Musicalowy wieczór

 ***
Przyznaję, Krainie Andersena przydałoby się okurzenie. Nie w tym klasycznym znaczeniu, bo jest czyściutko i dosyć często się odzywam (nie zawsze z sensem i na temat, ale zawsze jakoś), jednak ostatnio jak zanurkowałam w starociach, to tylko czubek zadartego nosa widać. Makuszyński, Hepburn, Orwell, pensjonarskie lektury i Chmielewska. Gdzieś w oddali Dahl, cichcem przemyka w pobożnych życzeniach Pruszkowska. A teraz jeszcze to... Jednak jeśli tak mi dobrze, to co ja będę kombinowała? Bo kiedyś wszystko robili porządnie, panie tego.

***
Zapraszam więc na deszczową podróż w przeszłość (połączoną z tańcami):






Osobom mającym wolny wieczór polecam cały musical Deszczowa piosenka (zapewne jeszcze o nim usłyszycie w Krainie Andersena). Sama zafundowałam go sobie dzisiaj, zapominając o bożym świecie (i lekcjach, oczywiście), a teraz moje myśli zaprząta jedno zagadnienie: może by się tak zapisać na lekcje stepowania?

Kolejny sentymentalny powrót...


Sięgając po nową książkę autora z dzieciństwa, w dodatku ulubionego autora, zawsze czuje się pewien dreszcz emocji.  Co tym razem na nas czeka? Będzie tak dobrze jak wcześniej? Może lepiej…
Gdy sięga się po kilku latach przerwy, latach bez obcowania z prozą danego pisarza, ten dreszcze emocji jest intensywniejszy, bo do zwykłego zaciekawienia dochodzi obawa, czy przypadkiem nie jesteśmy za starzy, czy legenda, którą owiane są wszystkie poprzednie dzieła danej osoby, nie runie i nie rozleci się w drobny mak?

Potem są pierwsze wersy, pierwszych kilka zdań, które muszą wystawić świadectwo:

"Pani Marta czytała właśnie ulubioną książkę pt. Sto tysięcy - dlaczego? - kiedy do pokoju weszła miła Kasia, dziewoja takiej postury, że gdyby w kącie nie było pieca, można by mniemać, że piec był wyszedł na chwilę i teraz właśnie powraca."


Po takim cytacie słychać już tylko wielkie uff, będzie dobrze, ba, już jest dobrze. Dalej możemy zająć się wieściami, jakie przynosi wyżej wspomniana panna-piec.  Dziewoja owa jest (niestety!) jedynie epizodem w tejże opowieści, skonstruowanym na potrzeby zaanonsowania listonosza, który również zaraz znika. Zostawia jednak główny motor napędowy, klasyczne spiritus movens tejże powieści: list. List przyprawiający o drgawki (czy śmiechu czy strachu, to już indywidualna kwestia), list wywołujący zdziwienie na zacnej twarzy pani Marty, list kryjący tajemnicę. Mianowicie informację o kolejnym liście (to nie mój żart!), najprawdopodobniej testamencie zostawionym w spadku, przez prapradziadka Mościrzeckiego (informacja ważna: pani Marta z rodu Mościrzeckich). Testament ma być otworzony w obecności całej rodziny, słowem wszyscy mają stawić się w Warszawie przy ulicy Zawiłej 16. I to koniec listów w tej powieści… Chociaż, no jeszcze jeden musimy wziąć pod uwagę, ale to za jakiś czas, więc na razie zajmijmy się innymi wydarzeniami. Do Warszawy na spotkanie stawia się cały arsenał osobowości.


Tutaj już jesteśmy na swoim gruncie, co więcej, troszkę zaczyna nam zalatywać schematem. Mamy trzech urwipołciów, wypisz wymaluj Zawidzki (malarz z Szaleństw panny Ewy – przyp. red.*), cudowną pannę Katarzynę – postrach w spódnicy, o uroczym sercu, panią Martę z pytajnikiem, zgorzkniałego pana Adama i nerwowego aptekarza. Krążymy wokół rozwiązania tajemnicy a’la Szatan z siódmej klasy za bohaterów mając postacie a’la Szaleństwa panny Ewy. Nieprzyjemnie? Nudno? Skądże!

