Wszyscy czytają, ja oglądam, czyli ekranizacja Jane Eyre.

Obejrzałam, napisałam, tekst wpada w ton wszechwiedzący. Jednak ten ton wszechwiedzący proszę traktować jako spojrzenie laika, bo jednocześnie ten ton opiera się jedynie na spostrzeżeniach subiektywnych. Dlatego jeśli ktoś nie zgadza się nawet w kwestii "Na czym stoi książkowa Jane" to można się kłócić i zalecane jest branie zdań brzmiących jak pewniak, jako prywatnych odczuć Mery. 

Boję się oglądać ekranizacje książek. Szczególnie, gdy pierwowzór kocham, uwielbiam albo chociaż nienawidzę. Jane Eyre zaliczała się do tej pierwszej grupy i przez długi czas w ogóle nie patrzyłam na filmy z jedną z ulubionych bohaterek w roli głównej. Po co psuć własne wyobrażenia?
Jednak ciekawość często zwycięża, szczególnie, że to dobry pretekst, by po raz kolejny wrócić do danej historii...
źródło: filmweb.pl
Książka Charlotte oparta jest na bohaterach i ich emocjach. Kolejna żona, pożar czy chociażby wszystkie sceny z udziałem Helenki wydają się istnieć tylko po to, by Jane mogła dać upust swoim myślom, uczuciom, sprzeciwom, a miejscami poprzeć to czynem. Oczywiście, wszystko inne jest dopasowane, włożone w ramy historii miłosnej, jednak przede wszystkim w tej książce wszystko krzyczy, chociaż krzyku tam w ogóle nie ma. Za każdym razem więc scenarzysta, reżyser, aktorzy stają przed trudnym zadaniem.

Baśniowy zamek.

Zaczęło się od tego, że nie miałam czasu na czytanie. Ferie się skończyły, zaczęły się niewyspane poranki i niewygodne popołudnia szybko zmieniające się w długie wieczory. Bez książek.  Żadnej beletrystyki. Odrobinka poezji. W oczach Zaspanego Człowieka wagi nabrały od razu łatwo przyswajalne opowieści z dzieciństwa, ruda dziewoja czy inna historynka. Siłą rzeczy pojawił się także „Ruchomy zamek Hauru”. Dlaczego? Podobnież miało być o czarownicach, demonach, kapeluszach, zamkach i magii. A czy jest coś milszego niż porządna czarownica po całym dniu przyswajania sobie kolejnych chorób genetycznych?

Nastawiłam się więc na czarownicę. I czarownica, a raczej Wiedźma z Pustkowia, była. Pojawiła się chwilę po czarodzieju, zmieniła niepozorną młodą główną  bohaterkę w staruszkę, zaśmiała się i poszła. A staruszka, która jako dziewczę była niezbyt szczęśliwa, nie miała zamiaru czekać na śmierć. Ruszyła, by odzyskać młodość, a przy okazji wyrwać się z okropnego domu i może znaleźć choć trochę radości.

Słowem, tak, zaserwowano mi baśń, co  nawet zmęczonym okiem można dostrzec.  Jednak zmęczone oko zwraca się przede wszystkim uwagę na to, jak autorka bawi się z sympatycznymi bohaterami, bez względu na standardy baśniowe. Nasza staruszka – Sophie, jako dziewczyna młoda była pracowita, nieśmiała, uczynna i bojaźliwa. Zaklęcie Wiedźmy jednak nie tylko dodało lat zewnątrz, ale i wewnątrz – Sophie nadal była pracowita, przy tym zyskując trochę odwagi, zgryźliwości i wygadania. Podobnie rzecz ma się z innymi postaciami – po co bawić się w czarne i białe, jeśli może być kolorowo? Hauru, Wiedźma, Kalcyfer, Michael – wydaje nam się, że wiemy, po jakiej stronie znajduje się każde z nich, a chwilę później okazuje się, że jest całkowicie inaczej.

