13. Wieczorem...


Przechodziłem pod namiotami drzew
i krople deszczu dosięgały mnie niekiedy,
jakby pytając:
czy chcesz cierpieć?
Czy chcesz płakać?
Powietrze było wilgotne,
Liście błyszczące,
zapach wiosny i nieszczęścia

Adam Zagajewski, "Czy chcesz płakać"

Podróż przez Śródziemie

Pięknie wyszedł Peterowi Jacksonowi Władca Pierścieni, dlatego też tego samego fani spodziewali się po Hobbicie. Z lepszymi efektami specjalnymi, z bardziej rozwiniętą fabułą i podoczepianymi wątkami, jednak Hobbita, który pozwala po raz kolejny przespacerować się po lasach i nizinach Śródziemia, uśmiechnąć się do znanych wszystkim postaci, po raz kolejny wyruszyć z nimi w niebezpieczną i jednocześnie pełną radości podróż.


Pierwsza część może nie była idealna, jednak bardzo dobra. A co najważniejsze dla fanów, ściśle związana z książką. Druga spacerowała sobie frywolnie przez piękne tolkienowskie ziemie, błądząc, tam, gdzie nas jeszcze nikt nie prowadził i przedstawiając tych, których w planach nie było. Jednak nie trudno zauważyć, że była to część filmowo dużo lepsza - akcja żwawa, ciągłe zmiany krajobrazu i otaczających nas twarzy, wspaniałe efekty (3D w pierwszej części to nieporozumienie, tutaj coś wspaniałego) i lubiane postacie (plus kilka, które dopiero się polubi).  Stracił na tym wdzięk opowieści, która wcześniej była snuta powoli, z uśmiechem (ale kompletnie nie tak, jak wymagają tego standardy kina). Słowem, Młody (znający jedynie filmowe wersje) był wręcz zachwycony. 

Trudniej było przystosować się Złemu Ludziowi i mi, mającym w pamięci przebieg wydarzeń w książce czy po prostu, osobom znającym (nawet nie mówię wielbiącym) jakiekolwiek dzieła Tolkiena. 

Jednak też spacerowałyśmy sobie (a większość filmu uciekałyśmy) potykając się czy towarzysząc kolejnym postaciom. Thranduil - zimny elf, Bilbo - świetny Martin Freeman czy Bard - zaginiony brat Legolasa po metamorfozie, są po prostu znakomicie dobrani i trudno nam teraz wyobrazić sobie podróż bez nich.  Jackson co prawda, czasem dorabia im nowe twarze, może czasem nie zgadzają się z naszymi wyobrażeniami, jednak w większości są to trafione obrazy.
No i Samug. Pierwszy tak ludzki smok w historii, z charakterystycznymi rysami i głosem, który chyba większości kojarzy się bardzo miło. Nawet pomijając fakt, że gra go Benedict, smok jest świetny i pokazywany w pewien sposób osobowo, co zapewne przełoży się na wielkie uwielbienie u jeszcze nie przekonanych.

Najbardziej newralgicznym punktem było oczywiście pojawienie się dodatkowej elfki i Legolasa oraz łańcuszek miłosny ciągnący się za nimi, rodem z Hollywood - stworzenie postaci kobiecej z niczego nie było może złym wyborem, jednak dopasowana do niej historia przypomina raczej te znane nam z podrzędnych książek młodzieżowych, a nie pięknych opowieści Tolkiena. I to chyba najsłabsza część tego filmu, ale..
Ale elfy tak fajowo sobie walczyły i skakały i zabijały i uciekały, że z miejsca wybaczało się Legolasowi, że wygląda jak Wiedźmin bez brody, a nie Legolas. Poza tym, Kili bez elfki byłby troszkę za bardzo zapomniany, a Peter Jackson wreszcie wyjaśnił, dlaczego jeden krasnolud jest tak bardzo człowieczy i przystojny. Zostaje jeszcze kwestia jego brata, jednak tutaj zapewne człowieczeństwo i przystojność można wyjaśnić tylko tym, że po prostu niesprawiedliwie by było, dawać jednego brzydkiego, a drugiego ładnego (z elfką na dodatek).