Makuszyński operuje tak pięknym językiem, z taką masą obrazowych porównań, czasem wręcz przerastających treść, że książka staje się swoistym rozweselaczem, jednocześnie wprawiając w podziw czytelnika. Styl znany dobrze z innych jego powieści się nie starzeje, cały czas skrzy humorem i wielką lekkością.

Bohaterowie? Oni trzymają się równiutko. Troszkę może za bardzo widzimy podobieństwo do SzPE (jak już wyżej wspominałam), jednak główne cechy charakteryzują chyba wszystkie osoby jakie wyszły spod pióra pana Kornela. A mianowicie: szczerość, radość, często bieda, otwartość, niegasnący uśmiech. Plus dla każdego z osobna: miłosne uniesienia, smutek, ból, bieda, bogactwo, kalectwo. Oczywiście nie zapominamy o tych gorszych (by tak miło nie było): zgryźliwość, zamknięcie w sobie, niechęć. Może za bardzo szablonowi, może i niezbyt przekonywujący, czasem wręcz denerwujący swym nieustępującym optymizmem, jednak dla mnie oni są i zawsze będą największym atutem. Gdy czyta się książki z takimi bohaterami, bez względu na pogodę pokazuje się słońce na naszym prywatnym, wewnętrznym firmamencie, a i my stajemy się bardziej uśmiechnięci, weselsi.

Niestety, teraz trzeba przejść do zastrzeżeń. Mam jedno: panie Kornelu, co z akcją??? Fabuła nijaka. List i zagadka z czasów napoleońskich. Jednak daleko, daleko jej do tej z „Szatana z siódmej klasy”. Nadrabiał to pan elokwencją, nie przeczę, ale trochę zabrakło.

Więcej zastrzeżeń nie mam. Przyznaję, że mimo wszystko było naprawdę cudownie. Sympatycznie tak po raz kolejny spotkać z bohaterami ulubionego autora, a co za tym idzie – z samym autorem. Chociaż „List z tamtego świata” nie dorównuje „Szaleństwom”, „Szatanowi” czy „Awanturze o Basię”
to stawiam go na równi z „Panną z mokrą głową” i  zapewne jeszcze nie raz do niego wrócę.
*żeby jeszcze ta redakcja była… – dopisek autorki

"List z tamtego świata" K.Makuszyński, Wydawnictwo Literackie, 1988 "Trójka e-pik"

Święta wśród pensjonarek cz.II

A girl reading - Pierre-Auguste Renoir
Było przyjemne, kanadyjskie wprowadzenie, dzisiaj będzie przygotowanie do świąt. Bo jak wiadomo, już niedługo zacznie się pieczenie pierniczków, lepienie pierogów, kręcenie maku...

-Do mięsa, ale do maku - wyjaśniła mama po prostu. - Leć do Julii i powiedz, że za chwilę będą mogli kręcić. Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego oni robią z tego takie misterium?
   Sprzątnięta kuchnia wyglądała wcale nieźle. Mama położyła maszynkę na stole i pobiegła do ostatniego pokoju po doniczkę z paprotką, która miała nadać skromnemu wnętrzu kuchni bardziej pałacowy charakter. Kiedy wszakże wracała, usłyszała głosy Julczynych przyjaciół, dobiegające już z kuchennych rewirów, wobec czego odstawiła paprotkę i podkradła się na palcach, żeby poobserwować tego wspaniałego Tolka. [...]

  -No, kręćmy, już kręćmy. - powiedział. - Muszę wracać, matka czeka.
  -Tak, kręćmy już, kręćmy - poparła go Julia głosem sztucznie ożywionym. - A jutro zapraszam wszystkich na makowiec! - Jej żarliwe oczy skierowane na Tolka mówiły "zapraszam ciebie" - i mamie Żakowej ścisnęło się serce. Postanowiła polubić Tolka, niezależnie od jego różowych uszu.
   Julia, wciąż patrząc na ukochanego, przytwierdziła maszynkę do stołu.
   -Gotowe - oświadczyła i sięgnęła po sito z makiem.
   W tym momencie mama Żakowa uprzytomniła sobie, że maszynka nie została umyta. "W zasadzie - pomyślała - trochę kurzu w makowcu..." - lecz w jej piersi obudziło się nagle niedobre przeczucie.
   Rudowłosa sympatyczna Krystyna nakładała mak do maszynki. Tolo kręcił. Pierwsze obroty korbką wykonał z pewnym wysiłkiem.