Ale baśń baśnią, autorka czerpie ze znanych nam historii garściami – siedmiomilowe buty, Rivendell - dodając trochę od siebie, jednak cały czas trzymając się ram. Jest coś do ratowania, jest dobro, jest zło, trochę walki, zaklęć. Opowieść zaczyna nas wciągać, losy się przeplatają, chociaż wydaje się, że wszyscy starają się dążyć do pokonania tego zła, które nie jest tam, gdzie się go spodziewają. A potem na koniec jeszcze kilka fajerwerków, szczypta romantyzmu i koniec. Koniec? Nie zrobione zadania z matematyki, ćwiczenia z angielskiego, jednak koniec? Już?

Gdy opowieść się kończy, zauważamy, że była świetna, że najchętniej mielibyśmy ją na półce i sobie czasem wracali. Jest jedną z tych, które powinno się przeczytać w dzieciństwie, bo wtedy smakuje najlepiej, jednak nawet w późniejszym życiu, nie przeszkadza nam wiek i coś, co wyniośle nazywają doświadczeniem. Mimo to, można bawić się wspaniale, czuć emocje, kibicować z całego serca, wracać i stwierdzać: nie mam czasu na lekcje. Czytam.

"Ruchomy zamek Hauru" D.W.Jones, wyd.Amber, 2005

Bez słów: Niedokończony zegar Andersena

Jest taka baśń Andersena o pięknie i sztuce. Pomniejsza gwiazdka w konstelacji najcudowniejszych. W niej zaś jest niepozorny fragment, na którym opierają się niektóre z moich snów czy marzeń:
"...najnieprawdopodobniejszy ze wszystkiego był duży, pokojowy zegar w futerale, niezwykle wymyślny z zewnątrz i wewnątrz. Przy każdym uderzeniu zegara ukazywały się żywe obrazy, które wyobrażały to, co wybił zegar." [Historia najmniej prawdopodobna]
W baśni Artysty zegar pokazuje obrazy z Pisma Świętego, pory roku, zmysły. W moich wyobrażeniach  z każdą kolejną godziną zegar otwiera drzwi do kolejnych światów. Tych skromnych i pełnych wysmakowanego przepychu. Ulotnych i trwałych. Wszystkich. 
Ostatnio wędrując, poznałam człowieka, który też wraz z wybiciem pełnej godziny przemierza kolejne światy. Tylko on postanowił się ich namiastką podzielić.

Christian Schole





Shadow Field - mój ukochany świat. Świat do którego
powędrowała dziewczynka z zapałkami

Qulturanki niekochane...

...czyli świętując Walentynki.

Szaleństwo się już zaczęło. W szkołach, domach, na ulicach zakochanych par jakby przybyło. W blogosferze też zestawienia najpiękniejszych par książkowych i filmowych. W Krainie będzie na przekór - o książkach bez miłości w tym wąskim znaczeniu, czyli bez uczucia kobiety i mężczyzny na pierwszym miejscu. Oczywiście, to nie dlatego, że sama miałabym jakieś zastrzeżenia co do Walentynek. Walentynki są miłe, naprawdę. Ale książki bez miłości na pierwszym miejscu też są miłe. I często bardzo dobre. Szczególnie dla singli w walentynkowy wieczór. ;-)

Biografie, czyli inspirująco
"Pasja życia" I. Stone
Kto w tej książce zauważył miłość inną, niż ta do życia, do malarstwa, pełnej pasji i oddania? Nie dość, że książka jest świetnie napisana, pełna empatii, umiejętności i uczucia, to jeszcze doprawiona szczyptą goryczy, zabarwiona geniuszem. Jedna z tych, w której kolorach się zanurzamy, chłoniemy całą sobą i zachwycamy się. 
Co prawda miłość kobiety i mężczyzny czasem gdzieś się pojawia, jednak nigdy nie jest to miłość specjalnie szczęśliwa, a przede wszystkim trwała.

