Mikołajki po poznańsku.

    O szóstej rano u Kowalików wszyscy jeszcze spali. Za oknem było zupełnie ciemno. W ciszy rozległ się tylko stukot i gwizd pociągu przejeżdżającego pod mostem Teatralnym.
    Romcia otworzyła oczy i od razu oprzytomniała. W słabym rozproszonym świetle, bijącym z ulicznej jarzeniówki, widać było Tomcia, który leżał na wznak, rozwalony jak furman; jego kołderka znajdowała się na podłodze, a poduszka pod piętami. Rodzice stłoczeni na swym tapczanie za regałem, wyglądali z daleka jak duży i obszerny wieloryb, przykryty jedną kołdrą.
    Romcia usiadła na łóżeczku i pomyślała, że chce się jej pić. Potem ziewnęła i nagle zelektryzowało ją przypomnienie, że dziś w nocy miał przyjść Mikołaj... Wyskoczyła z pościeli i rzuciła się od ustawionych rzędem bucików. Przyszedł! Przyszedł! W pierwszym buciku wymacała ziemniaka. No, tak, poczciwy starzec zawsze zostawiał kilka ziemniaków, rodzice twierdzili, że to kara za niegrzeczność, ale Romcia miała swoje zdanie na ten temat: Mikołaj po prostu zapewniał dzieciom podstawowe produkty spożywcze. Romcia nie zdziwiłaby się, gdyby w którymś pantofelku znalazła kotlet schabowy lub pół kostki masła. Następne buciki zawierały już szeleszczące paczuszki z cukierkami, a w kaloszu był nawet batonik. Romcia łakomie wpakowała go sobie w usta i pociągnęła brata za zimną nogę.
    -Ty, wstawaj! Mikołaj był! - wybełkotała.
    Tomcio poderwał się nerwowo, zapalił nocną lampkę i trąc oczy, runął ku bucikom.
    -Dostałem długopis!!! - zaskowyczał, pstrykając przyciskiem kosztownego trójkolorowego przyrządu. - O, balon, Roma, zobacz, balon! - poczęli dmuchać w wiotki balonik, napełniając go przy okazji okruchami ciasteczek i papką czekoladową.
    Za regałem obudzili się rodzice. Otulając się kołdrą i wstrzymując oddech, wychylili się z łóżka tak silnie, że dojrzeli uroczą, ciepłą scenkę w kąciku swoich dzieci: okropnie podekscytowane Mamerciątka siedziały w piżamach na podłodze, rozrzuciwszy wokół różnokolorowe bibułki i papierki, opychały się słodyczami i bawiły wszystkimi zabawkami, jakie znalazły w butach.
    Romcię zainteresowało właśnie, jakim sposobem Mikołaj dostaje się do pokoju.
    -Przecież drzwi w hallu zamyka się na noc - zauważyła trzeźwo.
    -On wlatuje przez okno - rzekł z przekonaniem pierwszoklasista Tomcio.  - Przez lufcik. On jest malutki i wesoły. Wlatuje i wkłada. Potem całuje nas w czółko i chodu. Ciekawe, czy  był u Kłamczuchy.
    -On dorosłym nie daje - z pewnym triumfem w głosie skonstatowała Romcia.
    -Nie daje.
    -Mamusi mógłby dać.
    -Tatusiowi też by mógł.
     -No. A nie dał?
    -Chodź, zobaczymy.
    Mamertowie padli jednocześnie na wznak i zamknęli oczy, pozorując głęboki sen. Dwie małe figurki przyczołgały się cichutko do tapczanu. Dało się słyszeć macanie po podłodze i szuranie Mamertowych pantofli.
     -Tata nic nie dostał - szeptał Tomcio.
    Romcia penetrowała pantofle Tosi.
    -Tu też nic nie ma - szepnęła.
    -Ćśś! Bo się obudzą! - Popełzali do kącika, gdzie odbyli naradę, w ich przekonaniu cichą i tajemniczą.
     -Będzie im smutno, jak się obudzą - szepnął Tomcio.
    -Biedni - wtórowała mu siostrzyczka.
    -Ja im coś dam. Może długopis? - rzekł Tomcio z poświęceniem, które doprowadziło ofiarodawczynię długopisu do łez wzruszenia. Tosia bowiem dobrze wiedziała, jak bardzo jej syn marzył o tym fantastycznym instrumencie, zwłaszcza że pół klasy IB miało podobne cudeńka w swoich piórnikach.
    -Długopisy to oni mają. Wszystko mają - powiedziała Romcia. - A cukierków nie jedzą.
    -A jednak czegoś nie mają. Wiesz, czego nie mają?
    -Pieniędzy - trafiła Romcia w dziesiątkę.
    -Właśnie. Damy im trochę.
    -Ze skarbonki?
