Trzy lata


Nigdy nie marzyłam, że będę mieć bloga. Ja go sobie tak po prostu założyłam. Nigdy też nie marzyłam, że będzie tak wiele ludzi na niego zaglądać, oni po prostu przychodzili, a mi to wszystko sprawiało dużo radości. 

Jednak ostatnio utykając stylowo na jedną nogę i dźwigając zakupy przeplatane pożyczonymi książkami, starając się zapomnieć o obcierającym bucie (zdjąć i nieść nie było jak, a zostawić nowego buta szkoda), starając się myśleć o wszystkim innym, tylko nie bólu, uświadomiłam sobie, że ja nie mam czasu na bloga, że blog zjada tak wiele cennych minut, które chciałabym przeznaczyć na coś innego. Mam dwa lata do matury, strasznie dużo książek do przeczytania, strasznie dużo celów do osiągnięcia! Słowem, Krainę trzeba zamknąć.

Trzy lata to dużo. To ponad tysiąc dni podczas których mogłam poznać wspaniałych ludzi, przeczytać masę książek i wiele się nauczyć. Trzy lata jednak to również dobry okres, by z bloga zrezygnować. Widzicie, prowadzenie Krainy cały czas sprawia mi wielką frajdę, lecz z jeszcze większą ciekawością patrzę, co mnie czeka, gdy zatopię się całkowicie w kolejnych marzeniach. Jednak mimo mojego odejścia, to cały czas jest rocznica, można więc wyjaśniać i dziękować do woli, więc będzie troszkę w tym tonie:

Dziękuję wszystkim, którzy wpadali tu i komentowali.
Dziękuję wszystkim, którzy dyskutowali i pisali strasznie długie komentarze, wyłapując jakieś niuanse z moich tekstów.
Dziękuję wszystkim, którzy inspirowali.
Dziękuję wszystkim, którzy pomagali, pożyczali, wymieniali i rozmawiali.
Dziękuję wszystkim, których mogłam spotkać na żywo.
Dziękuję wszystkim, którzy pomagali w związku z blogiem i nie tylko.
Dziękuję wszystkim, z którymi przegadałam całe wieczory.
Dziękuję wydawnictwom, które chciały współpracować mimo mojego charakteru niestworzonego do współpracy.

Przepraszam Kasię, że nie wspomnę o Starej Słaboniowej i Spiekładuchach. Ale podobnież to dobra książka. Ja w każdym razie mam zamiar przeczytać.



Ale koniec tych takich podziękowań i innych, najciekawsze.
WYNIKI KONKURSU:
Decyzja była trudna i to nie dlatego, że nie wiedziałam, które polecanki wybrać (chociaż i tu był spory problem), ale dlatego, że dużo osób komentowało, a nie wszystkie sprecyzowały, czy biorą udział, by coś wygrać, czy z czystej radości zabawy i podzielenia się czymś ciekawym. Dlatego też jedynie wszystkie osoby, które zostawiły maila bądź też wybrały książkę, jaką chciałyby wygrać, były brane pod uwagę. 
Jednak dziękuję wszystkim za podzielenie się czymś wspaniałym, wszystko mam zanotowane i stopniowo będę odkrywała. 

A teraz uwaga, wyniki!
Do Ani Stoch wędruje "Dziewczyna z delfinami" i "Piórko na wietrze"
Do Owocowej wędrują "Małe cuda"
Poza tym chciałam nagrodzić dwie Osoby, które nie sprecyzowały co chciałyby wygrać. Są to:
Lou_lou
Anonimowa Osoba o mailu  lila262@interia.pl

Jeśli ktoś by chciał, można cały czas podpatrywać co czytam, na profilu LC.
Kto wie, może i tam kiedyś jeszcze jakiś krótki tekst umieszczę? Może za rok znajdę więcej czasu i założę nowego bloga lub wrócę tu?. Na razie życzę Wam wspaniałych lektur i obiecuję, że będę do Was zaglądać szukając pięknych książek do poznania.

Nie zdecydowałam, czy Krainę usunę, czy zostawię, by można było wracać do tekstów. Zobaczy się. Do czerwca.

Szkorbut szkorbutem, a Chmielewska w ulubionej odsłonie.

Nie pamiętam, co wtedy robił, jakiś konkurs, czy kurię biskupią w Kielcach, w każdym razie gdzieś w okolicy owych zmagań pojawił się „Szkorbut”.
Najpierw co parę dni, potem codziennie, potem nawet po parę razy w ciągu dnia dzwonił telefon i męski albo damski głos pytał w napięciu:
– Szkorbut? Szkorbut?
Z początku tak Jadwiga, jak i Andrzej grzecznie odpowiadali, że pomyłka. Potem zaczęło ich to denerwować i odzywali się mniej uprzejmie, albo od razu odkładali słuchawkę. Potem przystąpili do karczemnych awantur. Nie pomagało, szkorbut dobijał się do nich nadal. Któregoś dnia śmiertelnie zmęczony Andrzej podniósł słuchawkę.
– Szkorbut? – spytała facetka z tamtej strony.
– Tak, szkorbut – zgodził się Andrzej, bo już nie miał siły się kłócić.
– Kto mówi?
– Władysław Jagiełło.
– Panie Władeczku! — krzyknęła na to dama. – Tu Jadwiga! Ja się muszę z panem zobaczyć!
Ustrzeliła go dokładnie. Nieco z tego zbaraniał.
– Sami rozumiecie – mówił do nas później. – Dzwoni do mnie królowa Jadwiga, chce się ze mną spotkać, jak ja mogę odmawiać monarchini...
"Autobiografia" J.Chmielewska 
Źródło: Zacofany w lekturze 


Od tego właśnie wydarzenia opisanego w "Autobiografii" Joanny Chmielewskiej początek wzięła akcja Szkorbut wpleciona w akcję "Klinu" - debiutanckiej powieści polskiej pisarki. Szkorbut zagnieździł się tam na dobre, jednak jak wiemy, sama książka zaczyna się od czegoś innego.

W Klinie na początku pewna pani architekt Joanna, ładna, bystra i inteligentna zniża się do tych najgorszych zachowań w których skład wchodzi przede wszystkim wyczekiwanie na telefon od ukochanego. Ukochany owy jest już w Warszawie, jednak wcale nie kwapi się, by zadzwonić. Nie dzwoni dlatego, że ma kogoś innego, czy może pracuje ciężko? Oczywiście, pani architekt Joanna nie może zadzwonić sama, bo jeszcze wyjdzie, że jej zależy, bo jeszcze się okaże, że mu nie zależy.  Trzeba wymyślić więc coś innego. Zadzwonić może przyjaciółka z dziwnym pytaniem do właśnie tego pokoju, zadzwonić może przypadkowo podsłuchujący rozmowy pan. Pan ma ładny głos, przyjaciółka się denerwuje. I tu zaczyna się zabawa.

Bo pan zadzwonił, ukochany wydaje się niewierny, więc trzeba szybko zapomnieć. Klin klinem w końcu! Tylko gdzieś przez przypadek telefony zaczynają się pojawiać, gdzieś przebłyskują dziwne skojarzenia, no i ten przeklęty szkorbut! Dawny ukochany zostaje zapomniany, bo przypadkowo podsłuchujący pan staje się coraz bardziej tajemniczy a w tle czai się przekręt na skalę ogólnopolską. I tak z nieszczęśliwej miłości, która zajęła jedynie kilka pierwszych stron, zrobiła nam się afera ze śledztwem, szajką i znikającym radiowcem.

Jednak przede wszystkim to magiczne wyczucie, połączone z absurdem, poczuciem humoru i groteską. Lekkie zestawianie najbardziej nieprawdopodobnych sytuacji, by wyciągnąć z nich esencję, czasem na granicy.

Klin jest jedną z przyjemniejszych lektur, jakie czytałam przy nawale nauki. Co prawda, trzeba wziąć pod uwagę sam styl pani Joanny, jej poczucie humoru, zestawienie literek, bezpretensjonalność i lukę w jaką wpasowują się jej książki - zabawna literatura, która może niewiele ze sobą niesie, jednak zestawienie sytuacji, absurd, groteska i pewien niewerbalny rodzaj szczęścia, jaki z tych książek wypływa, sprawia, że te powieści cały czas są czytane, wznawiane i lubiane. Chociaż jak stwierdziłoby wielu, jest to literatura najniższej próby.