Literatura kobieca, lekko i poważnie za razem
"Ukryte godziny" D.de Vigan
Jedna z tych książek w których poważne tematy społeczne przeplatają się z problemami tkwiącymi głęboko w nas.
Oczywiście, jest też tych dwoje, jednak tych dwoje się nie zna, i zapewne poznać się nie pozna.
Książka skupiona jest raczej na jednostce, dotykając również problemów nas samych. No i akcja toczy się w Paryżu.


Nobliści, czyli krótko, treściwie i wymagająco
"Czekając na Godota" S.Beckett
Na jeden wieczór Walentynkowy ta książka się raczej nie nadaje, bo ona zazwyczaj po prostu intryguje, uzależnia i zachęca, by odkrywać ją na nowo. Teatr nowoczesny, niepokojący, pełny pytań bez odpowiedzi. A zanim idą kolejne książki Becketta, idzie "Czekając na Godota" Libery... Jednak jakby nie patrzeć, miłości za wiele w niej nie ma.




Kryminał, czyli zagadkowo i ponuro.
"Kolacja z zabójcą" A.Marinina
Anastazja ma męża (czy tu jeszcze kolegę), jednak kto by się tym przejmował, gdy Anastazja przede wszystkim ma wiele zagadek do rozwiązania. A że jednocześnie w Rosji wszystko jest źle, potrzeba ścisłego umysłu i wszystkie oczy zwrócone są na sprawę czy też główną bohaterkę. Poza tym, o właściwościach książek Marininy kiedyś pisałam...





Kryminał, czyli miło, lekko i przyjemnie
"Wszystko czerwone" J.Chmielewskiej
Problem z tą książką jest taki, że tam jakaś para był na pewno. I to zapewne nie jedna, jednak nikt o tych parach nie pamięta. Każdy pamięta cudownego duńskiego policjanta, świetny humor, absurd, dialogi, akcję. Po prostu, Chmielewska jak się patrzy.




Młodzieżowo, czyli zabawnie.
"Felix, Net i Nika, czyli Teoretycznie Możliwa Katastrofa" R.Kosik
Seria sama w sobie jest jedną z lepszych rzeczy, jaka w ostatnim czasie została wydana. A w pierwszych tomach nasi bohaterowie są jeszcze na tyle mali, by w pary się nie łączyć i jednocześnie inteligentnie i z humorem nas zabawiać.







Sama, troszkę groteskowo pamiętając, że święty Walenty jest również patronem psychicznie chorych zrobię sobie zapewne seans filmowy z takim oto motywem przewodnim. Albo wrócę do zamku Hauru, w którym ostatnio strasznie dużo się dzieje. Chociaż wiadomo, w Walentyki dobra komedia romantyczna też zła nie jest.

Japońska podróż nocą.

Zaskakujący ten Murakami. Mieni się wszelkimi kolorami, czasem wpadając w wytarte tematy, czasem delikatnie sięgając tam, gdzie nikt już nic widzieć nie chce. Jednak mimo wszystko, schematycznie i często monotonnie pisze kolejne powieści, wprowadzając mnie w świat ciszy, spokoju i pewności. Nie szukam tam nic nowego, Murakami lubi przechadzać się po zagadnieniach metafizycznych, czasem wtrącić coś banalnego, by w niektórych momentach autentycznie zachwycić. Jednak tym razem zaskoczył całościowo, w którą stronę postarał się iść, nie wiem...