Akcja zmieniona, jednak cały czas, co najważniejsze, brnąca w stronę odbicia złota, nie ważne, ile orków, elfów i ludziów trzeba pokonać czy wytrzymać. Szybsza, co mogło się podobać, straszna, co mogło się podobać, z zahaczeniem o takie miejsca jak Miasto na Jeziorze, co podobać się musiało, zakończona w momencie okropnym, co tylko złość wywołało. 
Poza tym, akcja okraszona humorem. Co prawda, zaśmiewałam czy uśmiechałam się w innych momentach niż większość, jednak zawsze (duża tu zasługa Freemana).

Zostaje jeszcze wystrój - dawno opuściliśmy Shire, jednak podróże przez Śródziemie miłe są zawsze. Przedzieramy się przez mroczne ziemie, gdzie jedynym ratunkiem jest wejście na najwyższe drzewo i wygonienie stamtąd chmary motyli. Klimatyczne, swoją drogą. Szczególnie, że poza tym akcentem trzy godziny będą mroczne, jeszcze nam nieznane.

Film jest bardzo dobry. Zgubiono po części klimat Tolkiena, jednak dziwnym trafem, to nie przekreśla jego szans. Czujemy raczej jak wchodzimy do Śródziemia Jacksona. Samo doświadczenie, po części denerwujące, po części ciekawe. Zgubne może być przywiązanie do pierwowzoru, a jeżeli już je się zostawi, podróż będzie ciekawa, i tylko czasem kilka mniejszych szczegółów i kilka postaci będzie nas denerwować.

A piosenka na koniec nas uspokoi:

O Mamie Muminków

Wspaniałe jest to wydanie. Opasły tom, z jedną z ukochanych autorek na okładce, figurkami tych, którzy wytykają, uspokajają, czasem pokazują. Kusi z półki w księgarni, kusi z ekranu komputera i w końcu człowiek po prostu skusić się daje.

Takie tomy też można połykać w trzy dni, gdy historia wciąga nas do tego stopnia, że przerwać nie możemy. Jednak nie tym razem. Zmęczyłam się czytając tę wyczekiwaną książkę. Przyszły wspomnienia z lektury nieudanej biografii Montgomery - zaryzykowałabym nawet, że tym razem było gorzej.

"Mama Muminków" to dziwny twór, pełen  analizy poszczególnych tomów opowiadających o pulchnych trollach, czy też innych dzieł Jansson (nie tylko literackich), gdzie braknie historii życia, a jeśli się pojawia, ułożona jest niechronologicznie, zagmatwanie. Opowieść pani Westin przytłacza ilością wiedzy, często gubiąc najważniejszą bohaterkę - Tove.  Boli również niestaranność wydania polskiego - upiorna składnia, dziwne tłumaczenia czy literówki.

Jednak miłośnik czyta.
Dla zamieszczonych tam skrawków listów pisarki, dla pojedynczych zdań i historii, by samemu wyobrazić sobie wszystko dokładniej, dla informacji o książkach Tove w Polsce nie wydanych (choćby miały mieć postać analizy), dla ilustracji. Czasem nawet łapie jakąś szczątkową przyjemność z tej lektury, jednak przede wszystkim po głowie kołacze mu się zdanie wypowiedziane kiedyś przez Tove:

To piękna myśl, że spotkanie z pisarzem powinno mieć miejsce tylko w jego książkach.[str.305]

A że mi bardzo trudno pisać, po tak wielkim rozczarowaniu, to jest chyba najlepszy komentarz do tej książki.

"Mama Muminków" B.Westin, wyd.Marginesy, 2012, tł.B.Ratajczak




Pocztówka z Krainy Andersena


Z okazji nadchodzących Świąt życzę Wam wszystkim spokoju, nadziei, miłości, śmiechu rozbrzmiewającego gdzieś w tle, ognia w kominku, pachnącego świerku. Reszta u każdego inna. Czy będzie więcej rozmów, czy kolęd, czy karpia, czy barszczu, nieważne. Uwierzcie, odetchnijcie, uśmiechnijcie się. 

Literacko, niech pod choinką urządzą sobie herbatkę suseł z Szalonym Kapelusznikiem, w piecu niech zamieszka przodek, na drugie śniadanie niech będą bułeczki cynamonowe z mlekiem, w pierniczkach niech rozpływa się smalec, a wielka szafa stojąca za choinką niech skrywa przejście do pięknych, zimowych krain. Jest jeszcze tyle do odkrycia!

(zainspirowana postem W zaciszu biblioteki

12. Wieczorem...

Dorothy Pulis Lathrop

Chciałabym mieszkać Gdzie Indziej. 
W haftowanych ręcznie miasteczkach.