   -Czekaj, czekaj - powiedziała Krystyna, spoglądając na wylot - coś tu dziwnie idzie...
   Gdyby Julia miała dar przewidywania, znalazłaby w tej chwili inną zabawę dla swych przyjaciół. Mama Żakowa zamarła pod drzwiami. Rudowłosa Krystyna rozkręciła maszynkę i nagle w kuchni eksplodował chóralny wrzask obrzydzenia.
    -Co to jest! - górował nad wszystkimi straszny głos Julii.
    -Zdechła mysz - odparł Tolo, z chłodną ciekawością naukowca badając truchełko do połowy wkręcone w śrubę maszynki. - Całkiem wyschnięta. Julia, skąd ty wzięłaś taką mumijkę?
    -Smacznego - powiedział brodacz i zarechotał.
    Zaległa cisza pełna zażenowania. Brodacz chrząknął, nagle speszony, i zaczął się bawić widelcem.

    Silne napięcie, w jakim znajdowała się Julia od południa, musiało się rozładować w czymś gwałtownym. Haniebne szczątki w maszynce były tą kroplą, która przepełniła czarę; Julia wybuchnęła histerycznym śmiechem, który rychło przeszedł w równie histeryczny płacz. Goście pokręcili się chwilę, wreszcie, po kilku bezskutecznych próbach uspokojenia lub rozśmieszenia Julii, wynieśli się rozkładając ręce.
    Łkająca Julia została sama, jeśli nie liczyć zwłok myszy w maszynce i przytajonej za drzwiami matki.


"Szósta klepka" M.Musierowicz, Nasza księgarnia, 1989

Zwariowany dwupak, czyli Chmielewska po raz kolejny ("Romans wszech czasów"&"Wszystko czerwone" J.Chmielewska)

No i się zaczęło. Co? Otóż dopadła mnie… obsesja.
Nie chodzę często do biblioteki. Aktualnie kupuję nałogowo, a następnie ustawiam na półkach i podłogach. Oczywiście, gdy średnio w miesiącu przybywa 10 nowych książek (albo więcej), to z czytaniem się nie wyrabiam. Jednak mimo, że dziesiątki tytułów zalegają, to i tak przynajmniej raz w miesiącu muszę wybrać się do biblioteki. Chodzę bo mam manię dotykania, poznawania nowych książek. A gdy już jestem w tejże bibliotece (gdzie idę ze ściśle określoną listą, która i tak zazwyczaj na nic się nie przydaje) to zawsze wypożyczam… Chmielewską. Ten absurdalny humor i niepodważalne wariactwo głównej bohaterki uzależniło mnie. O ile nie mam czasu na czytanie cięższych, bardziej wymagających tomiszczów (po przyswojeniu sobie wszelakich dziwactw związanych z językiem niemieckim czy fizyką, kto by miał?) to na przygody pani Joanny czas zawsze się znajdzie.

Dzisiaj będzie dwa w jednym, w dodatku na świetnym poziomie. Otóż, zaczęło się od zepsutego auta i chęci pomocy zakochanemu szaleńcowi. Zresztą, co ja piszę, poczytajcie sami:

"Za drzwiami stał obcy człowiek, wyglądający dość gburowato. - Są tu kury? - spytał niegrzecznym tonem. Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!! - Nie warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał. - A co? - spytał niecierpliwie. - Krokodyle - odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami. Antypatyczny gbur jakby się zawahał. - Angorskie? - spytał nieufnie. Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle...!!! - Angorskie - przyświadczyłam z furią. - Wyją do księżyca. - Marchew jedzą? - Nie, nie jedzą! Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?"