Sam "Klin" jest taki jak inne książki autorki. Co prawda, jako debiut, nie jest może aż tak dynamiczny, zwarty i dobrze napisany. Zapewne też nie wszystkim ten rodzaj humoru pasuje. I może na początek Chmielewskiej lepsze by było "Wszystko czerwone". Jednak rok rocznie ja w najcięższych chwilach i przy czytelniczych kryzysach sięgam, za każdym razem się zachwycając na nowo.

Jedna komedia, przebłysków dużo. ("Magia w blasku księżyca" reż.W.Allen)

W tym tekście jest kilka spoilerów.  Chociaż przy tego typu filmach trudno o spoiler. I w mojej opinii spoilerów tutaj nie ma. Ale tak, obiektywnie rzecz biorąc, zdradzam wam zakończenie. Tylko, że to raczej wielki spoiler nie jest... W każdym razie, aż dziwię się, że po przerwie tak trudno myśli zebrać i wnioski wyciągnąć. Dlatego też tekst jest jaki jest. ;-)

Są tacy reżyserzy, pisarze, którym wierzy się po kilku pierwszych spotkaniach. Tak też jest z Allenem. Gdy pierwszy raz obejrzałam Manhattan pomyślałam, że to musi być prawdziwe. A potem podświadomie wierzyłam w każdy kolejny film Woody'ego. Że w każdym jest cząstka rzeczywistości, że tak się dzieje, że te sfery jeszcze miejscami dla mnie niedostępne takie właśnie zataczają koła. Za to uwielbiam Allena. Że chociaż czasem drewniany, czasem kolorowy, czasem neurotyczny, ale zawsze jest w nim cząstka rzeczywistości.

Na "Magię w blasku księżyca" trafiłam przypadkiem, bo do wyboru dużo więcej nie było. Mając w pamięci jedynie ten tekst, nie wiedząc praktycznie nic i podchodząc troszkę jak do Zakochanych w Rzymie (których swoją drogą jeszcze nie obejrzałam) - z dystansem, bez oczekiwania najcudowniejszego. Tak też było.

Film jest z tych kolorowych, koniec lat 20., Francja, krajobrazy, muzyka, stroje, bale, oryginalna Emma Stone, ulubiony Colin Firth, ona tania oszustka (lub medium, jak wmawia ludziom) którą on ma zdemaskować i jednocześnie on - światowej sławy iluzjonista. Toczy się historia miłosna...


...wplecione w nią są przede wszystkim najcudowniejsze stroje, jakie ostatnio widziałam. Lubię niedbałych bohaterów Allena, grzecznych bohaterów Allena, zwykłych bohaterów Allena. Jednak te proste, dziewczęce i jednocześnie tak pasujące i kobiece sukienki Emmy Stone! I do nich odpowiednie krajobrazy, muzyka. Od strony wizualnej jest wszystko. Nie wspominając już o tym, że mamy scenę z gwiazdami, scenę z przejażdżką po drodze nad brzegiem morza, spacery przy zachodzącym słońcu i śniadania w blasku słońca (z odpowiednio dobraną garderobą). Toczy się historia miłosna...

...i zatacza koło. Poznanie jest, zawiązywanie znajomości jest, uświadomienie sobie uczucia jest, scena z Dumy i uprzedzenia jest, zakończenie odpowiednie jest. Lubię komedie romantyczne, od tej strony jest wszystko. Troszkę ta Duma i uprzedzenie zgrzytnęła, troszkę myśli pod tytułem: Oj, przesadzone, za bardzo, to do wycięcia! przemknęło.  Ale nie było źle.


Dało się polubić naszego gburowatego i przekonanego o swoich racjach bohatera, który co prawda okropnie przypominał pana Darcy'ego, ale kompletnie nieprofesjonalnie podchodzę do tematu wierząc, że pana Darcy'ego nigdy za wiele. Nawet jeśli troszkę nużące to jest (dla osób, które widzą Colina częściej, a pana Darcy'ego aż tak nie uwielbiają - to może być problem, Colin to Darcy, ten sam anglik, ta sama postać, cały czas). Oszustka jest wspaniała, może troszkę przez urodę, lecz po prostu oszustkę się lubi. Tła za bardzo nie ma. Jak w zwykłej komedii romantycznej.

Złapać się udało za przemyślenia dotyczące egzystencji. Podzielone na trzy części, wyłożone tak jasno i klarownie, że chyba bardziej się nie dało. I tu zaczynają się schody. Bo w tym miejscy też nastąpiły dwa uświadomienia. Po pierwsze, uczucie podobne do tego, gdy pierwszy raz czytałam książkę wydania Grega, wyspę skarbów dokładnie, i przypis na marginesie najpierw zaspilerował, gdzie znajduje się mapa, a potem jeszcze dodał, kto aktualnie mówi. I ja, mały czytelnik, poczułam się jak idiota. * Tutaj było tak samo. Cały film krążymy wokół jednego i tego samego tematu, puenta jest, jednak na koniec trzeba wszystko powtórzyć, podsumować. Żebyśmy się przypadkiem nie zgubili.


Co pozwala również dojść do dwóch wniosków - albo Allen tworzy sobie swój film dla siebie, a ludzie tak czasem mają, że lubią wszystko spiąć klamrą i chociaż tak naprawdę nie ma jeszcze mocnego pomysłu na film, to tylko na tej jednej myśli trzeba go zbudować i podkreślić, żeby nie uciekła. Albo po raz kolejny czuję, że twórca bierze mnie za idiotę.

To też odbija z hukiem moje pierwsze pytanie z którym wyszłam z sali kinowej: Serio, Woody, wierzysz w to? Bo wiecie, pierwsze co poczułam, to zazdrość. Troszkę smutku i zazdrość. Jeśli Allen kręci taki film w tym swoim wieku lat wielu i wierzy w to, to może jednak tak też się czasem zdarza? Jak w bajkach? I ludzie do tego dorastają z wiekiem?

Gdyby nie pewien zgrzyt, ja bym jak bohater skakała z radości i dziękowała dozgonnie reżyserowi za przewrócenie mojego świata może nie do góry nogami, lecz odrobinkę. Jednak wiecie...
A sam film? To jest naprawdę ładny film. To naprawdę ładna komedia romantyczna. I aż dziwne, jak ludzki umysł do tak prostego filmu może na bazie emocji tyle pytań postawić...

Pamiętam...

...gdy napisał po raz pierwszy. Nic dziwnego, pamiętam jak większość z Was napisała swój pierwszy komentarz. Bo ten pierwszy komentarz, nowy Czytelnik, to dla mnie sama radość. To cały czas takie onieśmielenie, że przecież ja z tymi moimi nieudolnymi tekstami i nieobeznaniem, a pojawiają się ludzie, którzy chcą to czytać i jeszcze piszą, że są zainspirowani i że pięknie.

Więc pamiętam, gdy napisał po raz pierwszy. Długi komentarz. Zrobiłam to co zawsze - weszłam na jego bloga. I oniemiałam. Może w mojej głowie tysiące głosów sobie gadają różne rzeczy, każdy co innego i każdy ciągnie mnie w inną stronę, a większość w dół. I możliwe, że nie umiem nawet w połowie docenić tego, co piszę i dlatego też, połowę pomysłów zabijam w zarodku, choć mogłyby być świetne. Możliwe. Dlatego też, może połowę blogów, które wcale nie są lepsze, oceniam dużo wyżej. Ale ja też jakoś umiem rozpoznać genialny blog. A jego blog był genialny. Po prostu.

Jednak w tamtych czasach inaczej działo się w moim życiu. Różnie. Może nawet teraz nie jest jakoś specjalnie lepiej, tylko ja taką iluzję tworzę. W każdym razie, wtedy jego teksty czytałam, wywoływały one tęsknotę i za ich sprawą marzeń przybywało. Nie zawsze regularnie zaglądałam, bo mój kokon był gruby i szary, a on kokonu nie miał. I spod tego kokonu serce się wyrywało, a nie mogło. To bolało (dziś też boli, chociaż mniej).  Potem miałam długą przerwę. Miałam przerwę od wszystkiego, od tego więc też.

