Co prawda, czytało się miło, lecz czasem niektóre zabiegi autorki aż kuły. Moim oczom ukazało się cudowne i bardzo mało prawdopodobne love story, pisane według utartego już schematu: kobieta ostro potraktowana przez życie, w rozpaczy, bez rodziny, w dołku psychicznym (niepotrzebne skreślić) spotyka cudownego, romantycznego, cierpliwego (jak wyżej) księcia z bajki i żyją długo i szczęśliwie (znaczy prawie żyją, bo to kwestia czasu). Oczywiście nie obyło się bez ukochanej i jedynej przyjaciółki. Ale dobrze dość zgryźliwości. Bo po dobrym okresie znów przyszła, tym razem jesienna, chandra. A wtedy jak termofor, jak najlepszy przyjaciel zadziałał Krok do szczęścia – kolejna część o miłości Hanki i Mikołaja, kolejna część pięknej, poetyckiej historii. W dodatku część dużo lepsza pod względem fabularnym.
Co prawda, zaczyna się w chwili spotkania na plaży (którym kończy się pierwszy tom), jednak tym razem cała opowieść zatacza szersze kręgi. Mikołaj, najpierw ma kłopot z Hanką (hmmm, czy my tego przypadkiem już gdzieś nie widzieliśmy?), jednak są to jedynie złe dobrego początki. Następnie bowiem nastają Święta (mój ulubiony fragment i ulubione bliźniaczki), a zaraz potem nasz Romeo wyjeżdża w siną dal (a mianowicie do Grecji, gdzie haruje równo przez miesiąc bodajże). W tym czasie pojawiają się nowe postacie (hu hu, nadchodzi pierwszy zły charakter tejże książki!), rodzinną tajemnicę, która na szczęście nie jest kolejnym kufrem z pamiętnikiem (chociaż było blisko, jednak wybaczam), dowodzącym o strasznym skandalu czy śmierci sprzed lat co najmniej 100 (takie zabiegi toleruję jedynie u Makuszyńskiego). Było kilka scen podnoszących na duchu, była Dominika, która mimo całej szablonowości nie jest szablonowa, i za tą ją uwielbiam, było trochę humoru, trochę miłości, trochę uśmiechów do czytelnika, trochę muzyki, trochę łez, trochę zadumy i nostalgii, trochę duchów z przeszłości.
Typowe czytadło. Jednak znowu mnie urzekło. Ma bowiem pewną przewagę nad innymi – język. Język jakim posługuje się pani Ficner-Ogonowska. Plastyczny, spontaniczny, urzekający, może trochę poetycki. To dzięki niemu nawet wlokąca akcja się nie dłuży, a co więcej, utrzymuje nas w napięciu. To on sprawia, że do tej książki wracam i mogę sobie czytać od nowa.
Jednak wiem, że gdy wrócę do niej po jakimś czasie, znów odepchnie mnie swoją słodyczą i naiwnością. I znowu pomyślę: jak mogłam się tym zachwycać? Tak to już jest. Jednak chociaż ta książka ma wiele braków i nie przetrwa próby pokoleń, to na ten czas jest dla mnie takim promyczkiem. W jej przesłodzeniu, w jej języku i możliwości wracania do okropnie długich opisów tkwi siła, która przy gorszym dniu wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Cóż, w chwilach zapaści mam chyba trochę zamglony gust. Ale cóż, to mój gust i wara od niego.
"Krok do szczęścia" A.Ficner-Ogonowska, Znak, 2012