Zaczęło się, tak jak u Murakamiego się zaczyna, introwertykiem, muzyką, dziwną akcją, która praktycznie nie ma znaczenia. Zaczęło się spokojem, który mnie całkowicie satysfakcjonuje. Potem były opisy śpiącej dziewczyny (jeden z pobocznych wątków) z których uciechę miał by każdy porządny bloger - cudownie nadają się do krytykowania, wyciągania złośliwości. Pomysł dobry, wykonanie nieudane. Murakami postawił na jeszcze większe oszczędności stylistyczne niż zwykle, jeszcze większe cięcia, praktycznie brak jakichkolwiek epitetów. I sprawdzało się to w pozostałej części książki, jednak biednej śpiącej dziewczynie na dobre to nie wyszło, bo z poetyckiej tajemniczości został nieudany opis rodem z dobrych wypracowań podstawówkowych (jakim cudem taka dysproporcja?). Tylko chyba nie mam serca, by to wytykać. Szczególnie, że jak twierdzą niektórzy, autor wprowadził tym zabiegiem (?) cudowny nastrój (?).

Ale to było tylko nieszczęsne kilkanaście stron, które znaczenia większego nie miały, trzeba było zamknąć oczy, przekręcić kilka kartek i po sprawie. Murakami jak się patrzy. Jednak nie dlatego słowa nie chcą się układać u mnie ładnie, nie dlatego z tego robi się coraz dłuższy tekst nieadekwatny do tej książeczki - Murakami po raz pierwszy zakończył swoją książkę rażącą puentą, pozwolił ją wpakować idealnie w ramy i przykleić naklejkę "O odnajdywaniu samego siebie". W dodatku postanowił nie wychodzić poza ramy schematu - odcinamy się od problemów, ruszamy w drogę, spotykamy tysiące ludzi i hop! wracamy do rzeczywistości, cudownie dorośli, problemów nie ma.

Oczywiście, jak na przyszłego-niedoszłego noblistę przystało, to wszystko ładnie jest zapakowane (poza śpiącą dziewczyną i jej super telewizorem), sprowadzone wręcz do formy greckiej tragedii, opisy nie dłuższe niż przyzwoite didaskalia, dialogi, dialogi, dialogi, przepisowy jeden dzień, a raczej jedna noc... Ładnie, lecz nic nowego. Był nastrój, było kilka zaskoczeń, było dużo muzyki, były filmy, które chce się później obejrzeć, jednak w nawale książek tego typu, gdzie ma się już wręcz dość bohatera, który poszukuje siebie poprzez wyjście z domu, udanie się do Ameryki Południowej i z powrotem, taka książka...

...może nie rozczarowywuje, bo cały czas ma w sobie jakiś pierwiastek charakterystyczny dla Murakamiego, ma kilka zdań, kilka kotów i brak słońca, co może nas przekonać i wywołać uczucie zadowolenia.

...taka książka po prostu dziwi. Co to jest? W jakim celu?
Stopniowo zaczynam się zaliczać do ludzi, którzy Murakamiego bardzo lubią. Trafiały się książki świetne, trafiały się książki gorsze, trafiały się książki idealnie wpasowane w dany moment życia, jednak wracam cały czas, odkrywam kolejne i sprawia mi to wiele radości. Pamiętam jednak głosy, jakoby Murakami miał pisać pod publikę, szczególnie chcąc się wpasować w gusta czytelników amerykańskich. Może nawet cały czas to robi, a ja nieświadoma zachwycam się, czasem całością, czasem pojedynczymi wątkami. Jednak jeśli to robił, robił to na tyle subtelnie, że nie zauważałam tego. A aktualna lawina poradników "jak być szczęśliwym" i książek opisujących tak cudowne nawrócenia życiowe wyostrza nasz wzrok, organizm podświadomie broni się przed taką literaturą, nie spodziewając się niczego poza wytartym schematem. I szokiem jest aż tak straszne uciekanie się do tego typu rozwiązań u jednego z ulubionych pisarzy.

Cały czas nie mogę uwierzyć, że to się dzieje że o to chodziło. Nie, że Murakami napisał coś złego, to zdarza się czasem. Tylko, że napisał to, zdecydował się na taką formułę, że wbił się w ten schemat, że tak zakończył książkę, że wszystko sprowadził do biednej Mari, która, gdy zrozumieliśmy o co chodzi, straciła cały swój urok.