Nie żebym ja coś zdradzała. Przytaczam jedynie opis z okładki. A zanim Wam go przytoczyłam, sama przeczytałam. Najpierw opis, potem całość. I po raz kolejny przepadłam. Bo jak to się mówi, wariat z wariatem zawsze się dogada.  O ile ja nie czuję potrzeby  pomagania nieszczęśliwie zakochanym sierotom, to pani Joanna czuje. Tak się więc zastanawiam, jeśli wszelkie dobre uczynki tak przyjemnie się kończą, to może i ja powinnam zacząć pałać do wielu osobników chociaż szczątkowymi uczuciami. Coś na kształt empatii czy chociażby sympatii?  Mniejsza o to, że w międzyczasie główna bohaterka zaplątała się w grubszą aferę (coś na skalę europejską). Jednak mimo wszystko dobrze się kończy, czyż nie? I jeszcze, jak zwykle zresztą, mamy dawkę cudownego, komicznego i groteskowego humoru.

Lecz jak to niestety bywa, przyszło i poszło. Problemy samochodowe się skończyły, przystojniak się ostał, bandyci… a o tych, przecież żadna szanująca osoba nie powie, bo zdradzi zakończenie. Słowem, ja też zamilczę, ale dla ciekawych, oczywiście wszystko się rozwiązało.

Na szczęście, pani Chmielewska ma w dorobku tyle pozycji, że nie było problemu, sięgnęłam po kolejną. A że kolejną było Wszystko czerwone, to już inna sprawa…

Otóż, tym razem nasza kochana Joanna wybrała się do Danii, gdzie czekała na nią Alicja i masa niespodziewanych gości. Oczywiście, czekało też morderstwo (jakże by inaczej) i… tego chyba nie spodziewał się nikt. Czekał również duński milicjant mówiący piękną polszczyzną! A jakże bogatą polszczyzną!  Próbka dla ciekawych:
- Kogo zewłoka pani życzy sobie tu? - spytał bardzo uprzejmie i równie stanowczo, na nowo otwierając swój notes - Ucho moje słyszało. Jakiego zewłoka, pragnie wiedzieć. Bez zwłoki. Zewłoka bez zwłoki - powtórzył z pewnym trudem i wyraźnym upodobaniem, najwidoczniej delektując się bogactwem subtelności polskiego języka.

Dalej znajdziemy kolejne trupy, które trupami się jednak nie okazują, czerwoną poświatę i zagadkę do rozwiązania.
Jednak jak to bywa u tej autorki, nie kryminał jest tu najważniejszy, bo dziecko by lepszą intrygę wymyśliło, a humor, dynamika akcji, groteska, przekoloryzowane postacie. Zarówno w „Romansie wszech czasów” jak i „Wszystkim czerwonym” znajdziemy kwintesencję tego wszystkiego. Obydwie książki, chociaż jako rasowy kryminał powinny znaleźć się gdzieś pod koniec zestawienia (o ile w ogóle by się tam znalazły) to  na liście odprężających i świetnie napisanych lektur powinny być w czołówce. A w moim zestawieniu czytadeł to wyżej wywindować ich chyba się nie da.


"Romans wszech czasów" J.Chmielewska, wyd.Alfa, 1990; "Wszystko czerwone" J.Chmielewska, wyd. Kobra Media, 2001

Święta wśród pensjonarek cz.I

Girl reading - Franz Eybl
Sięgamy po wszelakie reportaże, powieści, fantastykę, czy książki popularnonaukowe, jednak chyba każda z nas pamięta jeszcze te dni, gdy zatapiała się w świecie trochę naiwnym, wtedy przyprawiającym o dreszcze czy rumieńce. Pamiętacie czasy, gdy przy łóżku leżała Ania z Zielonego Wzgórza, Mała księżniczka, czy Panna z mokrą głową? Ja bardzo dobrze. A że w dodatku idą święta, a ja na święta staję się sentymentalna, to proponuję w tym roku małą podróż w świat nastolatek i ich wspomnienia świąteczne. Jako pierwsza powróci do nas... zobaczcie same:

-To gwiazdka dla ciebie, Aniu - rzekł Mateusz nieśmiało. - Ależ Aniu... czy ci się podoba?... Cóż to!...
Bo oczy Ani nagle napełniły się łzami.