Dziś jednak dzień był dziwny. Bo niby ten nowy rok miał być taki genialny, niby tak bardzo idealny, a dzisiejszy dzień był dziwny. Jedną lekcję spędziłam nad rysunkami motywów Alicji. I może dlatego właśnie, gdy wracałam ze szkoły, pomyślałam o nim? Uświadomiłam sobie, że potrzeba mi jego tekstów. Więc wstukałam adres w przeglądarkę, weszłam i...

Ostatni post. On nie żyje. Był chory, nie żyje. Przechadza się gdzieś daleko. Ale ten mój post tutaj nie tworzy się, by uczcić jego pamięć. Przeczytałam ten ostatni tekst. Przeczytałam też ten chwilę przed nim. Gdy teoretycznie jeszcze dobrze mogło być, choć dobrze nie było nic. Przeczytałam jeszcze poprzedni. Dużo mam do nadrobienia, zawsze miałam.

I pomyślałam sobie, że Wam też bym chciała tego bloga pokazać. Tego bloga, który jeszcze nie raz mnie zainspiruje, który jeszcze nie raz odkryję. Bo ja szłam i tęskniłam dzisiaj za tamtymi tekstami, które mi się w głowę wbiły, a jest jeszcze tak wiele tych, których nie przeczytałam. I dlatego dzisiejszy dzień stał się piękniejszy. Bo byli tacy ludzie, bo zostawili coś w nas. On pewnie nawet tego pierwszego komentarza nie pamiętał. I kilku kolejnych. Ja nie skomentowałam nigdy. I chociaż może prawa nie mam, to jestem wdzięczna, to czuję, że on też to dobrze wie. Że mi pomógł. I jeszcze zapewne nie raz pomoże.

Bieganie, jedzenie i książki

21.05.2014
Moja pierwsza biegowa książka.

Na początku było mi po prostu głupio.
Po trzech latach gorzko-słodkich, gdy moja kondycja resztką sił jechała na wytrenowaniu lat wcześniejszych, nie dając mi spaść na sam dół złośliwej drabinki w-fowej, postanowiłam wrócić do ćwiczeń. Fitnessy przede wszystkim. Codziennie, choć nie zawsze się udawało, ta godzina, dwie, lub chociaż pół, by poczuć się lepiej i móc w wakacje bez zadyszki zdobywać kolejne szczyty.
Potem doszło bieganie. Na dworze było pięknie, ja chociaż wypluwałam płuca, truchtałam dzielnie. Zaczęło się dwa miesiące temu. A teraz postanowiłam kupić książkę o bieganiu.

I było mi głupio.

Dwa miesiące, ja cały czas męczę się straszliwie, i choć widać progres w stosunku do poprzednich dni, to cały czas daleko mi do tych uśmiechniętych biegaczy, którzy na pierwszych kilometrach wręcz płynął. A kupuję książkę o bieganiu?

Poza tym, do książek o bieganiu mam stosunek podobny jak do biografii wielkich gwiazd czy wspomnień z okresu II wojny światowej. Owszem, trafiają się genialne, chwytające za serce, wspaniale napisane, przekonywujące, jednak większość powstaje albo dla pieniędzy (gwiazdy muzyki, sportu) albo dla samego autora (II wojna światowa). Napisane prosto, bez drugiego dna, czarno na białym, wymieniają kolejne fakty, uderzają w tony sentymentalne. Potrafią wzruszać, otwierać oczy, czasem bawić, jednak na dłuższą metę potrzebuję czegoś dobrze napisanego, co miało płynąć ze środka, gdzie pod pierwszą warstwą kryje się druga, gdy autor bawi się słowem. A książki o bieganiu takie nie są. Z wyjątkiem Murakamiego. Ale dziś nie o Murakamim.

Dziś o "Jedz i biegaj" które kupiłam, wrzucając do kosza wszelkie wyrzuty, że trochę za wcześnie, by czytać o bieganiu, gdy sama po kilku kilometrach umieram. I nie żałuję, że przeczytałam, wręcz się cieszę, choć czasem jeszcze pojawiają się wątpliwości.

Bo to nie jest genialna książka. Znowu te cholerne czarne literki na białym tle, znowu te urodziłem się wtedy, ale dość, nie będę was nudził, tylko opowiem wam swoje życie... szkoda, że nie umiem pisać dobrze, jednak napiszę...
A ja tylko czytam, patrzę, i żałuję. Bo tę książkę można było napisać tak, że byłaby bestsellerem, że ludzie pamiętali by o niej za kilkadziesiąt lat, że kiedyś w liceum omawiali by ją szczegółowo.

A tak to mam przed sobą jedynie dobrą książkę.

Więc nie zachwycam się, lecz lubię tę książkę.
Lubię, jak autor wspomina pierwsze biegi, pierwsze treningi.
Lubię, jak opowiada o pokonywaniu siebie. Już nie tylko endorfiny, lecz również wielka duma, daleka od trosk.
Lubię, jak opowiada, o bieganiu, które pomaga.
Lubię, jak opisuje wszelkie uczucia i przemyślenia podczas biegów.
Lubię, jak na przestrzeni widać zmiany. Nie te biegowe, ale życiowe. Jak niekiedy wszystko się rozsypuje, by znowu zostać złożone.
Ale przede wszystkim lubię to uczucie, gdy zamykam książkę i z jeszcze większą radością niż zwykle zakładam buty i chcę biec jak najdalej.

W dodatku było o jedzeniu.
Weganką nie jestem, raczej wegetarianką bez ideologi. Mam to szczęście, że cały czas żyję w świecie, gdzie połowa mięsa pochodzi z gospodarstwa mojej babci. A ja po prostu nie jem, bo nie mam ochoty. I tak sobie balansuję na krawędzi - nie jem kilka miesięcy mięsa, kilka dni jestem weganką, by wreszcie jednego dnia zjeść zupę z mięsem.
Tylko cały czas brakowało mi jednego - wegańskiej książki kucharskiej. Bazuję na internetowych przepisach, czego nie cierpię (książka powinna leżeć, a ja cała w mące powinnam delikatnie przewracać kartki, patrząc, co jeszcze dodać). Cały czas nie mam wegańskiej książki. Cały czas sama wrzucam warzywa jak popadnie, czytam o tworzeniu jadłospisów i cały czas próbuję. A ta książka po prostu się przydaje. Nic nadzwyczajnego. Po prostu, kilka przepisów wpada w oko.

I chyba przede wszystkim dzięki temu weganizmowi, nie jest mi tak głupio. Bo do ultramaratonów i przełamywania samego siebie jest mi daleko. Na razie jedynie uwierzyłam, że biegania można się nauczyć, nawet gdy całe życie myślało się, że my do tego nie jesteśmy stworzeni.

* * *



03.02.2015
Biegam sporadycznie.
Ćwiczę sporadycznie
Moje wegetariańskie jedzenie skończyło się u lekarza.
Ale książkę z przepisami wegetariańskimi mam.

I dziś znalazłam ten tekst. Wiecie, dziś moje pewne marzenia, które myślałam, że będę realizować kiedyś, za jakiś czas, gdy dorosnę... One dziś zaczynają przybierać realne kształty i daty, których bym się nie spodziewała. I tak też sobie myślę, że chociaż może nie miałam jakiegoś wielkiego marzenia, by przebiec maraton, to marzenie, by wstawać rano i biegając poranki spędzać, było zawsze.
Wiem też, że ogólnie powinno być tak, że zaczynacie biegać i potem do końca życia już biegacie. Ale mi to nie wyszło, więc dziś zaczynam biegać po raz kolejny.
I daleka jestem też myślenia, że gdy jesteś początkujący, albo w ogóle niebiegający, to takie książki są nie dla ciebie. Lubię książki o biegaczach. Bez względu czy biegam czy nie. Bo jakoś tak zawsze się okazuje, że stosować to można nie tylko przy bieganiu. I czerpać z tych tekstów, nie tylko przemierzając kolejne kilometry.
A do tej "tylko dobrej" książki o bieganiu wracałam zaskakująco często podczas ostatniego roku. I z tej "tylko dobrej" książki awansowała na "książkę bardzo dobrą".


"Jedz i biegaj" Scott Jurek, Steve Friedman, wyd. Galaktyka, 2012

Pamiętaj, że...