Spotykać się z tymi
którzy nie przychodzą na świat.

Bylibyśmy wreszcie szczęśliwie samotni.
Nie czekałby na nas ani jeden przystanek.

Żaden przyjazd. Żaden odjazd.
Przemijanie w muzeum.

Żadne wojny nie biłyby się o nas.
Żadna ludzkość. Żadne wojsko. Żadna broń.

Śmierć na rauszu. Byłoby wesoło.
W bibliotece wielotomowy czas.

Miłość. Nieprzytomny rozdział.
Przewracałby nam szeptem kartki w sercach.

"Gdzie indziej" Ewa Lipska

Filmowo w nowym roku.

2014 już praktycznie zapukał do naszych drzwi, ja już praktycznie przekręciłam klucz i otworzyłam, zapraszając nieśmiało na herbatę, kawę czy inny soczek. Nowy rok wszedł, przyniósł prezenty. Czy to puszka Pandory, czy może prawdziwa perełka, wolę się nie zastanawiać. Za to w Krainie chciałabym zbudować Kino. Gdzieś na wybrzeżu, żeby można było zajrzeć od czasu do czasu. Nawet stworzono już mi plan, jakie filmy będą wyświetlane.

Poniżej podobnież subiektywna setka najlepszych filmów dekady. Jak większość przechodniów, ponad połowę filmów widziałam i mniej więcej znam, jednak tych, które oglądałam od deski do deski, po kilka razy wyszło zaledwie 23 (tak, też sama się sobie dziwię, jak mogłam kilka razu obejrzeć Casino Royle - posiadanie Brata rządzi się jednak swoimi prawami).

Zimowe historie.

Zimowe historie nie zawsze muszą toczyć się w zimę. Wystarczy pewien klimat, trochę mgły, niedopowiedzeń i historia wydaje nam się zimowa...

Corpse bride (Gnijąca panna młoda) -2005

Taka jest Gnijąca panna młoda - animacja Tima Burtona, oparta na XIX-wiecznej legendzie Europy Wschodniej. Skumulowana w trailerze czy innej zapowiedzi nie zdradza praktycznie nic, raczej odstrasza. Jednak upleciona jest w taki sposób, że od samego początku nie możemy oderwać od niej oczu. Tajemnicza na samym początku, rozwija się spokojnie, by w połowie osiągnąć szczyt burtonowskich zamierzeń. No i sama animacja, tworzenie postaci, historia, w której świat żywych i zmarłych przeplata się w delikatny i wyważony sposób, nie zapominając o szczypcie komizmu czy groteski. Za to chyba najbardziej lubię Tima - wyciąganie perełek zakurzonych (reżyserów, brodweyowskich musicali czy legend), przedstawianie bohaterów, troszkę smutku, zakurzonych kątów, na które patrzy się z nowej perspektywy. I aktualnie bezsprzecznie ulubiony film, w którym główną rolę powierzono Helenie i Johnny'emu.

Nothing personal (Nic osobistego) - 2009

Zaskoczył mnie i uspokoił jednocześnie. Trudno w ogóle coś powiedzieć, słowa mi się przed oczami mieszają, oceny gwiazdkowe nie wchodzą w ogóle w grę. Nic osobistego to film milczący, dojrzały, taki który lubią na festiwalach i który ogląda się późno w nocy, gdy wokół jest cicho, w filmie jest cicho, a historia tworzy się na linii bohater - widz. Opowiadający o miłości, samotności w bardzo zimowy sposób.

Beautiful mind (Piękny umysł) - 2001

Oparta na faktach historia nagrodzonego Noblem Johna Nasha - matematyka, geniusza i schizofrenika. Najcięższy ze wszystkich, również najmniej zimowy, jednak warty obejrzenia. Dla historii, miejscami przewrotnej i melancholijnej, zamyślonej, pełnej obrazów z tamtych lat i z wytworów wyobraźni. Przeplatanej miłymi, gwiazdowymi wstawkami. Czasem. Bo czasem ciąży, nie pasuje (za dużo oscarowości?). Jednak po zakończeniu czuje się wiele i myśli jakby przybyło.

