba nie trzeba dodawać nic?
Drugi stos otwierają "Listy" Tolkiena, które po cudownym "Władcy Pierścieni" musiały się u mnie znaleźć (na kumiko.pl za 25 zł!). O "Łowy" prosiłam Mikołaja i Mikołaj mnie wysłuchał. Więc lubię Mikołaja. I "Łowy" też lubię. "Poniedziałkowe dzieci" już przeczytane, a raczej połknięte i też mam już o nich troszkę napisane... Chociaż cały czas twierdzę, że najlepiej o nich mówi ten wpis i TA muzyka. Pod Patti Smith to co Mery lubi najbardziej, czyli pani Valente będzie opowiadać. Już się nie mogę doczekać! Pod panią Valente Asystentka pisarza fantasty, bo fantastyce potrzebna jest asystentka (od pani Kasi z MAG-a). I na koniec kolejne cudeńko (jak z Uczty Wyobraźni, to cudeńko), czyli "Pieśń czasu. Podróże". Razem z "Opowieściami sieroty" złapana w empikowskiej promocji.
A stos na ferie przedstawia się mniej więcej tak:

Teraz więc nie pozostaje nic, jak tylko siąść i czytać... Ludzie przedegzaminacyjni lubią ferie.
Mery

PS. Nie, nie, to nie jest tak, że Mery kupiła tyle książek od września. Od września to Mery kupiła ze trzy razy tyle. Tylko z półek tego wszystkiego wyciągać nie będzie...

Najpiękniejsza baśń świata. ("Mio, mój Mio" A.Lindgren)


Nie wiem, jak to się dzieje, lecz im człowiek starszy, tym trudniej mu marzyć. Jakby uczepił się go głos i szeptał do ucha: szkoła, nauka, problemy duże i małe – myśl o tym… Chociaż  szukasz książek, by ten głos zagłuszyć – nie zawsze udaje się. A jak nawet już się uda, zaraz wchodzisz w świat podobny do twojego, po prostu, na kark zarzucasz sobie problemy innych.

Nie tym razem jednak, wreszcie głos uciekł, zakopał się głęboko w ziemi, zapewne drżąc ze strachu przed najgroźniejszymi historiami świata: baśniami. Sięgnęłam wreszcie po jedną z tych cudownych książek Astrid Lindgren i  gdybym miała w trzech słowach opisać tę, powiedziałabym: najpiękniejsza baśń świata.

„Mio, mój Mio” bowiem, zamiast znajdować wydarzenia zastępujące nam codzienne problemy, wyciąga rękę, by zabrać nas tam, gdzie ich w ogóle nie ma – do Krainy Dalekiej.
Czy zostałeś przypadkiem porwany z parkowej ławki, tramwaju, łóżka, to nie ma znaczenia. Wreszcie czujesz się wolny, spokojny i bezpieczny. Księżyc przybliża się niepostrzeżenie, kraina już jest, odnaleziony ojciec-król i przyjaciele również.

Mijają więc dni, na przechadzkach po ogrodzie różanym, po  łąkach  i lasach. Pojawia się cudowny koń o ufnych oczach, jest też źródło gaszące pragnienie.

Lecz jak to w każdej baśni bywa, pojawia się mroczna postać. Tym razem pod nazwą rycerza Kato, zabiera najmłodszych, wkładając im serca z kamienia bądź zamieniając w ptaki. A uratować może ich jedynie Mio. Malutki Mio, zabrany ze sztokholmskiego parku. Czy ojciec-król nie kocha go, jeżeli godzi się, by wyruszył na taką wyprawę?...

Pod osłoną tej historii wielu biografów znalazłoby kawałek życia autorki. To ona musiała oddać swojego maleńkiego syna do adopcji, ponieważ nie stać jej było, by utrzymać dziecko. Dopiero po trzech latach mogła zatrzymać synka w domu. Cóż, zapewne w historii kryje się przesłanie dla Lassego. Jednak to przesłanie jest również gwarancją dla wszystkich dzieci, uspokaja je i otula bezpieczeństwem.  Rodzice czekają na nie w Krainie Dalekiej. Ktoś czeka w Krainie Dalekiej i na nas.  I chociaż czasem czekają na nas trudne zadania i trudne przeszkody, my je pokonamy…

Prócz sugestywnej historii w książce czekają na nas marzycielskie scenerie, bure bądź sielskie krajobrazy.   Czekają na nas ludzie i straszni, i ludzko okrutni, i prawdziwi przyjaciele.
A siła całego opowiadania tkwi w prostocie. Dziecko jest wymagającym czytelnikiem. Nie dla niego długie, nic nie wnoszące opisy. Powiesz „ogród różany” i one widzą już wszystko. Ale oszczędzać na papierze też nie można. Nie zapominajcie o pytaniach, jakie zadają dzieci. Trzeba trafić idealnie. W styl prosty, wyczerpujący, zajmujący, magiczny, pobudzający naszą wyobraźnię. Astrid Lindgren robiła to po mistrzowsku.

Piszę dzieci to, dzieci tamto, jednak sama widzę po sobie, czego od babci wymagam, co ona mi daje. Podróż do krainy marzeń każdego dziecka, każdego samotnika, każdego introwertyka, każdego zaganianego społecznika. Podróż nie pierwszą klasą, co to bowiem za radość, gdy wszystko mamy podane? Tutaj dużo musimy sobie wyobrazić, samemu przeżyć tę historię i to jest w tej książce najpiękniejsze. 

I dlatego ja tak uwielbiam tę książkę. Mimo niebezpieczeństw czekających na Mio, opowieść ta przynosi ukojenie i nadzieję...