Ostatnio co chwila natykam się na połamanych ludzi. Może to taki wiek, może to taka pogoda, może to taki miesiąc. I mimo, że ludzie połamani mają w sobie coś inspirującego, to jednak przede wszystkim ludzie połamani wywołują współczucie i zrozumienie. Chociaż każdy połamany inaczej, chociaż każdy z przeciwległej strony ukruszony, człowiekowi takiemu chce się powiedzieć : "Ja wiem, że jest ciężko, że nie widać wyjścia". I gdy taki człowiek się otwiera, chce się nie tylko uśmiechnąć, przytulić, porozmawiać. Chce się dać mu pewną książkę.

Książkę, która mnie samej pomogła tak niedawno. Nie uczyniła cudu, nie sprawiła, że wszystko zniknęło. Troszkę przyblakło po prostu. Z innej strony na problemy padło światło. Pojawiły się pojedyncze pozytywne myśli. Potem jakby więcej, gdzieś przemknął uśmiech. I tak się zaczęło.
"Jesteś cudem" to ten rodzaj książki, która staje się ukochaną, gdy wpasuje się w odpowiedni moment. To taka książka, do której można wracać, inspirować się, pocieszać, stawiać na najważniejszej półce, albo jeszcze lepiej, trzymać przy łóżku. I czytać.

"Jesteś cudem" to 50 felietonów Reginy Brett - amerykańskiej dziennikarki. Felietonów o odkrywaniu życia, o wstawaniu każdego dnia z uśmiechem na ustach, o wierze w to, że tak wiele jeszcze przed nami. Czasem określana jako poradnik, jednak przede wszystkim to taki "pomocnik". Gdy wstajesz rano i z niechęcią patrzysz na siebie. Gdy w środku nocy nie możesz zasnąć rozpamiętując kolejne porażki, głupie zachowania. Gdy raz za razem wracasz do jednej sytuacji, przewijając od przodu, tyłu, zatrzymując i starając się wyłapać ten jeden błąd. To jest książka na ten czas. Czyta się ją raz za razem, podkreśla, zakreśla i  wraca. W chwilach, gdy nie myśli się racjonalnie. Gdy jest źle. By sobie przypomnieć.

Jednak to również książka pełna inspirujących historii. Już nie tylko motywacja,stawianie sobie najważniejszych pytań. To książka o ludziach z całego świata, o tych, którzy dotykali dna i osiągali szczyt. O tych wszystkich niepozornych, których spotykasz każdego dnia i którzy najmniejszym gestem umieją zmienić kolejny tydzień, a nawet życie. Tych, o których piszą w gazetach. O autorce. Czasem wydaje się, że o nas samych.


Może i książka Reginy Brett nie jest dla wszystkich. Jednak czasem po prostu trzeba się sobie przyjrzeć, czy nie ukruszyliśmy się w ciągłym biegu, stresie, starając się sprostać wymaganiom świata. Zatrzymać się, odetchnąć.

Ja noszę w telefonie ukochane felietony jako koło ratunkowe. Czasem wręcz zabieram całą książkę do torebki. Na wszelki wypadek. I działa.

"Jesteś cudem", R.Brett

Po kwiatach pszczoły i ich sekretne życie.

Czasem tak mam, że gdy jedna książka zapoczątkuje temat, nie dodając nic więcej i trafiając idealnie w nasze rozterki, pojawia się inna sztuczka, która też choć w małym stopniu porusza ten sam temat i chcąc nie chcąc, zaczynam o tym wszystkim myśleć. Tak było gdy chwilę po skończeniu Szukając Alaski wpadłam na Fight Club z Nortonem i Pittem. Tym razem przeczytałam Sekretny język kwiatów, a chwilę później trafiłam na Sekretne życie pszczół.


Podczas przypadkowych rozmów o planach na wieczór, poruszających obrazach, napomykam coś o tym filmie. I większość znajomych, która nie rzuca się tak łapczywie na sztukę, a jedynie nurkuje pośród swoich zainteresowań, dziwi się.
-To jakaś produkcja popularnonaukowa? Przyrodnicze?
-Nie, o dziewczynce, która zabiła swoją matkę, o rasizmie, o poszukiwaniu własnej tożsamości.
-Amerykańskie?
-Mhm.

Bo Amerykanie lubią takie filmy, gdzie balansuje się na krawędzi i co chwila wypada z pluskiem, powielając kolejne motywy. Jednak trudno, nie będziemy się rozwodzić na temat tego, co mogło być inaczej, a będzie o tym, co jest i to jest bardzo dobrze zrobione.

Czyli przede wszystkim główny wątek poszukiwania samego siebie, zmierzenia się z własną przeszłością. I tak jak Victoria, Lily też musi zmierzyć się z przeszłością - na pierwszy rzut oka, przychodzi jej to z większą swobodą, niż bohaterce książki. Wydaje się, że dziewczynka dąży jedynie do znalezienia miłości matki, jakiegoś dowodu na to uczucie, sprawienia, by wszystko stało się inne. Jednak ostatnie chwile - wspaniałe spięcie w całość tej postaci, pokazanie w pełni, i my czujemy, że choć pozornie jedynie lekko związane, obydwie bohaterki były dokładnie w tym samym miejscu, próbując rozwiązać wszystko na swój własny sposób i w mojej głowie, genialnie się uzupełniając.

Jednak reszta? Bo przecież Sekretne życie pszczół, to nie tylko moje linkowanie kolejnych wytworów cudzej wrażliwości.
A więc ten rasizm lat 60 zwiastujących przemiany. Ta kolorowość. Ta hierarchia.
Nie przeszkadzało to tutaj.
Nie wiem, dlaczego, jednak nie lubię, gdy Amerykanie po raz kolejny poruszają ten temat, w którym nic nie mają do dodania. Podobało mi się, że zrobili z niego tło (choć wyraźne), a nie pierwszy plan, że okrasili słodkością i miodem. Niestety, czasem za stereotypowo, za nachalnie, jakby raczej chcąc coś udowodnić.


Wspaniała za to była atmosfera, może przez bajkowość, może przez krajobrazy, może przez uśmiech Queen Latifah, może przez pszczoły. Albo raczej dzięki. Wszystkiego wyważono, dokładnie tak jak powinno się ważyć - łzy, śmiech, suchość i miód - razem mieszane dawały coś pięknego.

Zgrzytała okropna współczesna muzyka, jednak obiecałam sobie o niej nie pamiętać...

...bo to jest film wart tego, by go dobrze wspominać. Słodko-gorzki z przewagą miodu, balansujący między kiczem a sympatycznością, lecz zawsze mający odrobinę więcej tego drugiego. Zmuszający do myślenia, czasem wypełniający nasze oczy łzami.

Tylko jednego nie wybaczę - Paul Bettany nie powinien zawsze tak kończyć. Czy wszyscy chcą z niego zrobić najgorszy charakter, a on zawsze wypada, jako ten, któremu najbardziej współczujemy? I dlaczego nigdy nikt nie chce pociągnąć jego wątku do końca? W Sekretnym życiu... najbardziej obiecująca postać, najmniej wpadająca w stereotypy (chyba, żeby w postrzegać go jedynie jako tego złego białego) i niedokończona, urwana, zostawiona i samotna. Nie rozumiem i wybaczyć nie mogę.

"Sekretne życie pszczół" reż. Gina Prince-Bythewood, 2008

Bez słów: Pocztówki fruwające po świecie

Dawno, dawno temu pocztówki wędrowały po całym świecie, przenosząc miłe słowa, wyrazy pamięci i coś... coś wyrażać musiały? Nie tylko literkami. Dawno, dawno temu pocztówki by często malutkimi dziełami sztuki. Tutaj te autorstwa Raphaela Kirchnera. A jakie słowa kryły się z drugiej strony?


Greek Virgin 1900





Bez słów: Podróż nocą

Choć długie, ciche wieczory z książką są jednymi ze wspanialszych, to jednak czekam podświadomie na lato. Niby zima to jeden z moich ukochanych stanów, jednak czekam, aż będę mogła wstać i wyruszyć. Czasem sama, czasem wspólnie. Mój ukochany Włóczykij wędruje zimą. I trochę go tu widzę. Jednak przede wszystkim, widzę tutaj moje serce, które też w tę zimę chciałoby się zanurzyć i wędrować przed siebie. Ale w tym roku wędrujemy zimą na obrazach. W tym roku wędrujemy tylko latem. W tym roku.

Lowell Brige Harrison







Umieram na katar, czyli kulturalnie chorując.