    -No.
    Otworzyli kluczykiem swoje skarbonki i wysypali brzęczący łup na podłogę. Rodzice musieliby byc głusi i pozbawieni systemu nerwowego, gdyby się mieli w tej sytuacji nie obudzić. A jednak leżeli jak martwi, bojąc się poruszyć choćby powieką, by nie utracić ani słowa z interesującego ich dialogu.
    -To za mało - mruknął Tomcio.
    -Ja już nie mam pieniążków.
    -Ani ja.
    -Weźmy z kuchni, z szuflady. Tam są takie papierowe.
    -Dobra. Nałożymy im pełne buty. Ale się ucieszą!
    -No! Biedni...
    Nawet przez zamknięte powieki Mamertowie odczuli ciepło dziecięcych spojrzeń. Leżeli udając głęboki sen, a Tomcio i Romcia stali nad nimi, podpatrując z rozczuleniem na uśpionych rodzicieli.
    -Tata już jest stary - szepnęła Romcia.
    -Mama też - wzruszył się Tomcio.
    -Pewnie niedługo umrą. W ogóle wszyscy umrą - podzieliła się Romcia z bratem niedawno nabytą mądrością. jej głos był pogodny i rzeczowy.
    -Będzie mi smutno, jak umrą. Nigdy ich nie zapomnę - obiecał Tomcio i jednym ciągiem dodał: - Próbowałaś tych landrynek?
    -Kwaśne. Ty, a co będzie, jak wszyscy umrą? Nie będzie wcale ludzi?
    -Głupia. Nowi się urodzą. Wiesz jak.
    -Wiem. Dziadziuś niedługo będzie miał dziecko. Ma taki duży brzuch.
    -Oj, Roma, jakaś ty dziecinna.
    -Urodzi takiego malutkiego dziadziusia, hihi. W okularkach.
    -Uch. Chodź do kuchni, wariatko.
    Po małej chwilce plaskanie bosych stópek oddaliło się i rozbrzmiało w kuchni.
    -Ile masz w tej szufladzie, nieboszczko? - szepnął Mamert do żony kątem ust, nie otwierając oczu ani nie zmieniając pozycji.
    -Dwie setki. Cicho, idą!
    Szuranie w okolicy pantofli.
    -Każdemu po jednym, każdemu po jednym - naganiał Tomcio. - I teraz trochę tych drobnych.
    -Mało tego - stwierdziła Romcia.
    -Może byśmy wzięli więcej od ciotki Lili? Ona trzyma pieniążki w szafie, pod prześcieradłami.
    Mamert jęknął mimo woli i udał,że stało się to we śnie. Spłoszone tym odgłosem dzieci pognały do łóżeczek.
    -Teraz zgaśmy światło i udawajmy, że śpimy - pouczył Romcię brat. - Jak się obudzą, to powinni pomyśleć, że był Mikołaj.
    -No, to gaś. A kiedy oni wstaną?
    -Niedługo. tata idzie do pracy.
    Pstryknięcie.
    Światło zgasło.
    -Tata dużo krzyczy, ale jest kochany - oznajmiła Romcia w ciemnościach i zapadła cisza.
    Upłynęło pięć minut.
    -Śpią i śpią - mruknął Tomcio ze zniecierpliwieniem.
    -Ja ich zawołam.
    -Spokój smarkulo - rzekł Tomcio i z premedytacją rąbną sabotem w poręcz łóżka.
    -Cóż to, ach, cóż to?! - wykrzyknęła Tosia scenicznym sopranem. - Słyszę jakiś hałas!
    -To pewnie z ulicy - włączył się Mamert. - Cicho, bo obudzisz nasze kochane dzieci.
    -Ciekawe - powiedziała Tosia. - Czy był u nich Święty Mikołaj?
    -Na pewno. Były przecież grzeczne... w miarę. Szkoda, że do nas nie przyszedł.
    -O, tak, to smutne.
    -Zapal lampkę - rzekł Mamert z namaszczeniem. - Nie mogę znaleźć pantofli.
    Zza szafy dobiegło stłumione stęknięcie, jakby ktoś komuś siłą wtłaczał w gardło wybuch radości. Tosia też musiała stłumić chichot, przeciskając usta ręką. Zapaliła światło.
    -Ciekawe - przemówiła. - Moich też nie widać.
    -O, tu są! - krzyknął Mamert. - Żono, spójrz! Był u mnie!
    -U mnie też! - zawtórowała mu Tosia. - A co ci przyniósł?
    Szamotanina i łomot za szafą.
    -Pieniążki! Pieniążki! - rozległ się przenikliwy głosik Romci, która, niestety, nie wytrzymała ciśnienia tajemnicy.

"Kłamczucha" M.Musierowicz, wyd. Akapit press, 1993