-Czy mi się podoba? O, Mateuszu!
Ania przewiesiła sukienkę na krześle i złożyła dłonie.
-Mateuszu, jest zachwycająca! O, nigdy nie potrafię dostatecznie za nią podziękować. Spójrzcie tylko na te rękawy! Ach, wydaje mi się, że to uroczy sen.
-Dobrze, dobrze, ale teraz zabierzemy się do śniadania - przerwała Maryla. - Muszę dodać, Aniu, iż nie uważam wcale, aby ta sukienka była ci istotnie potrzebna. Lecz wobec tego, że Mateusz ci ja podarował, szanujże ją. Tu jest wstążka, którą pani Linde ofiarowuje ci do warkoczy. Jest brązowego koloru, odpowiednia do sukienki. A teraz chodź i siadaj do stołu.
-Nie wiem, czy będę mogła jeść śniadanie  - rzekła uszczęśliwiona Ania. - W tak niezwykłej chwili śniadanie wydaje się rzeczą zbyt prozaiczną. Wolę nasycić mój wzrok tą sukienką. Cieszę się tak bardzo, że bufiaste rękawy są jeszcze modne. Czuję że nie potrafiłabym przeżyć tego, gdyby wyszły z mody, zanim doczekałabym się sukni z takimi rękawami. Nie umiałabym być zupełnie zadowolona. Pani Linde postąpiła bardzo ładnie, ofiarowując mi tę wstążkę. Czuję, że powinnam stać się w końcu dobrą! Bywają chwile, że z przykrością myślę o tym, iż nie jestem wzorowa, ale przecież ciągle zostać nią w przyszłości. Nieraz trudno jest dotrzymać postanowień, bo zdarza się, że nawiedzają nas nieprzezwyciężone pokusy, ale teraz postaram się zrobić jeszcze większy wysiłek.
    W chwili gdy "prozaiczne" śniadanie dobiegło końca, w dolince, na ośnieżonym moście, ukazała się drobna figurka Diany w czerwonym, luźnym płaszczyku.

    Ania wybiegła naprzeciw jej.
    - Wesołej Gwiazdki, Diano! Ach, jakież cudne Boże Narodzenie! Pokażę ci coś wspaniałego! Mateusz podarował mi prześliczną sukienkę z t a k i m i rękawami! Nie umiałabym nawet wyobrazić sobie piękniejszej!
   - I ja ci coś przynoszę! - zawołała Diana bez tchu. - Oto masz... to pudełko. Ciotka Józefina przysłała nam skrzynkę z wieloma drobiazgami... a to dla ciebie... Powinnam była przynieść ci je wczoraj, ale przesyłka nadeszła o zmierzchu, a nie lubię przechodzić Lasem Duchów po zapadnięciu nocy.
    Ania otworzyła pudełko i zajrzała. Na wierzchu spoczywała kartka z napisem "Dla Ani - Wesołej Gwiazdki", a dalej para prześlicznych, skórkowych pantofelków o okrągłych noskach z atłasowymi kokardkami i błyszczącymi klamerkami.
    -Ach, Diano! To zbyt wiele! Ja chyba śnię!
    -A ja to nazywam zrządzeniem losu! - rzekła Diana. - Nie będziesz zmuszona pożyczać pantofelków od Ruby; doskonale się składa, bo i tak byłyby za duże dla ciebie o całe dwa numery. Ładnie by to wyglądało: elf człapiący w zbyt obszernych pantoflach! Józia Pye triumfowałaby z pewnością! Czy wiesz, że Rob Wright wrócił wieczorem z przedostatniej próby razem z Gretie Pye? Słyszałaś kiedyś coś podobnego?
    Cała młodzież szkolna Avonlea żyła tego dnia w gorączkowym podnieceniu, gdyż należało ostatecznie udekorować wielką salę i urządzić ostatnią generalną próbę.
    Wieczorem odbył się koncert. Powodzenie było niewątpliwe, sala przepełniona, a wszyscy występujący spisali się znakomicie. Jednakże gwiazdą wieczoru okazała się Ania, czemu nawet nie odważyła się zaprzeczyć zazdrosna Józia Pye.
    -Ach, jakiż to był rozkoszny wieczór! - westchnęła Ania, gdy po skończonym przedstawieniu wracała z Dianą do domu, zapatrzona w ciemne, gwiazdami usiane niebo.


