Po dwudziestu dniach prób dokończenia kolejnych przereklamowanych dzieł, wymagających wielkiej uwagi książek, mądrych historii o mądrych ludziach, odłożyłam wszystko na dni spokojniejsze i sięgnęłam po nią.
Była przede wszystkim napisana jednodniowo, bez malowania słowem, bawienia się w ozdobniki i czarowania już samą formą. Jeszcze niektóre zdania zgrzytały, jeszcze nie miały swojego ciężaru, przemykały. Historia... Zaczęła się świetnie, złamała się troszkę w środku, zakończyła dobrze.
Jednak przede wszystkim ta książka była wypełniona główną bohaterką. Najważniejszą, najciekawszą, tą, z którą będę się po części utożsamiać, rozumieć i do której będę wracać. Victoria, bo tak się bowiem nazywa, nie znała swoich rodziców i od najwcześniejszych lat była przenoszona z jednego domu dziecka do drugiego, od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Złośliwa, aspołeczna, nieposłuszna. Jakby nosiła wiele ran nieświadomie zadawanych przez ludzi, ran z którymi większość ludzi chodzi, stara się je odrzucić, zapomnieć, uwierzyć. A ja tylko patrzyłam jak niezdarnie uczy się żyć, jak stara się wyrwać, będąc jednocześnie cały czas zamknięta w potrzasku swoich myśli. I rozumiałam, chociaż na tym herbacianym papierze było widać, że człowiek powinien całkowicie inaczej zachować. Jednak sami wiecie...
Poza tym, te kwiaty. Pamiętacie, jak to jest, gdy każda kolejna książka jest potężną inspiracją? Kwiaty, znaczenia, fotografie, słowniki - aż chce się szukać dalej, przetrząsnąć wiktoriańską poezję, samemu sadzić, komponować, odkrywać kolejne przesłania.
I może jest troszkę niedopracowane. Może historia w pewnym momencie zamiera w martwym punkcie, a autorka ratuje ją jak w każdym amerykańskim bestsellerze, może pióro, lecz sam pomysł, przesłanie, dodatkowy wątek, poruszane po kolei trudne tematy... Może to wszystko nie na tyle, by się zachwycić, jednak dla samej inspiracji, by zacząć szukać dalej, zacząć oddychać...
...warto.
"Sekretny język kwiatów" V.Diffenbauch, wyd. Świat Książki, 2011, tł.M.Miłosz