Girl, interrupted (Przerwana lekcja muzyki) - 1999

Ulubiony, chociaż daleko mu do doskonałości. Wytknięto już wszystkie nieścisłości, jednak dla mnie to jeden z ważniejszych filmów tego roku, do którego wracam, który choć czasem uśmiechnięty, jest przede wszystkim smutny, zmęczony i niezrozumiany. Jak każda młodość.
Dlatego też zazwyczaj po prostu polecam nie mówiąc nic więcej.

Lista zimowych historii ciągnie się dalej, jednak te są najważniejsze. Ostatnie. Melancholijne. Macie też takie?

11. Wieczorem...


Gwiazdy

gwiazdy by ciemniej było
smutek by stale dreptać
oczy po prostu by kochać

wiara by czasem nie wierzyć
rozpacz by więcej wiedzieć
jeszcze ból by nie myśleć
ale z innymi przetrwać

koniec by nigdy nie kończyć
czas by bliskich utracić
łzy by chodziły parami
śmierć aby wszystko się stało
pomiędzy światem a nami

Jan Twardowski

Zaczyna się zima.

Powróciłam do Krainy, ale przede wszystkim, powróciłam do Muminków. Nie sentyment, po prostu zaczyna się zima.
"Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi  się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne."[str.8]
Jesień przeszła pełna wspaniałych lektur, odkrywania perełek z własnej półki, filmów z dziwnych zakamarków. Jednak teraz zaczyna się ten okres pełen milczenia, niewypowiedzianych słów i obserwowania.

Lubię raz po raz przyglądać się wydarzeniom w listopadowej Dolinie Muminków. Patrzeć na melancholijne zachowania ludzkie, duszenie się w sosie własnym, spokój, niepokój, melancholię. Czytam, podpatruję, czuję się jak w teatrze. Muminków już tam nie ma. Nie ma też bezsensownych analiz, z którymi się zetknęłam ostatnio.  Zresztą, jak powiedziała Mimbla:
"Nie przejmuj się, nie ma tu nic gorszego niż my sami"[str.125]
Więc trwam sobie ze sobą, miejscami towarzyszy mi Tove, zdarza się, że zajrzy Patti z Robertem, czy Too-tiki. Jednak przede wszystkim, gdy przebywanie, marznięcie i oddychanie samej ze sobą zaczyna się robić nieznośne, czytam sobie:
"Listopadowy dzień dobiegł powoli końca, zbliżał się zmierzch. Mimbla wsunęła się pod puchową kołdrę, wyciągnęła długie nogi, aż kości trzasnęły, i przyłożyła stopy do grzałki. Na dworze padał deszcz. Za kilka godzin będzie akurat na tyle głodna, żeby zjeść ugotowaną przez Filifionkę kolację, i może będzie miała ochotę porozmawiać sobie z kimś. Na razie nic nie musiała robić, mogła pogrążyć się w otaczające ją ciepło, a cały świat był jedną wielką, miękką kołdrą okrywającą Mimblę, a wszystko inne pozostawało na zewnątrz." [str.70]
I zaraz kołdra okrywa również mnie. Zawsze puchowa, zawsze zostawiająca wszystko na zewnątrz. Czasem w bezpieczne podróże zabierająca niebezpiecznych przyjaciół - smutnego van Gogha, zimową Astrid Lindgren, Austera na przestrzeni wieków. A jak jest już naprawdę źle, powtarzam:
"-Będzie śnieg."[str.181]
Słowem, zaczyna się zima. I chociaż czas zgubiłam, to znalazłam spokój.
Winter Sun - Claude Monet
Dzień dobry!

Czarodziej, który stał się magikiem ("Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami)

Był sobie autor, którego powieści czarowały. Oczywiście, nie zawsze, nie wszystkich, jednak jaka przyjemność była w czytaniu, wpasowywaniu słów we własne przeżycia i odczucia. Autor nie czarował małej grupki osób, a miliony. Dużo mówiono o jego nagrodach i nominacjach, lecz zwykłego czytelnika nie obchodziły one za nic. Po prostu, wyciągał kolorową książkę, siadał w fotelu i wchodził do krain odległych, magicznych, wyczekiwanych z utęsknieniem. W tle grała muzyka, jazz, klasyka, popularna. Zespoły znane z przeszłości, artyści przyszłości.

Jednak książek nie można było brać za dużo. Jedna na kilka miesięcy wystarczała, żeby w niej się zatopić. Wiadomo jednak, niektórzy wytrzymać nie umieją, czytają książki jedna po drugiej i magia powoli znika...