"Ania z Zielonego Wzgórza" L.M.Montgomery, Nasza Księgarnia, 1990, tł.Rozalia Bernsteinowa

Flesz filmowy # 3

Flesz filmowy to krótkie ględzenie o kinie, skrawki i migawki z tamtejszych scen, szczątkowe opinie i troszkę empatii. Służący raczej mi, bo często z chaotycznych, urywkowych zdań trudno wyczytać coś bardziej sensownego, gdy nie oglądało się samego filmu. Jednak można zawsze spróbować obejrzeć.
Dzisiaj będzie o dwóch moich ulubionych aktorkach, komediach romantycznych, świetnej muzyce i Paryżu w tle.


"Sabrina", reż. Billy Wilder, 1954
Sabrina (Audrey Hepburn), córka szofera pracującego w domu zamożnych państwa Larrabee, skrycie podkochuje się w młodszym z synów pracodawców, hulace i uwodzicielu Davidzie (William Holden), który jest przeciwieństwem starszego brata, statecznego i zrównoważonego Linusa (Humphrey Bogart). Pewnego dnia ojciec wysyła dziewczynę do Paryża, by nabrała ogłady i wyuczyła się na dobrą służącą. Po kilku latach z Europy wraca mądra i świadoma swej urody kobieta. Teraz to ona jest obiektem pożądania, a bracia zapominają o majątku i pochodzeniu.

Audrey Hepburn ma to do siebie, że zawsze uspokaja mnie. Jej widok, jej perypetie miłosne, jej wszelakie role - oglądanie tych perełek starego kina pozwala mi się odprężyć, odpocząć. Po ciężkich trzech dniach tego właśnie oczekiwałam od Sabriny. Dostałam to jednocześnie czując się troszkę rozczarowaną. Temu tytułowi daleko do świetnych Szarady i Śniadania u Tiffany'ego, czy bardzo dobrych Rzymskich wakacji. Ot, przyjemna komedia romantyczna, obowiązkowa dla fanów aktorki, jednak do obejrzenia raz w życiu. Stylizowana na bajkową scenerię ze zbyt przewidywalną fabułą miejscami jest po prostu nudna.
Ocena: 6/10


"Mężczyźni wolą blondynki", reż.Howard Hawks , 1953
Akcja tego komediowego musicalu rozgrywa się głównie na wielkim promie, na którym znajdują się dwie przyjaciółki, z showbiznesu, płynące przez Atlantyk. Lorelei to słodka blondynka, która nade wszystko kocha diamenty i wielkie fortuny. Przez co niejednokrotnie pakuje się w kłopoty. Jest zaręczona z młodym milionerem Gusem, ale jego ojciec nie wierzy i nie ufa w miłość dziewczyny. Wysyła jej śladem detektywa, który ma zdobyć kompromitujące materiały potwierdzające podejrzenia ojca. Przyjaciółka Lorelei - przystojna i cyniczna brunetka Dorothy sceptycznie podchodzi do planu Lorelei poszukiwania majętnego męża dla niej.

Jeden z lepszych filmów na długie, jesienne popołudnie. Komedia w doborowej obsadzie: Marilyn Monroe i  Jane Russell. Gwarantująca wybuchy śmiechu, uzależniająca, rozczulająca. Która z aktorek tam bardziej lśni? Nie mam pojęcia i zapewne już nigdy nie będę miała. Jednak wiem jedno: zawsze można do niej wracać i zawsze padać ze śmiechu przy scenie na sali sądowej czy próbie odzyskania fotografii.
Ocena:9/10

"Zabawna buzia", reż. Stanley Donen, 1957
Fotograf Dick (Fred Astaire), zafascynowany urodą ekspedientki Jo (Audrey Hepburn), postanawia uczynić z niej modelkę. Namawia właścicielkę wydawnictwa, aby zabrała Jo w podróż do Francji. Tymczasem dziewczyna okazuje się rozkochaną w filozofii intelektualistką. Marzy o tym, by wyjechać do Paryża, gdzie wykłada profesor Flostre. Bez wahania zgadza się więc na sesję zdjęciową

O wiele lepsza niż wyżej opisywana Sabrina. Świetna Audrey, urzekający Fred i  Paryż w tle. Na dodatek fotografie i wspaniała ścieżka dźwiękowa oraz choreografia. Jednak prócz dopracowania od strony technicznej, mamy miłą, romantyczną fabułę oraz szczyptę melancholii. Moim zdaniem perfekcja.
Ocena:9/10