Jak się okazało niecały miesiąc temu, ludzie w liceum, którzy prócz własnego rozszerzenia starają się jeszcze przerabiać inny przedmiot, spotykać się ze znajomymi i przeżywać Mistrzostwa Świata w Siatkówce, nie mają cudownych jesiennych wieczorów, spędzonych z książką, herabatą, pomarańczowym kocykiem. Zapomnijcie. Będzie dobrze, jeśli przeczytacie kilka stron dziennie. Taki człowiek więc może ratować się tylko jednym - chorobą. Choroba taka jak wiadomo, spada niespodziewanie, bez pytania o zgodę. I choroba przebiega sobie mniej więcej w następujący sposób - przychodzi leciutkie przeziębienie, które jednak zabiera nam wszystkie siły i każe iść spać. Więc śpimy. Wstajemy i dochodzimy do wniosku, że jeśli już nam się trafiła choroba, to przechorujmy czas porządnie. Włączamy ukochany sitcom, ostatnio oglądany sitcom, najnowszy sitcom i oglądamy. Zauważamy niestety, że ci ludzie w tle śmieją się strasznie głośno. Więc wyłączamy głos. Zostawiamy napisy. Niestety, zaczynają nam wirować obrazy. Więc wyłączamy serial, przerzucamy się na wywiad z aktorem, aktorką, sportowcem, pisarzem. I słuchamy. Bo oglądania znieść nie możemy. Niestety, nie do wytrzymania. W głowie się kręci, wszystko pulsuje. Ostatnia opcja, audiobook. Taka "Zbrodnia i kara" jest do wytrzymania mniej więcej do czasu zastawienia zegarka. Czyli kilka minut.
Bierzemy więc grzecznie leki i zaczynamy nucić, bo przecież nikt inny nam nie zanuci.



Powiedzmy sobie szczerze, człowiek kulturalnie umiera, umiera społecznie, umiera całkowicie.
Jednak nastaje nowy dzień i umieranie nie jest już aż tak przekonujące, więc zostaje tylko powspominanie umierania i zaczęcie prawdziwego, porządnego chorowania. Leki oczywiście są cały czas, ale jednocześnie chorujący ma wreszcie siłę wstać i coś zrobić. Leżący przy łóżku "Oliver Twist" to jednak za wysokie progi, Anne Frank lepsza, jednak w pewnej chwili czujemy, że nasza umiejętność wczuwania się w ludzkie emocje, szukania tam siebie i czerpania z tego, jest mocno nadwyrężona. Dlatego też zostawiamy Anne na inne czasy i ratujemy się tym, co ratować potrafi.

Marvel i inne takie
Zaczynamy z najbezpieczniejszego pułapu. Nie jestem wielkim fanem marvelowskich superbohaterów czy Gwizdnych Wojen, jednak często oglądam i co najważniejsze, w trakcie choroby to zawsze działa. Po pierwsze, to zapewnia poczucie bezpieczeństwa - te wieczory, gdy jako dziecko oglądało się SW, te wieczne bitwy i częste pomijanie fabuły. Nigdy wielkiego zaskoczenia nie będzie, a świadomość, że jednocześnie ktoś czuwa nad światem... Poza tym, przy nowszych produkcjach, główni bohaterowie zawsze wydają się tak idealnie dobrani, że aż miło na nich popatrzeć. nie  uważacie? Iron Man, Thor, Loki, nawet Batmana lubię... Nie wykluczam, to może dlatego, że przyzwyczaiłam się do nich jeszcze wtedy, gdy nie byłam umierająca, jednak kto by na to patrzył. Zapewniają rozrywkę, ratują świat, zdecydowanie pomagają.

Sherlock BBC
Gorączka spada, powolutku, dzień dobry Sherlocku! Gdyby nie fakt, że zasługuje na osobny akapit i mimo wszystko odstaje troszeczkę od Star Treka, mógłby się znaleźć kilka linijek wyżej. Uwielbiam Sherlocka, zakręcony fandom również, bo tam właśnie znajdziemy cudowny brytyjski akcent, zakręconą więź z Johnem czy przede wszystkim głównego bohatera. Sherlock wyprodukowany przez BBC to oczywiście materiał na długie posty, jednak w trakcie choroby najcudowniejsze są te odcinki najbardziej kochane, czyli przede wszystkim pierwszy (nie macie wrażenia, jakby to jednak był ten, który znacie od dawna, w dodatku najlepszy, najwięcej frajdy przynoszący?) i siódmy (czy inaczej pierwszy trzeciego sezonu), który jest pisany jakby specjalnie dla fanów. Chory człowiek, ledwo na oczy widzący, uśmiecha się do cudownych nawiązań, niuansów i mrugnięć ze strony Gattisa. Chory człowiek również umie docenić, że ktoś do niego mruga, chociażby jednym okiem. Chory człowiek mimo wszystko, przeżywa całą historię od początku.
.
The Big Bang Theory
Prawdę powiedziawszy, każdy sitcom jest dobry na chorobę. Ale Big Bang Theory jest najlepszy. Bo to taki rodzaj serialu, gdzie cały czas nawiązują do tego, co albo kocham sama bezgranicznie, albo przed chwilą (patrz: Marvel) obejrzałam. I znowu czuć jakąś nić porozumienia. I można się pośmiać. Że ktoś też rozumie pewne dziwactwa śmiertelników. I że rozumie się żarty nawet z takim katarem. I  najpiękniejsze jest to, że w pewnej chwili, cały realny świat po prostu nie istnieje.

Cóż, dokładnie wczoraj około 19 weszłam na poziom ukochanych i bardziej ambitnych filmów, co oznacza, że za chwilę po raz kolejny będę kończyła Genialny klan, a stąd już jeden krok do książek czekających przy łóżku i kończenia zaczętych tekstów, które traktują nie o superbohaterach i nie w tak powierzchowny sposób. Jednak na razie jeszcze umieram, więc uśmiecham się tylko do was i wracam do swoich filmów. W weekend zapewne uda się coś opublikować.



Jestem jak George Harrison

Jednak duże prawdopodobieństwo, że ty też jesteś. Ja jestem. Często jestem. I to wcale nie dlatego, że gram na gitarze dopóki palce nie zaczynają krwawić czy fascynuję się filozofią wschodu. Jestem jak George Harrison, bo boję się malować.

Pozwól, że ci opowiem.

Beatlesi, jak głoszą biografię, byli połączeni specyficzną więzią. To nie tylko czwórka, która razem grała koncerty. Razem spędzali czas, razem zachwycali się i próbowali nowych rzeczy. George odkrył znaczenie medytacji i zaraz pobiegł podzielić się tym z przyjaciółmi. Ringo kupił coś niepraktycznego i niebotycznie drogiego, ubaw mieli wszyscy. John zaczął malować, podchwycił to Paul, a Gregore przez długi czas nie chciał dać się namówić. Dlaczego? Bo George bał się, że nie będzie umiał tego przekazać, że nie nadaje się, że nie ma takiego talentu jak John, a nawet choćby jego odrobiny.

I zaraz zobaczyłam siebie na miejscu George'a. I też pomyślałam ile razy ja nie spróbowałam czegoś, bo doszłam do wniosku, że jestem za stara, że już za późno, że nie mam talentu. Nie brałam aparatu do rąk, bo nie umiałam uchwycić często tego piękna jakie w głowie mi się rysowało, nie malowałam, bo przecież nie umiem i moje prace byłyby na poziomie przedszkola, nie pisałam, nie tańczyłam, nie nagrywałam, nie szyłam, nie biegałam, nie szukałam... Bo przecież nie byłam najlepsza! Ba, nie była nawet dobra, a jedynie słaba, co chwilę z trudem się podnosząca.

A ci wszyscy inni, którzy już gdy zaczynali, mieli łatwiej, którzy perfekcję osiągali po czasie, jednak bez aż takiego wysiłku, jakoś z łatwością, szybciej?




Wcale nie musisz być dobry. 

To zdanie chyba najważniejsze. Bo Greorge tez nie okazał się jakimś genialnym malarzem. Jednak zaczął malować i sprawiało mu to strasznie dużo przyjemności. Nie chodziło o to, by się tak starać by być najlepszym. Chodziło o to, by czerpać z tego radość.
Nie musiałam ćwiczyć tańca by być najlepszym. Chodziło o sam trening. Nie musiałam najlepiej pisać. Chodziło o czerpanie z tego radości. Oczywiście, z umiejętnościami tanecznymi na takim poziomie nie wystratuję w jakimkolwiek konkursie. Jednak ile radości co wieczór będzie mi to sprawiać.