W tej historii zniknęła pod koniec. Pękła jak bańka mydlana, rozpłynęła się i ślad po niej nie został. Jednak na początku, w starym hotelu, gdzie istnieje przejście do innego świata, była. Była też we wszystkich opowieściach, w przemyśleniach bohatera, opuszczonej nastolatce, genialnej artystce, nieciekawym poecie, morderstwach, na komisariacie. I czytelnik płynął przez opowieść, czasami odnajdując siebie, czasami swoje myśli, czasami szczegóły, które nie pasowały do realnej układanki.

W gąszczu słów natykał się przede wszystkim na bohaterów. To ich myśli i ich samotności szukał, by znaleźć namiastkę własnej. Oni byli, czekali jak zawsze, swoim postępowaniem wywoływali przemyślenia. Pokazywali drogę życia, poruszali tematy zapomniane. Nie byli szarymi, chociaż tak trzeba by ich nazwać. Z powodu niedoboru przedziałek.

Takich bohaterów za każdym razem i ja szukałam w tych książkach. I znajdowałam, i było nam dobrze razem w ciszy, z muzyką w tle. Tego potrzebowałam, nie było więc mowy o zdziwieniu, złoszczeniu się i okazywaniu niechęci. Lubiłam te powtórzenia, praktycznie jeden szablon głównych bohaterów. Takich brakowało mi w literaturze przeze mnie czytanej, tacy mogli słuchać mnie godzinami.

Nie mówiąc już o muzyce, która jak zawsze przenikała, towarzyszyła, współtworzyła, przygrywała.

Nawet akcja, ciekawa, tutaj choć powinna być zadziorna (morderstwo, artyści), blaknie. Zawsze coś osiąga się kosztem czegoś, a tutaj, choć śniegu nie ma, zimowa wydaje się być ta opowieść, wyniesiona ponad oklepane reguły i zasady. I przez to chyba tak cieszy.

Bo podsumowując, to jest książka bardzo dobra. Wręcz świetna! I zapewne kiedyś, gdy zmęczy mnie wszystko, gdy zapomnę, czy może gdy po prostu nie będzie mnie, wrócę do tej książki.

Więc dlaczego z czarodzieja stał się Murakami magikiem? Bo gdy przeczytałam trzy książki tego autora, jedna po drugiej, wyłonił się cały, niebanalny, choć troszkę już przetarty temat i szablon. I podobnie jak autorka krótkiego tekstu, zobaczyłam, że to nie Literatura, tylko produkt. Dobry, ale. Produkt.

A takie odkrycia zawsze bolą.

"Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami, wyd.Muza, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot

Dola recenzentki

Z zapisków Zuzanny Rabskiej - polskiej bibliofilki, poetki, pisarki.

