Boję się oglądać ekranizacje książek. Szczególnie, gdy pierwowzór kocham, uwielbiam albo chociaż nienawidzę. Jane Eyre zaliczała się do tej pierwszej grupy i przez długi czas w ogóle nie patrzyłam na filmy z jedną z ulubionych bohaterek w roli głównej. Po co psuć własne wyobrażenia?
Jednak ciekawość często zwycięża, szczególnie, że to dobry pretekst, by po raz kolejny wrócić do danej historii...
![]() |
źródło: filmweb.pl |
Mogą zrobić z tą historią wszystko - skupić się na melodramatycznej części, wewnętrznym życiu Jane, ładnych widokach, muzyce, łączyć to wszystko razem, dodawać coś od siebie. Film z 2011 roku nie miał chyba wyraźnie zarysowanego planu, jak to będzie wyglądać. Ma się książkę, ma się praktycznie film.
Tylko ten film nie zawsze musi być zachwycający. W tym brakuje przede wszystkim życia. Niby w dwie godziny opowiedziano to, co BBC opowiada przez kilka razy dłuższy okres czasu, wprowadzono retrospekcję, dano lubianych aktorów, jednak ten film płynie przed siebie, dusząc w zarodku wszelkie zrywy, jakie w fabule umieściła Charlotte. Moglibyśmy przez przypadek zasnąć, obudzić się, i chociaż teoretycznie jesteśmy dużo dalej, to jednak nic się nie zmienia. Jednocześnie zaskakujące jest, że film zahacza o praktycznie wszystkie wątki zmaterializowane w powieści. Wydawałoby się, że trzeba by więcej wyciąć, jednak nie, mamy praktycznie wszystko.
Może w ten sposób chciano podkreślić poetyckość tej opowieści, bo prócz owego braku akcji mamy strasznie dużo cudownych krajobrazów, strojów, zbliżeń - film wydaje się płynąć, układać falami, przypomina wręcz Into the wild czy Nothing personal*. Niestety, ukryty czytelnik wręcz wrzeszczy: Nie o to tu chodziło! Historia! Historia! I chociaż docenia angielskie krajobrazy, to marudzi.
Mimo wszystko, ona nie gra źle. Raczej idealnie wpasowywuje się w film, nic nie mówiąc, czekając, patrząc w obiektyw, czekając...
Rzecz z Michaelem ma się całkowicie inaczej. Owy aktor do którego wszyscy mają jakąś słabość ginie w tym filmie i wcale nie jestem pewna, czy to dlatego, że nie wygląda jak pan Rochester czy dlatego, że postanowił się wpasować w nurt całego filmu. W każdym razie, nie ma go. Do oka fana filmowego mi daleko, może dlatego też nie zwróciłam na niego takiej uwagi w innych produkcjach, jednak po przejrzeniu jego filmografii mogłam krzyknąć: Pamiętam, tak, tam, z kartką na głowie! czy po prostu: Magneto! W tym przypadku jest inaczej, przystojny, całkiem miły, jednak... To nie pan Rochester, przepraszam! Więc nikt nie będzie pamiętał o tej jego roli, raczej od czasu do czasu zastanawiał się: kto mógł tam grać Rochestera...
Świetna jest w tym filmie Judi, tylko jej rola jest znikoma, więc trudno lubić film dla jednej drugoplanowej aktorki. Świetna jest też muzyka, jednak muzykę można słuchać bez filmu, więc...
Sam film wbrew pozorom zły nie jest. Ładny, na pierwszy rzut oka dobrze nakręcony, spójny, jakiegoś tam ducha ma. Tylko kompletnie nie jest stworzony do tego, by dać coś do myślenia, by pokazać chociaż kawałek ekspresji książki, wzbudzić emocje, zachwycić, polubić. Podobno z miłości do Jane Eyre się wyrasta. Wydaje się, że reżyser wyrósł z tego filmu i przy okazji przestał zauważać atuty, jakie ma ta książka, nawet gdy jej się uczuciem nie darzy...
*Obydwa filmy (żeby nie było porozumień) mają jedynie klimat podobny do Jane, są jednocześnie o wiele lepsze w mojej opinii, szczególnie ten drugi.