Nowy rok dopiero się zaczyna. Więc z nowym rokiem, pośród innych mniejszych bądź większych wyzwań i postanowień, rysuje się to jedno: chcę być jak Gregore Harrison. Ten Gregore Harrison, który wreszcie się przełamał i zaczął malować. Chcę pomalować cały rok i zapomnieć, że normalnie ludzie takie rzeczy robią w innym wieku, albo mają do tego talent. Chcę troszkę jak yesman, troszkę jak jeden z Beatlesów, troszkę swoją drogą przeżyć ten kolejny rozdział. I pewnie upadnę nie raz, pewnie czasem będzie trochę bólu, jednak ta radość z robienia czegoś co się lubi i co bardzo możliwe, że stanie się czymś co się kocha, jest niezastąpiona.

Wam też życzę takiej odwagi, by zapomnieć o porównaniach i schematach. By otworzyć się na coś co sprawia nam radość. Nawet jeśli to jest sto razy bardziej szalone, niż malowanie. Albo jeszcze bardziej prozaiczne niż malowanie.

Szczęśliwego!

20 wiek w książkach.


Zastanawialiście się kiedykolwiek nad swoimi ukochanymi książkami?
Ostatnio, gdy coraz więcej ludzi moje książki pożycza, zauważyłam jedno: każdemu dobieram je według usposobienia, oczywiście, każdemu według preferencji, oczywiście, jednak zawsze wybieram te najukochańsze książki, by ktoś mógł się zachwycić tak jak ja. Mówisz kryminał - daję Wagnera, mówisz coś w stylu Igrzysk Śmierci - daję Orwella (chociaż podobnież Jackson trzeba się w tym temacie bliżej przyjrzeć), mówisz romans - daję Jane Eyre.
Nie ma książek ukochanych w jednym gatunku. Są te poznane wcześniej, poznane później, napisane w różnych okresach, lecz gatunki tasują się - pozycje popularnonaukowe mieszają się z kryminałami, dzienniki z nowelami.

Jakiś czas temu na anglojęzycznych vlogach krążył The 20th Century Book Tag. Zabawa w szukanie dat wydania książek na półce, wybieranie z każdej dekady jednej książki. I ja też postanowiłam się pobawić. I wyobraźcie sobie, wyszło z tego zestawienie moich ukochanych książek. Niepełne, bo niepełne, niektóre niepasujące, lecz zestawienie kompletne (do tej chwili zastanawiam się, czy w miejscu leciutkiej powiastki Webster nie powinien stać Tajemniczy przybysz Twaina - notabene, Webster była jego cioteczną wnuczką- lecz dobrze, niech tak zostanie, a wy o Twainie pamiętajcie - świetnie napisał tę książkę).

Zapraszam.



1900-1910
Nędza Warszawy J.Korczak
Antologia polskiego reportażu nie mogła być lepiej otwarta. Korczak na samym początku swojej wędrówki, odkrywa przed nami ciemne zaułki Warszawy, obserwuje biedę, przestępczość, margines społeczeństwa, w pewnej chwili przechodząc raczej w rolę uczestnika. Trafne uwagi, zatrważająco celne we współczesnym świecie i przypominające o wartościach. Świetne.



1910-1920.
Tajemniczy opiekun
Typowo pensjonarska, w dodatku napisana w formie listów, historia pewnej sieroty. Co prawda, gdzieś przyćmił ją blask pewnej rudowłosej istotki (były wydawane w podobnym czasie), jednak i o niej nie zapomniano. To nic, że już przy pierwszym czytaniu, wiemy dokładnie jaki będzie koniec, podoba nam się raczej szkoła w jakiej przebywa bohaterka, dużo delikatnego humoru, ekspresyjność, no i co tu ukrywać... w wieku, w jakim się ją czyta, również fabuła. A potem można wracać do ulubionych fragmentów. (świąteczny fragment książki)


1920-1930.
Wielki Gatsby F.S.Fitzgerald
Zastanawiałam się długo, jednak po pierwsze, nie przypominam sobie nic więcej z tego okresu, co by mnie naprawdę zachwyciło (dużo literatury polskiej z tych lat jeszcze czeka skrzętnie upchane na kilku półkach), poza tym, ja chyba naprawdę lubię tego Gatsby'ego. I łapię się na tym, że często o nim rozmawiam, i do niego wracam. Więc jednak to nie jest taka książka ot sobie.



1930-1940.
Pasja życia I.Stone
Tak, też pamiętam, że właśnie w tym okresie powstało Przeminęło z wiatrem - jedna z niewielu książek, po których cały czas czuję smutek. Jednak Irving Stone wygrał historią mi o wiele bliższą, pewną pisaną na złoto sentencją i samym tematem. Wiecie, można mówić, że jedyną wartą zagłębiania historią van Gogha są jego listy, a Pasja życia wręcz nie powinna być czytana, jednak jest to zdecydowanie jedna z moich ukochanych lektur, uwielbiam w niej wszystko, umiem się z nią utożsamić, kłócić z nią, poczuć. A to najważniejsze.(zebrane słowa o Pasji życia)




1940-1950.
Kometa nad Doliną Muminków T.Jansson
A raczej cały cykl muminkowy, z których teatralna, mroczna "Dolina Muminków w listopadzie" jest mi najbliższa i to do niej wracam raz po raz, czytając na okrągło, całą bądź fragmentami. Mogłabym dużo pisać o Muminkach, a tak naprawdę dużo słów nie trzeba, wystarczy przeczytać.(wrażenia po pierwszej lekturze Muminków od lat)


1950-1960.
Harfa traw T.Capote
Lata pięćdziesiąte obfitowały w wydania moich ukochanych książek. Wtedy powstał Władca Pierścieni, Opowieści z Narnii, Rok 1984, Władca much (chociaż tę ostatnią trudno zaliczyć do moich ulubionych). Nie wybrałam żadnej z powyższych z prostego powodu - one są wszędzie. Na listach książek do przeczytania, w kanonie lektur, w telewizji. Każdy je zna i nawet jeśli jeszcze nie czytał, to zapewne przyjdzie taki czas, by się nimi zachwycić. A Harfa traw? Zapomniana, przytłoczona przez komerycjne Śniadanie u Tiffany'ego, zwiewna, pełna prażącego słońca. Jak na razie moje ukochane dzieło Capote'a. (impresja zimowa)

1960-1970.
Ten moment musiał nadejść. W latach sześćdziesiątych powstały dwie wspaniałe książki Mistrz i Małgorzata M.Bułhakowa i Zabić drozda H.Lee. Diametralnie różne, więc porównywać nie ma sensu. Oczywiście, to ta Bułhakowa jest uważana za większe arcydzieło, jednak Zabić drozda jest mi bliższa, tam czuję wszystko. Więc wyboru jako takiego nie będzie.




1970-1980.
Śmierć pięknych saren O.Pavel
Z każdym kolejnym punktem uświadamiam sobie, jak wiele mam ukochanych książek. Jedna z najsympatyczniejszych książek, do której również często wracam. I która mnie rozbawia, uspokaja i po raz kolejny przywraca do życia.





1980-1990.
Opium w rosole M.Musierowicz
Kolejna lektura dla młodzieży, jednak jaka lektura. Nie wiem, ile razy już ją czytałam, ile razy się zachwycałam. starałam się wyłapywać drobne niuanse, łapać promienie słoneczne przebijające się przez szare chmury PRLu. Kiedyś mówiłam, że to moja ukochana część Jeżycjady. Teraz trudniej to stwierdzić. Ale zdecydowanie jedna z piękniejszych książek.






1990-2000
Blondynka J.Oates
Czyli sam koniec XX wieku. I ta książka - wbija w ziemię, szokuje, przejmuje i zabiera słowa. Świetne zakończenie stulecia.

Książki, książki wszędzie!