"Po śmierci męża w r.1925 redakcja "Kuriera Warszawskiego" powierzyła mi Kronikę Literacką, która miała ukazywać się w sobotnim numerze pisma. Od tej pory zakończyły się błogie sympozjony z książkami. Musiałam czytać bez wyboru to, co powinno być recenzowane.
    [...] Pozostawały mi do oceny niektóre powieści oryginalne i tłumaczone oraz zbiory poezji. Firmy wydawnicze [...] przysyłały mi wielkie paczki książek. To nie były książki, ale - katastrofy. Należało je przeczytać, poznać, chociażby z tytułów, ach, i przeczytać, co było najgorsze ze wszystkiego.
    Prze-czy-tać!
    Nie było to już owo miłe obcowanie z książką, kiedy zawierałam mistyczne przymierze z autorem, który stawał się bliższy, w miarę jak zagłębiałam się w jego myśli, niepokoje, wątpliwości i smutki, będące częścią składową tekstu książki. Czytanie stawało się udręką, wytwarzało w głowie zamęt, a w sercu pustkę.
    Do ulubionych autorów z powodu braku czasu nie mogłam powracać, patrzyłam z żalem na moje półki biblioteczne, na szeregi książek, które z wolna oddalały się ode mnie jak istoty skrzywdzone, nie mając odwagi upominać się o swoje prawa.
    W książkach odbieranych z księgarni, pachnących świeżą farbą drukarską, była pewna wrogość w stosunku do mnie. Kiedy kościanym nożykiem przecinałam karty, dobywały się z nich szydercze szmery, w których dźwięczała pogróżka: "A widzisz, musisz nas poznać! To twój obowiązek!"
     Nie potrzebowały mi tego przypominać. Wiedziałam dobrze, do czego się zobowiązałam, wiedziałam, że do tych książek, które pozostaną dla mnie obce, należało znaleźć poważne i życzliwe podejście.
    Przeświadczenie, iż ostrym, złośliwym słowem mogę uczynić początkującemu autorowi krzywdę i wpłynąć ujemnie na jego rozmach twórczy, wstrzymywała mnie nieraz od szczerego wyrażenia zdania o utworze. Z drugiej strony obawa, iż byłam w sądzie zbyt łagodna i wyrozumiała, narażała mnie w opinii kolegów. Czułam się winna, gdy dla dodania barwy recenzji albo pod wypływem zdenerwowania przytaczałam złośliwy dowcip, nie mający nic wspólnego z właściwą oceną utworu.
    Nieraz zapoznając się z treścią książki, którą należało sprawiedliwie ocenić, doznawałam wrażenia, iż nie ja ją czytam, ale ktoś o wiele ode mnie bezstronniejszy i sprawiedliwszy, ktoś, kto mnie surowo sądzi.[...]         Nieopisanym lękiem przejmowała mnie wizyta młodego autora z pierwszą powieścią psychologiczną. Musiałam wysłuchać cierpliwie relacji o genezie powstania utworu i o nieuczciwości wydawców, którzy na jego pracy robią rzekomo kokosy, a jemu wypłacają grosze.
    Obcowałam z najniebezpieczniejszym gatunkiem ludzi pióra - z grafomanami. Gorsze od grafomanów były grafomanki. Przychodziły z kwiatami i łzami, jak owe aktorki pozbawione talentu, które zamęczały swego czasu mojego męża, skarżąc się na dyrekcję teatru."

"Moje życie z książką" t.II, Z.Rabska, Ossolineum, 1964, str.149-152

10. Wieczorem...


The Cat
Ogden Nash

You get a wife, you get a house,
Eventually you get a mouse.
You get some words regarding mice,
You get a kitty in a trice.

By two a.m. or thereabouts,
The mouse is in, the cat is out.
It dawns upon you, in your cot,
The mouse is silent, the cat is not.

Instead of kitty, says your spouse,
You should have got another mouse.

* * *

Masz żonę (ślubną), dom masz tyż,
W nim zaś masz misz-masz, gdyż masz mysz.
Przeklinasz mysz, masz dość jej psot?
W terminarz wpisz: Zakupić: KOT.
Jest kot. Noc. Śpisz. Spiż gwiezdnych cisz.
Wtem wrzask! Drżysz: drze się kot, nie mysz.
Zlewa cię zimny pot, gdy w lot
Pojmujesz: taki, ot, jest kot.
Kto milczy-milszy; milsza niż
Łotr kot jest wyż. wspomniana mysz.
Żona, wzburzona: „Wpisz do not:
Dać spokój: MYSZ. Udusić: KOT.

Tłumaczenie: Stanisław Barańczak

To tak w temacie zachwytu niektórymi tłumaczami...

Uchylone drzwi szafy ("Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska)

Po stosie lektur rozpadających się, wznawianych, kultowych, bestsellerowych czy najzwyczajniej w świecie mało znanych potrzeba czegoś świeżego, prosto z księgarni, z opinią jeszcze nie wyrobioną. A że ostatnio byłam w temacie biografii, autobiografii i innych wspomnień, to tutaj postanowiłam poszukać.

Padło na "Towarzyszkę panienkę".  Tytuł zgrabny, ironiczny, jakby chciał coś pokazać, a jednocześnie subtelny, nie prowokujący. Autorka podobnież ma swoją markę w Polsce, jednak dla większości (w tym i dla mnie) kojarzy się jedynie z ojcem - Wojciechem Jaruzelskim.

A za tym idą oczekiwania (nie oszukujmy się, od większości książek wymaga się czegoś i coś się w związku z nimi wyobraża!), że będzie politycznie, że może jakieś małe tłumaczenie, albo w drugą stronę, czy chociaż coś kontrowersyjnego... Jednak już na samym początku autorka uprzedza - żadnych tłumaczeń, żadnych kontrowersji.