"Mio, mój Mio" A.Lindgren, wyd. Nasza Księgarnia, 2008, tł.M.Olszańska

Wołanie...

Odkryłam ją dziś, przez przypadek. Dokładnie rok temu była przeze mnie ona przerabiana, przekręcana, dopasowywana do gustu komisji, do słów, które miały jej towarzyszyć. Dzisiaj żyje własnym życiem...


Był August Ruhs, który muzyką zachwyca, był, istniał, udowadniał. Ale dzisiaj, chociaż towarzyszył mi i Lennon i Audrey Hepburn i Louis Armstrong to ona wygrywa. Współistnieje wraz z piękną książką, którą właśnie czytam, z listem, ze wspomnieniami. Woła i akceptuje jednocześnie. Chociaż tak gwałtowna, uspokaja...
A książka na dzisiejszy wieczór... Książka, którą na razie trudno określić słowami. Bo określa ją tylko ta muzyka.

Kapelusz lat dziecięcych ("Kapelusz za 100 tysięcy" A.Bahdaj)

Każdy młodociany obywatel Rzeczpospolitej Polskiej przeżył coś tak okropnego jak wakacyjna nuda. Szczególnie, że zamiast biegać z kumplami po Warszawie, trzeba grzecznie wyczekiwać poprawy pogody (niż znad Skandynawii – okropny wynalazek), siedzieć samotnie nad morzem, chyba, że wziąć pod uwagę towarzystwo własnej rodziny (co szanujący się młodociany obywatel odrzuci z miejsca). Dodać trzeba również, że gdy owy obywatel jest dziewczyną, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. 13-letnim przedstawicielkom płci pięknej bowiem więcej rzeczy nie wypada.

Na szczęście, Dziewiątka, znana również jako Krysia (jedynie wśród rodziny) nudzić się nie zamierza, więc w ramach znalezienia zajęcia, przechadza się po wspaniałym polskim kurorcie. W przemiłej kawiarence natyka się na sprawę kapelusza za 100 tysięcy. Jako osoba sprytna i ciekaw(sk)a, postanawia zagadkę rozwiązać.

Trzeba przyznać autorowi co autorskie, czytelnikom co czytelnicze i powiedzieć grzecznie, że chociaż mam wielki szacunek do pana Bahdaja, to wieje trochę za bardzo klimatem tamtych lat (czytaj: młodzieżowy PRL w składzie Bahdaj, Niziurski i Ożogowska razy dwa, czyli co za dużo to nie zdrowo) i miejscami za bardzo nudą (powtórka z „Wakacji z duchami”, daleko do „Podróży za jeden uśmiech”), może trochę pytaniem: czy tego już gdzieś nie było? Jednak sentymentalny czytelnik głupie pytania tego typu odstawia na bok i czeka raczej na zaskoczenie, ten wiatr, który wcześniej przeszkadzał, teraz pomaga.

Gdy już oddało się autorom i czytelnikom, trzeba również akcji oddać co akcjskie. Prowadzona wdzięcznie i lekko (tak by dopasować się do gustu kulturalnego czytelnika) wciąga i co najważniejsze, daje odpocząć od wszelkich, ciężkich, szarych, codziennych myśli.  Jednak czasem i tej przemiłej akcji zdarzają się przestoje, jakby ona nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Nie dziwcie się jej jednak, drodzy czytelnicy, sami byście byli zszokowani, gdyby ktoś wam opowiadał o smarkatej wpadającej na trop przestępców i kalek nie będących kalekami.  Dlatego wybaczamy.

Jak już raz wspomniałam o smarkatej, to pociągnę wątek dalej. Jej co prawda, nie zamierzam nic oddawać, bo jest mi kompletnie obojętna i jakaś znana troszkę za bardzo (ten sam typ, znowu: szef gangu, trochę za bardzo przemądrzały i znowu warszawski), jednak wspomnieć trzeba. A więc: Krysia, lat kilkanaście, umiejąca się bić, typ Tomka z „Dziewczyna i chłopak…” (jakoś tak z nim mi się kojarzyła) i Marka Piegusa (jeszcze luźniejsze skojarzenie niż poprzednie). Ale trzeba przyznać, gdy akcja się dziwiła, to ona ją popędzała, nie była strasznie denerwująca, całkiem miło się nawet z nią przebywało.

Sama zagadka przyjemna, nawet bardzo, nie brutalna (bo to dla młodzieży przecież), z klasą, na gorszy dzień.  Troszkę przewidywalna miejscami, lecz znów trzeba przypomnieć, że to nie o to chodzi (jak co komu wychodzi…), a raczej o ten nastoletni, frywolny klimat. Otóż, moi drodzy, tuż obok przyjemnie prowadzonej całej akcji, największym atutem tej książki jest powiew dzieciństwa każdego z nas. Bez patrzenia w przyszłość, bez problemów, ot, tak na gorszy dzień.

Czy polecam? Jeżeli jeszcze tego nie wyciągnęliście z tekstu (bo mętnie pisałam), bądź nie chciało wam się czytać takiego tekstu (co też trzeba uwzględnić), to powiem po raz pierwszy czy powtórzę po raz kolejny: polecam każdemu. Małemu, odkrywającemu walory lektury, dużemu przypominającemu sobie dzieciństwo i młodość, dużemu nie znającemu Bahdaja, średniemu lubiącemu kryminały. Polecam każdemu.

"Kapelusz za 100 tysięcy" A.Bahdaj, wyd. Siedmioróg, 1992