Cóż to była za książka!
Taka książka - nic. Napisana dla zwykłej przyjemności i z najzwyklejszą przyjemnością czytana. I z uśmiechem. I z radością. I zrozumieniem. Ten uśmiech i rozumienie pojawiały się już na samym początku:

"Istotą życia Ojca były książki. Ojciec czytał ciągle. Czytał przy jedzeniu, czytał w pociągu i w tramwaju, i na przystanku. Czytał po południu w fotelu, wieczorem w łóżku.Najważniejsze obowiązki życiowe odwalał - można by powiedzieć - szybko,  uczciwie i precyzyjnie, nie wkładając w nie serca ani zapału. Odwalał je też cierpliwie nigdy się nie buntując, ażeby kupić sobie prawo do zatracania się w książkach podczas godzin należących do niego."
A potem było wprowadzenie w tajemne sztuki i sztuczki:
"Posiadaliśmy w naszym mieszkaniu dwie biblioteki. Pierwszą nazywaliśmy „Miesiąc Zatajony” według pięknej nazwy herbu pana Snitko z Pana Wołodyjowskiego. Była to dość obszerna szafka, kryjąca skarby swego wnętrza za przesłoniętym tkaniną szkłem. „Zatajone” — tam były książki ukochane, książki, które czytało się po wiele razy i do których wracało się ciągle. Klucz do tej szafki chowaliśmy w zegarze, lecz dla najbliższej nawet rodziny i przyjaciół był niby zawsze zagubiony. Pod tym względem byliśmy obrzydliwie egoistyczni. Chętnego do pożyczenia książek częstowaliśmy różnymi Zarzyckimi, Deliami i tym podobnymi głupstwami, które znajdowały się w bibliotece numer dwa, na półkach w przedpokoju. Tę drugą bibliotekę nazywaliśmy „Dary Księżycowe” od tytułu bardzo głupiej książki Farnola. Chętnie wypożyczaliśmy książki z tych półek, bo jeśli nawet jakieś Dary Księżycowe wywędrowały z naszego domu na wieczne nieoddanie, nikt się tym nie przejmował. Znajdowały się tam bowiem książki kupione bez przemyślenia lub przypadkowo, do których nikt nie miał zamiaru wracać i czytać ich powtórnie."
Lecz to dopiero początek, wstęp do całej zabawy, zaraz poznamy bohaterów tego przedstawienia:
Dyna - młodsza córka Ojca, zaczytana bez pamięci, która to opisuje wszelkie wydarzenia.
Alina - starsza córka Ojca, czytacz doskonały, piękność i nieokiełznany charakter, w dodatku z manią odgrywania postaci danej książki.
Ojciec - przedstawiony wyżej, z wielką wyrozumiałością i możliwością sypania cytatami nie tylko na zawołanie, ale i w każdej innej chwili, jaka się nawinie.
Matka - czytająca niezbyt często (w porównaniu z resztą rodziny), dzięki czemu mająca najwięcej zmartwień i innych przypadłości.
Książki i bohaterowie literaccy - dzierżący ster w każdym rozdziale, będący przyczyną gaf i uciech wszelakich.

Taka sobie obyczajówka, gdzie perypetie miłosne, życie szkolne i pozaszkolne toczy się w rytm książkowych przygód, dialogi wypełnione są cytatami z ukochanych powieści, co chwila słychać wybuchy śmiechu i ironiczne podejście do tematu.

A ja, niewinnie ją sobie czytając i chichocząc pod nosem, stwierdzam, że moje życie wcale życiem książkoholika nie jest, w porównaniu z życiem bohaterów. I zamiast czuć się jakoś podbudowana tym, jak wiele mam innych pasji i marzeń, najchętniej cały dzisiejszy dzień poświęciłabym książkom, zaczytując się bez opamiętania i wyciągając wnioski.

Tak, zdecydowanie "Przyślę panu list i klucz" w swej prostocie wciąga straszliwie.
Tak, zdecydowanie zawiera tyle inspiracji dotyczących lektur (choć bazuje na klasykach), że zapisane już nowe tytuły są i czekają jedynie na wakacje.
Tak, wrócę, wracać będę, bo czyta się błyskawicznie i z przyjemnością.
Tak, straszliwie odprężająca.

Aż straszne, jak mnie to nieskomplikowane, zdecydowanie za krótkie i wypełnione książkami dziełko omotało. Dawno tak dobrze mi się nie czytało książki.
I jedyne czego nie mogę sobie wybaczyć, to fakt, że czytałam tę powieść w wersji elektronicznej. To powinno być zabronione! (a książka wznowiona przy okazji...)

cytaty pochodzą z opisywanej książki

"Przyślę panu list i klucz" M.Pruszkowska 

Wędrówka przez blogi w obrazkach.

Kiedyś była taka zabawa: polecę ci kilka blogów i ty się odwdzięczysz. Szła sobie przez całą blogosferę, aż doszła i do Krainy, bo o Krainie wspomniała Kasia z Mojej Pasieki. Bardzo dziękuję Kasi za nominację i przyłączę się strasznie chętnie, bo miło jest miło mówić o miłych blogach.
Najpierw jednak coś o Kasi.
Widzicie, Kasia umie czytać jak Szekspir przykazał, umie ubrać myśli w słowa emocjonalne, zachęcić i za każdym razem gdy zaglądam na jej bloga podziwiam przede wszystkim jedno - pasję. Pasję z jaką dobiera książki, jak o nich pisze, jak na jednej historii się nigdy nie kończy, z każdym tytułem odkrywa dzieła danego autora. I nie ukrywam, najważniejsze jest, jakie Kasia lektury czyta. A Kasia czyta te zapomniane i te nowsze, inne niż na wszystkich blogach, często pokrywające się z moimi wyborami. I za to jej dziękuję.
Nominowane przez Kasię blogi to:

Andrew. 
Pierwszy raz na blog Andrewa trafiłam kilkanaście miesięcy temu. Pamiętam, to był tekst o "Ogniem i mieczem", książce, której w końcu nigdy nie przeczytałam (jeszcze!). Pamiętam również, że zaraz chciałam iść, podbiec i czytać zachwycając się. Andrew umie przekonywać, pisze prosto, treściwie, wyciągając wnioski i przemawiając do czytelnika. Nie tylko o książkach.


 Odkryłam tego bloga dzięki Kasi, właśnie. Zajrzałam tam raz. Jeden jedyny. Potem złapałam się na tym, że zaglądam tam co jakiś czas. Gdy jest gorzej, gdy jest po prostu melancholijnie. Zaglądam i się uśmiecham. Magia słowa.

Piękny blog, szemrzący w uszach, cudownie nazwany. Warto jest tam zajrzeć czasem, znaleźć kolejne książki, które do listy trzeba dopisać. Za każdym razem. Podążając za każdym spokojnym słowem...
No i ten piękny tekst o Tove kilka miesięcy temu.

Tak zapewne wygląda jeden z regałów ZwL - dużo nieprzeczytanych książek, wszystkie w pięknych, starych okładkach. A sam blog też jest pełen takich książek - młodzieżowych, dziecięcych, zapomnianych i tych, które kiedyś czytaliśmy. To, że moja półka z książkami młodzieżowymi z PRLu się powiększa, a nie kurzy, jest w dużej mierze zasługą tego pana i jego tekstów. Zdecydowanie jeden z najlepszych blogów książkowych.


"Prywatna historia czytania" jest pełna lektur dobrze dobranych, które mnie, czytacza na początku swojej wędrówki, inspirują często. Lubię przede wszystkim tę małą stronę zatytułowaną prosto "Ulubione książki". Listę otwierają "Ocalone w tłumaczeniu" - moje marzenie.


Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ten blog jest idealny. Książki ciekawe, dużo nowości nienagłośnionych, trochę klasyków, wszystko w ładnych literkach i miłym otoczeniu. A co ciekawe, takie ideały nie denerwują i wydają się pompatyczne, a wzbudzają bardzo ciepłe uczucia. No, chyba że książki się nie lubi.


Za dużo sztuki, by zajrzeć tylko na chwilę. Uwielbiam tam przesiadywać. I uwielbiam krótkie teksty. Szczególnie o van Goghu. Z wplecionym lekko lajfstajlem. Albo raczej sztukę wplecioną w życie. Tak naturalnie.


 Jeden z pierwszych, które poznałam, gdy wkraczałam w świat internetowych pasjonatów książkowych. Blog, na którym można znaleźć świetnie napisane teksty i ciekawe, nieprzypadkowe lektury. Jednak największą fanką jestem recenzji Ultramaryny traktującej o książce "Dopóki mamy twarze" (chyba jeszcze na poprzednim, onetowskim blogu). Perełka.