W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. A ta książka jest moim wyjściem z szafy.[...] To jest opowieść o normalnej rodzinie, choć uwikłanej historycznie. Napisana z perspektywy najpierw dziecka, potem dziewczyny, a na końcu dojrzałej kobiety. *

Opowieść złożona z krótkich, dobrze skrojonych opowiadań, skrawków, zlepków myśli. Najpierw o dzieciństwie nieświadomym. O generałach, wyprawach do Korei Północnej, Rosji.  O matce królowej. O nieśmiałym ojcu. Potem o dorastaniu, okresie buntu. O szukaniu siebie. O studiach. O osiąganiu celów.

Jednak wszystko zaczyna się od córki generała. Komunistycznego dyktatora. Z nazwiskiem, które było do niej przyklejone od zawsze. Aż chciałoby się powiedzieć, że generałowie dzieci mieć nie powinni. To nic, że w zaciszu domowym tata był nieśmiały, podsuwał córce klasyków literatury polskiej, zachęcał do czytania Sienkiewicza. Na zewnątrz zawsze ochrona, na zewnątrz zawsze spojrzenia, córka tego Jaruzelskiego? Lat pięć czy dwadzieścia pięć, spojrzenie zawsze to samo. Zazwyczaj nieufne.

Mimo tej rysy, koneksji (bezdusznie brzmiące, ale to prawda) dzieciństwo i młodość jak każde inne. Opowieści o pierwszym papierosie, pierwszej miłości, szukaniu samego siebie - droga przez którą przechodzi każdy. W różnych warunkach, różnych ustrojach, przy różnej pogodzie, z różnym skutkiem. Jednak te drogi choć różne, są tak do siebie podobne.

W to wplecione niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju anegdoty, wydarzenia, osoby. Mama słuchająca Wolnej Europy, przyjaźnie z ochroniarzami i ich wspólne wybryki, ból gardła w Korei. Wszystko, czego  Pod koniec również niezobowiązujące opinie na temat niektórych osób publicznych. Jednak cały czas bez kontrowersji. Pozytywne opinie. Albo nawet nie opinie, tylko pojedyncze wspomnienia.

"Towarzyszka panienka" jest jedną z tych książek, których czytanie sprawia przyjemność, która napisana jest zgrabnie, ubrana w dobrze skrojone słowa. I ma ciekawe historie najpierwsze - z domu generała Jaruzelskiego. Tylko cały czas mamy świadomość, że prócz poszczególnych historii najpierwszych, to wszystko już było. I że jak szybko ta książka przyszła, tak szybko może zostać zapomniana. To już nie PRL, podobne historie, choć ciekawe, szybko uciekają. I nawet nie wiem, czy tego żałuję.

I jednak dobrze, że dzieckiem polityka nie jestem...

"Towarzyszka Panienka" M.Jaruzelska, wyd.Czerwone i Czarne, 2013


źródło pierwszej i drugiej grafiki

W cieniu...

Przewracam kolejne strony "Winter Journal" Austera, ciesząc się każdym nieznanym i znanym słowem. Magia czytania w języku obcym - nieuchwytne, nieprzetłumaczalne gry i uśmiechy. Szczególnie, gdy autor jest jednym z ulubionych, umie układać słowa i dobierać tak, by znaczenie na pozór banalne, przepuszczało myśli jak pryzmat - we wszystkich kolorach, na wszystkie strony.

Zaraz jednak zachwyt wędruje dalej. W stronę tych, o których tak często zapominam, o których za wiele się nie mówi, którzy pracują w ciszy, gdzie swój talent oddają książkom, stającym się później ulubionymi, stojącymi na najwyższej półce czy może przy łóżku, by towarzyszyć nam w różnokolorowych chwilach. Zawód – tłumacz. Zawód – przewodnik przez najpiękniejsze krainy.

Na myśl przychodzi zaraz pani Teresa Chłapowska. Rzeźbiarka, w czasie wojny przetrzymywana na Pawiaku, jednak przede wszystkim kobieta, która wprowadziła nas do Doliny Muminków. W tych cudownych tomach zostawiła cząstkę siebie, co do tego nie ma wątpliwości. Potem w głowie pojawia się pani Skibniewska wędrująca po Śródziemiu, pani Świderska, która przedstawiła nam Jane Eyre, pani Wyszomirska i jej spacery po światach Lindgren, pan Słomczyński z Alicją, pani Przedpełska-Trzeciakowska z panną Austen. Gubiące się w tłumie nazwiska ludzi pokazujących nam miejsca magiczne. Teraz brzmiące może bezosobowo, jednak gdy wyciąga się po raz kolejny zaczytany tom, coraz większą sympatię i szacunek czuje się do nich.