Czar Murakamiego polega na tym, że nie rozumiemy, a czujemy. Tutaj to wszystko znika... Chyba, bo z drugiej strony jestem po prostu zdziwiona i pozbawiona w miarę obiektywnego spojrzenia i jakiegokolwiek czucia. Dobrze się czyta, chce się wrócić, nawet można zaliczyć do ulubionych, ale...

Źródło pierwszej i drugiej grafiki
"Po zmierzchu"H.Murakami, Muza, 2007

Smutna, dziecięca Pippi.

Szwedzki pisarz Ulf Stark opowiada o czytaniu Pippi Pończoszanki w dzieciństwie:


"Ale wcale się nie śmiałem. Bo podczas gdy mama widziała imponujący bunt Pippi przeciwko tym porządkom, do których musiała się stosować każdego dnia, ja widziałem smutek dziewczynki, której mama nie żyła, a tata zostawiła ją samą. Więc nic dziwnego, że wymyślała o nim różne historie. I nic dziwnego, że ciągle stroiła sobie jakieś żarty - aby zapomnieć, że jest sama. (...)
A jak to się stało, że zacząłem się sam sobie podobać, kiedy mama czytała "Pippi Pończoszankę"? Po pierwsze, czułem się bardzo dobrze wychowany. Wcale nie byłem taki dziki i hałaśliwy jak ona. Dobre było również, że jej nos wyglądał jak kartofel, bo mój brat mówił, że miałem kulfona. Ale najważniejsze było to, że rozpoznawałem siebie.
Znałem tę EGZYSTENCJALNĄ SAMOTNOŚĆ.
(...) Ale się nie śmiałem. W końcu mamę to zmartwiło.
Zaniepokoiło ją, że brak mi poczucia humoru.
-Pewnie jesteś za mały - powiedziała. - Z czasem zrozumiesz, jakie to zabawne. Nie sądziesz?
Uniosła książkę, gdzie Pippi siedziała ze skrzyżowanymi nogami jak rudowłosy Budda, z panem Nilsonem w ramionach.
-Na pewno - odparłem.
-Ale mimo to lubisz tę książkę? - dopytywała się.
-Kocham ją - odpowiedziałem.
Czyż mogłem nie kochać czegoś, co mogło pocieszyć mój smutny cień?"

Źródło: "Astrid Lindgren: Opowieść o życiu i twórczości" M. Stromstedt, str.318-319

Opowieść o Astrid

To chyba jeden z tych najmilszych i najbardziej zwodzących rodzajów biografii. Tytułowa opowieść jest prawdziwą opowieścią, a autorka książki Astrid Lindgren bardzo lubi, co zaraz sprawia, że ja lubię samą autorkę. Szczególnie, że autorka przy okazji pisze ładnie, ciepło i o tym, o czym słuchać można cały czas.

Pierwsza i najdłuższa część biografii poświęcona jest dzieciństwu, które Astrid nazywała najważniejszym okresem w swoim życiu. Kochana przez wszystkich czytelników książka Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult w przeróżnych postaciach - krótkich historii, opowiadań, opowieści i wspomnień - pojawia się również tutaj. Okraszona przygodami samej Astrid i jej rodzeństwa, zwinnie przechodzi w historię dorosłej Astrid - samotnej matki, biednej, szukającej pracy i tęskniącej za dzieckiem, które musi wychowywać się w obcej rodzinie, by w pewnej chwili zmienić się w opowieść o szczęśliwym małżeństwie z dwójką dzieci, radości, książkach, jednocześnie zahaczając o smutki rzeczywistości, a na końcu po części traktować o popularności.

