Zaczęło się, tak jak u Murakamiego się zaczyna, introwertykiem, muzyką, dziwną akcją, która praktycznie nie ma znaczenia. Zaczęło się spokojem, który mnie całkowicie satysfakcjonuje. Potem były opisy śpiącej dziewczyny (jeden z pobocznych wątków) z których uciechę miał by każdy porządny bloger - cudownie nadają się do krytykowania, wyciągania złośliwości. Pomysł dobry, wykonanie nieudane. Murakami postawił na jeszcze większe oszczędności stylistyczne niż zwykle, jeszcze większe cięcia, praktycznie brak jakichkolwiek epitetów. I sprawdzało się to w pozostałej części książki, jednak biednej śpiącej dziewczynie na dobre to nie wyszło, bo z poetyckiej tajemniczości został nieudany opis rodem z dobrych wypracowań podstawówkowych (jakim cudem taka dysproporcja?). Tylko chyba nie mam serca, by to wytykać. Szczególnie, że jak twierdzą niektórzy, autor wprowadził tym zabiegiem (?) cudowny nastrój (?).
Ale to było tylko nieszczęsne kilkanaście stron, które znaczenia większego nie miały, trzeba było zamknąć oczy, przekręcić kilka kartek i po sprawie. Murakami jak się patrzy. Jednak nie dlatego słowa nie chcą się układać u mnie ładnie, nie dlatego z tego robi się coraz dłuższy tekst nieadekwatny do tej książeczki - Murakami po raz pierwszy zakończył swoją książkę rażącą puentą, pozwolił ją wpakować idealnie w ramy i przykleić naklejkę "O odnajdywaniu samego siebie". W dodatku postanowił nie wychodzić poza ramy schematu - odcinamy się od problemów, ruszamy w drogę, spotykamy tysiące ludzi i hop! wracamy do rzeczywistości, cudownie dorośli, problemów nie ma.
...taka książka po prostu dziwi. Co to jest? W jakim celu?
Stopniowo zaczynam się zaliczać do ludzi, którzy Murakamiego bardzo lubią. Trafiały się książki świetne, trafiały się książki gorsze, trafiały się książki idealnie wpasowane w dany moment życia, jednak wracam cały czas, odkrywam kolejne i sprawia mi to wiele radości. Pamiętam jednak głosy, jakoby Murakami miał pisać pod publikę, szczególnie chcąc się wpasować w gusta czytelników amerykańskich. Może nawet cały czas to robi, a ja nieświadoma zachwycam się, czasem całością, czasem pojedynczymi wątkami. Jednak jeśli to robił, robił to na tyle subtelnie, że nie zauważałam tego. A aktualna lawina poradników "jak być szczęśliwym" i książek opisujących tak cudowne nawrócenia życiowe wyostrza nasz wzrok, organizm podświadomie broni się przed taką literaturą, nie spodziewając się niczego poza wytartym schematem. I szokiem jest aż tak straszne uciekanie się do tego typu rozwiązań u jednego z ulubionych pisarzy.
Cały czas nie mogę uwierzyć, że to się dzieje że o to chodziło. Nie, że Murakami napisał coś złego, to zdarza się czasem. Tylko, że napisał to, zdecydował się na taką formułę, że wbił się w ten schemat, że tak zakończył książkę, że wszystko sprowadził do biednej Mari, która, gdy zrozumieliśmy o co chodzi, straciła cały swój urok.
Czar Murakamiego polega na tym, że nie rozumiemy, a czujemy. Tutaj to wszystko znika... Chyba, bo z drugiej strony jestem po prostu zdziwiona i pozbawiona w miarę obiektywnego spojrzenia i jakiegokolwiek czucia. Dobrze się czyta, chce się wrócić, nawet można zaliczyć do ulubionych, ale...
"Po zmierzchu"H.Murakami, Muza, 2007
Oczywiście, że mogę wpisać na listę książek, które muszę przeczytać. Przeczytałem jego jedną książkę i mam ochotę na więcej. :)
OdpowiedzUsuńZ jednej strony się nie dziwię, sama mimo wszystko rozglądam się za kolejnymi książkami Murakamiego. A w tym roku podobnież dwie kolejne się ukażą. :)
UsuńCzytałam jedynie "Na południe od granicy, na zachód od słońca" tegoż autora, ale zdecydowanie mam ochotę na więcej :)
OdpowiedzUsuńPo pierwsze chciałabym wspomnieć o pewnym niesamowitym fluidzie, jako że "Po zmierzchu" jest dla mnie kolejnym miłym wspomnieniem ubiegłego lata (jedno duszne popołudnie, gdzieś pomiędzy Astrid, a "Marią i Magdaleną") i jednocześnie moją pierwszą przygodą z Murakamim. Później było "Dance, dance, dance" i "Norwegian Wood" - obydwie pochłonięte w fazie zachwytu po "Po zmierzchu". A parę tygodni temu, w księgarni na stojąco, do połowy spałaszowana "Kafka nad morzem" (na zajęcia popołudniowe tego dnia nie dotarłam ;)), która teraz czeka, aby ją dokończyć. Osobiście uwielbiam to, jak Murakami bierze taką nicość, samotność i wyobcowanie i na tym opiera swoją magię. Jako że było to moje pierwsze z nim zetknięcie, nie patrzyłam na tą książkę zbyt obiektywnie, opanowana jej czarem po prostu dałam się sobie zgubić w nocnym Tokio.
OdpowiedzUsuńNajlepsze zdecydowanie przed Tobą, bo Kafka nad morzem to chyba największa perełka w dorobku tego pisarza (chociaż niektórzy mówią też o Kronice, tej jednak jeszcze nie znam), chociaż dwie pozostałe również są świetne. No i jeszcze wspomniane wyżej "Na południe od granicy...", które również lubię. Murakami jest dobry, naprawdę, jednak im więcej się go czyta, tym więcej widać niedociągnięć. Niestety.
UsuńChociaż nawet to nie osłabia chęci na kolejne jego książki.
Muszę w końcu zabrać się za Murakamiego :)
OdpowiedzUsuńKiedyś i u mnie przyjdzie czas na Murakamiego. Jeszcze nie wiem, kiedy. Trzeba będzie to wyczuć
OdpowiedzUsuńEee, wyczuwanie to jedna z prostszych rzeczy. ;)
UsuńJakoś tak się obawiam Murakamiego - tyle zachwytów się naczytałam o jego książkach, a jednocześnie jego powieści wydają mi się takie hmmm nieprzystępne. Ale może to mylne wrażenie :)
OdpowiedzUsuń