Tak, pamiętam. Pani Irena Tuwim i ukochany Kubuś Puchatek. Wzór, niedościgniony ideał dla tłumaczy. Nasza Księgarnia jakiś czas temu sprawiła czytelnikom cudowną zabawę – wydała Kubusia dwujęzycznego. Na jednej stronie mruczanka w zgrabnych angielskich słowach, na drugiej w puchatych polskich. A zaraz za tym cudownym tomikiem dużo poważniejszy pan Barańczak i jego Szekspir. I podobna radość (szczególnie gdy do tego duetu doda się przekład pana Paszkowskiego), smakowania pojedynczych zdań w oryginale i różnych polskich odpowiednikach, nie mniej zgrabnych.

Stanisław Barańczak
Jednak takie czytania dwujęzyczne, nie zawsze jest dobre. Zaraz nasuwa się podstępne pytanie: Jaką wydanie Ani Shirley macie na półce? Nasza Księgarnia, koniec lat 80? Ja też, bo przecież pierwsze, jedyne, najlepsze. Ale nie od dziś wiadomo, że imiona tam pozmieniane, że Ewa, Julianna, ciocia Misia, że fragmenty niektóre powycinane [tutaj malutki post o zmianach w jednej części]. Jednak sama książka, jakie cudeńko. A potem, gdy czyta się oryginał, jak przyjemnie jest znajdować różnice! I jeszcze jedno o pani Rozalii – była artystką i w jej książkach Montgomery jest czar i klimat. Chociaż za dziesięć, dwadzieścia lat nikt nie będzie już o tym pamiętał, bo ostatnio nowe, masowo produkowane tłumaczenia są, to warto, byśmy my pamiętali.*

Najdziwniej przedstawia się sprawa tłumaczenia poezji. Jeśli mówimy, że tłumacze zostawiają w książkach cząstkę siebie, to wiersz wręcz zyskuje drugiego autora. A że zazwyczaj z jednym autorem przeładowany jest emocjami, to nie wiemy, jak wielka była metamorfoza, gdy przekładali go nasz język. Może dlatego sama zazwyczaj sięgam po polskich poetów, niepewnie czując się u obcokrajowców. I może dlatego z zagranicznych lubię haiku, bo sprawdzić sobie można, bo miłe są i po polsku, i w niezrozumiałym oryginale. I może dlatego angielskie wiersze czytam po angielsku, chociaż czasem lubię Rilkego po polsku. Zresztą Emily też. Czasem. No i jest coś jeszcze – Nash i Barańczak. Oni akurat razem smakują najlepiej. Ale jak zawsze, coś musi się nie zgadzać, by była zasada. Nawet literacka.

Tłumacze… Miał być krótki wpis, taki by przypomnieć, by pamiętać. Może tylko dla mnie, może też dla was. Bo przecież pojedynczych tłumaczy pamiętacie, prawda? (chociaż tłumacze książek współczesnych… nie pamiętam nikogo, może dlatego, że teraz tak dużo ludzi zna tak dużo języków). I trzeba zakończyć jednym: tłumaczenie, forma sztuki. Tłumaczył Kochanowski, Miłosz, Boy-Żeleński, Stachura. I dzięki nim, książka jest jakby podwójnie artystyczna. Chociaż w drugą stronę też to czasem działa.…


*Ktoś czytał nowe przekłady Montgomery i umie powiedzieć, czy widać dużą różnicę?

źródło pierwszej, drugiej i trzeciej grafiki

...i powracam



Nie powinno się wracać, gdy się powiedziało, że się odchodzi. Odpoczęłam, stworzyłam klimat, dobrze mi tam było, jednak zatęskniłam. I nie mam siły tłumaczyć sobie czy komukolwiek, dlaczego i czy to jest lepsze i czy przypadkiem nie tracę w tak prosty sposób czytelników. Po prostu spakowałam się po dwumiesięcznej podróży, wróciłam tutaj. Bo zaczyna się zima. Bo tu mi jest najlepiej.
Pokrzywdzonych przepraszam. Ale jakieś straty zawsze są.

poza tym trzeba pamiętać, że okres dorastania to jednak traumatyczny czas ;-)