Dużo można zarzucić tej książce, jako że jest nieobiektywna, omijająca momenty w których Astrid jest trudniej, zdawkowo wspominająca tak bolesne wkraczanie w dorosłość. Pisana przez przyjaciółkę autorki, w dodatku za jej życia! Jednocześnie to sprawia, że ta biografia jest jedną z najcieplejszych i jedną z moich ulubionych. Pani Margaret czuje książki Lindgren, rozumie je, czasem cytując znane osoby czy przywołując wspomnienia samej Astrid. Czyta się ją świetnie i nie mamy wrażenia pominięcia poszczególnych fragmentów. Szczególnie, że tak samo szczątkowo potraktowane jest całe życie dorosłe Astrid - nie tylko nieszczęścia, ale i radości, z jedynie zaznaczonymi ważniejszymi wydarzeniami.

Pani Stromstedt na rzecz życia osobistego zagłębia się w twórczości Lindgren. Po części z sentymentem i miłością, rozpatruje życie przez pryzmat książek i odwrotnie. I tak możemy dowiedzieć się, dlaczego grzeczne Dzieci z Bullerbyn wyszły spod pióra tej samej pisarki co niesforna Pippi. Odnajdujemy w tej książce to, co sami odczuwamy po raz kolejny czytając Mio, mój Mio. Dostajemy też szersze spojrzenie, jak wielkie znaczenie miały baśnie i powieści Astrid w tamtym czasie, jak burzyli się niektórzy krytycy, jak czasem uciekano się wręcz do cenzury, jak zmieniło się postrzeganie dziecka, jak wielka była otucha niesiona dzieciom.

Rysą tej książki jest jedynie kryształowy wizerunek w kontaktach z mediami, w mieszaniu się do polityki. Z zakorzenioną w nas podejrzliwością trudno wierzyć w człowieka tak nieskazitelnego na tym polu, jednak mimo wszelkich przeciw wierzymy i dobrze nam z tym. Czujemy gdzieś w głębi, że Astrid mogła być tym dobrym człowiekiem, który tak zażarcie walczył o prawa dzieci, zwierząt i sprawiedliwość. Jednak nie widzę cały czas powodu, by nie wyciąć choć kawałka tych opisów, bo choć nie jest ich strasznie dużo, to zawsze mogło być ich trochę mniej. Szczególnie, że zazwyczaj egoistycznego czytelnika interesuje przede wszystkim to, co autor napisał, jak książka jest z nim powiązana, jak ukochana opowieść wpłynęła na innych. A że pani Margaret opowiada o tym wspaniale, to nic dziwnego, że chcemy więcej i więcej.

Piękne było spojrzenie na Astrid za pomocą obrazów, zostało we mnie na długo. To jest inne, mniej prywatne, a jednocześnie głębsze i szersze. Widzące też zmiany na większym polu niż tylko w sercu jednego czytelnika. Choć od tego czytelnika samotnego się zaczyna. Jest to spojrzenie ciepłe, pełne zrozumienia i po części własnego przywiązania. Może brakuje mu obiektywizmu, jednak wychodzi mu to na dobre. Staje się historią autora i czytelnika, będąc jednocześnie historią autora i całego świata. Z miłością i subiektywnie. Zawsze jednak realistycznie. Z miejscem na chłodną interpretację i uczucia. Takim autorom powinno się takie biografie pisać. Po prostu.

"Astrid Lindgren: Opowieść o życiu i twórczości" M.Stromstedt, wyd. Nasza Księgarnia, 2000, tł.A.Węgleńska

zdjęcia z google.pl

Styczniowa impresja



Króciutka, przez niedostępność wręcz owiana legendą.
A sama w sobie: po prostu przelotny portret osób kochanych, słówko o pracy nad książkami i własnej młodości. 
Nie Jeżycjada, nie wielkie tomiszcze, pełne skrywanych sekretów.
Po prostu, uśmiech na zaledwie 150 stronach. Uśmiech, który w pewien sposób dodaje sił.

Bez słów: Kraina Wróżek

Spotkałam przypadkowo na pięknym blogu. I znalazłam się w Krainie Wróżek, a potem już tylko marzyłam, oglądałam i poznawałam. Dziś o australijskiej ilustratorce, czyli

Ida Rentoul Outhwaite