Lubię Zasiedzisko ze względu na teksty o książkach, które sama tak kocham. Czytam kolejne posty, zgadzam się z kolejnymi zdaniami. Z opowieściami o pani Musierowicz, o dziewczynce w zielonym sweterku, o Idzie Fink.
Nie zaglądam tam często. Jednak, jeśli tylko zajrzę, zawsze się zasiedzę...

Opowieść o Jane Eyre

Wiecie co? Troszkę wam pozazdrościłam, bo gdy MG wydało wreszcie Jane Eyre wszyscy nagle zaczęli się nią zachwycać, jakby odkryli ją na nowo, jakby wcześniej o niej nie słyszeli. I wiecie co jeszcze? Za dużo naczytałam się motywujących poradników i innych obrazków z wirtualnej przestrzeni, by wam dalej zazdrościć. Po prostu ja też, jak jedna z wielu, o tej Jane napiszę.

Moja ukochana Ruth Wilson jako Jane Eyre z serialu BBC z 2006r.

Chyba połowa nastolatek dowiedziała się o tej książce w sposób wielce kulturalny i przekonywujący - od pani Musierowicz. To właśnie "Dziwne losy Jane Eyre" czytała biedna, chuda, głodna, niekochana Idusia  pewnego letniego wieczoru i to dla niej zapomniała o wszystkim, w niej znalazła ukojenie, to ona obudziła w niej jakieś marzenia. Również to ją miała na myśli konwersując sobie w najlepsze z panem Karolkiem, kiedy to pani Musierowicz pięknie wymalowała egzaltowaną nastolatkę, która czyta przeważnie literaturę kobiecą. Wiktoriańską, najczęściej. Starszy pan polecał wtedy ze spokojem Senekę.

I tak oto miałam również nieodparte wrażenie jednej myśli, którą autorka chce mi przekazać:  Tak, kochanie, tak właśnie jest. Jane jest piękna, lecz do pewnego wieku. Potem po prostu się dorasta i czyta Senekę. 
Oczywiście, w trakcie czytania Seneki można wspominać wspaniałą Jane jako kawałeczek swojej młodości, lecz nie zachwyci ona już nigdy potem jak za pierwszym razem. Jak w tym wieku. Podobnież nastolatki w pewnym wieku przechodzą okres zafascynowania siostrami Bronte i Jane Austen. Więc dlaczego nie ja? Kupiłam tę książkę i postanowiłam się zachwycić.

Mia Wasikowska jako Jane Eyre (2011)
Większego czytelniczego głupstwa nie popełniłam nigdy. Wyobrażacie sobie, jak próbujecie wcisnąć czyjeś uczucia w swoją duszę? Nie da się. A dodatkowo Jane ma strasznie niefortunny początek i choć zaczynałam go dwa razy próbując jej współczuć, zawsze to zarzucałam.

Aż kiedyś, gdy padał deszcz (w czasie deszczu dzieci się nudzą...), a ja nie miałam nic innego do czytania, wyciągnęłam Jane Eyre. Zapomniałam o jej historii, zapomniałam o głupiej rudej, zapomniałam o tym, że mam się zachwycić, po prostu zaczęłam czytać i następnego dnia przekręciłam ostatnią stronę, całkowicie oczarowana.

Dlaczego? Wiecie o czym ogólnie jest Jane, prawda? Sierota gnębiona w dzieciństwie, która przeszła piekło szkoły, zostaje guwernantką i przeprowadza się do Thornfield Hall, gdzie uczy pewną Francuzeczkę, spotyka pewnego przystojnego dziedzica i odkrywa tajemnicę. Tak w skrócie i minimalnie skrzywionym zwierciadle.

Jednak przede wszystkim to jest książka napisana z rozmachem, przepychem i wielkimi postaciami ustawionymi w samym środku. Co prawda, teraz troszkę was śmieszy (zresztą mnie czasem też) ten infantylny ton w jaki wpada miejscami Charlotte, lecz w tamtym okresie to była dla mnie książka przeogromna, świetnie napisana i co najważniejsze, ukochana.

Miała przecież wielką tajemnicę, która czaiła się po kątach, miała wielką miłość, tak jak wyobraża ją sobie każda dziewczyna w tamtym wieku, przepełniona była wielkimi uczuciami, wichrami huczącymi po zakurzonych kątach, była przepełniona nią.

Jane Eyre. Co to za postać! Nie wiem, czy bardziej ją uwielbiam, czy nie cierpię. Uwielbiam jak ona niosła nadzieję. Jak na jej przykładzie widziałam, że nawet po najgorszych zdarzeniach wszystko może obrócić się i życie może stać się najpiękniejsze. Przez lata wykształciłam w sobie jedno przekonanie, zbudowane właśnie na postaci Jane - jeśli będziesz coś robić z uporem, pasją i całym sobą, osiągnąć możesz wszystko. I chociaż oczywiście, nasze czasy dzieliła przepaść, a co za tym idzie warunki, cele jakie mogła sobie postawić kobieta, to wszystko było inne. W moim ówczesnym wyobrażeniu wręcz diametralnie inne. Lecz najważniejsze zostało. Poza tym, lubiłam jej siłę, z jaką broniła własnych wartości i wiarę, że sama jest wiele warta.

Tylko dlaczego ona musiała być tak cholernie idealna! Inspirując umiała wpędzić w kompleksy już zakompleksione dziewczę, a wszystkie przeciwności wypływały z zewnątrz, nie z jej wnętrza. Żadnego potknięcia, żadnego głupiego słowa, żadnego nieprzemyślanego zachowania. Inni byli niesprawiedliwi i źli. Ona się nigdy nie uginała, ona zawsze umiała sobie radzić, ona mogła być wzorem, ona walczyła z całym światem.
I chociaż dzięki rozterkom przemykał często przez nią cień ludzkiej cudownej nie idealności, to zazwyczaj umiałam spoglądać na nią jedynie z wrogością i podziwem zarazem. Ale kochałam ją jednocześnie. Całym swoim serduszkiem, za wszystko co przeszła.

Charlotte Gainsbourg jako Jane Eyre w filmie z 1996r.

Reszta postaci, z których każda była inna, gdzie swoje miejsce miał pan Rochester, którego pasję, mądrość i zaangażowanie podziwiam do dziś, a wszelkiego rodzaju tajemnice i błędy przeszłości tylko podnoszą jego rangę w moich oczach. Ale pan Rochester to był pan Rochester, wtedy nawet nie umiałam się z nim utożsamiać, po prostu miał określone i jednocześnie barwne miejsce w kieracie.
Podobnie było z innymi - przezroczysty, introwertyczny, marzycielski St.John, grzeszna Francuzeczka (też mieliście wrażenie, że Charlotte patrzy w jej kierunku groźnie i jednocześnie chce okazać swoją wyrozumiałość?), Helenka, czyli oddanie hołdu siostrze.

I na końcu fabuła, egzaltowany i jednocześnie strasznie skromnie przedstawiony romans, akcja od której oderwać się nie można, upchnięcie tam przeróżnych znaczeń, których doszukali się już dawno temu badacze. Wszystko w cudownej formie.

Jednak za co ja kocham Jane? Bo to jest zdecydowanie jedna z tych miłości "za coś".
Za to, że otworzyła przede mną świat wielkiej literatury. Czułam się jak wprowadzona do rozległego pałacu, gdzie mogłam doświadczać, inspirować się, czerpać garściami, zachwycać się, wierzyć, że to wszystko się spełni, chociaż wiemy wszyscy, jak skończyła autorka.  Gdy byłam mała przeczytałam "Klub Pickwicka", fragmentarycznie Tołstoja. Ale jak widać, nie o to chodziło, to nie oni mnie sprowadzili na wspaniałą drogę - zrobiła to ona i od tego czasu wracam do niej, chociażby fragmentami.

Dawno jednak nie czytałam jej w całości i choć troszkę się boję, bo przecież ja zmieniłam się tak bardzo, więc i ona zmieniła się strasznie, to kiedyś wrócę. Albo będę żyła tymi strzępkami wspomnień.

Dzięki, Jane! Za wszystko!

"Dziwne losy Jane Eyre" C.Bronte, seria: Klasyka romansu, tł.T.Świderska