Wirtualne średniowiecze


Autor: Cecilia Randall
Wydawnictwo: Esprit
Liczba stron: 752
Rok wydania: 2011
Ocena: 8/10 (świetna)


Każdy z nas chociaż raz w życiu zamarzył, by znaleźć się w innym świecie, w innej epoce. Mimo, że kochamy współczesne czasy:  Internet, możliwości jakie daje nam dzisiejsze prawo, to na pewno choć raz w naszej głowie pojawiła się myśl, jak to by było, gdybyśmy żyli w wiktoriańskiej Anglii, czy na dworze Ludwika XIV.
Niestety nie mamy za dużego pola manewru. Wehikułu czasu jeszcze nie wynaleziono, zostają nam więc muzea, książki, papiery, wyobraźnia. Chociaż?...

…Średniowiecze. Turnieje rycerskie, piękne damy chowające swoje wdzięki za wachlarzem, bitwy, wojny, królowie. Może dla kobiety to nie wymarzone miejsce, jednak chłopak coś dla siebie tam znajdzie. Jak się tam dostać? Wejście jest jedno: Hyperversum. Gra komputerowa dzięki której szóstka bohaterów z Ameryki miast spokojnie odpoczywać we własnym łóżku trafia na średniowieczny dwór  hrabiego de Ponthieu. Gdyby tego było mało, znajduje się w linii walki pomiędzy Francuzami a Anglikami.  Czy Ian, Daniel, Jodie, Martin, Donna i Carl sobie poradzą? Czy uda im się przezwyciężyć własne obawy, bariery językowe?

Takie pytania powinniśmy sobie zadać już po kilkudziesięciu stronach lektury. Jednak ja całkowicie o nich zapomniałam. W głowie pulsowało tylko jedno pytanie: czy uda im się przeżyć?

Cecilia Randall nie ma najmniejszego zamiaru zostawiać czasu na aklimatyzację, poznanie kultury, czy wylizanie starych ran naszym bohaterom. Nie przejmuje się, że jesteśmy na początku niebywałej historii. Od razu wrzuca wszystkich na głęboką wodę. Przecież nie będziemy czekali kilku lat na poznanie sytuacji. Myślicie, że złodziei czy angielskich lenników obchodzi skąd pochodzi dany chłystek starający się sprzeciwić ważnej personie, albo, że to dopiero początek książki? Od razu stara się go co najmniej uśmiercić.

Jednak już na wstępie byłoby nielogicznym zabijać głównego bohatera, prawda? Mimo, że czytelnik ma tę świadomość to wcale nie jest tego taki pewien. W końcu jest ich siedmiu. Jeden w tę czy we w tę… Żadna różnica. Chociaż, nie. Jest różnica. Już na samym początku widać, że autorka świetnie buduje napięcie. A to dobrze rokuje na przyszłość.

Akcja rozwija się. Poznajemy coraz to nowe fakty. Historia miesza się nam z fikcją, poza tym, cały czas znamy przyszłość. Przynajmniej ogólną, taką jakiej uczą na lekcjach historii. Możemy zacząć sobie wyrzucać (bohaterowie już to robią), że nie uważaliśmy bardziej na lekcji, że wiek XV mylił nam się z XVI. Teraz to 100 lat w jedną stronę, ale kiedyś… wiecie ile to jest czasu?!

Same postacie są bardzo dobrze wykreowane. Niebanalne, jednocześnie nie wiele różniące się od statystycznego nastolatka. Każde z nich musi pokonać własne leki, uprzedzenia i pogodzić się z faktem, że już nigdy mogą nie zobaczyć domu rodzinnego.

Jedynym miejscem, gdy pani Randall troszkę spuściła z tonu nie trzymając czytelnika w większym napięciu były fragmenty w połowie książki. Jednak tak niespodziewanie jak się pojawiły również niespodziewanie (i szybko) zniknęły. Właśnie za to lubię te fragmenty. Szybko o nich zapominamy.

Wydaje się, że „Hyperversum” jest trochę za gruba. Nie na rok szkolny, nie na czasy gdy czekają inne książki. Jednak czasy się nie zmienią, a ta powieść jest jedną z lepszych, naprawdę wartych uwagi. Nie będziecie się przy niej nudzić, nie odłożycie z irytacją. Po prostu będziecie zatapiać się w świecie magicznym (z, podobno, odrobina prawdy) stworzonym i pokazanym niebanalnie. Będziecie usatysfakcjonowani.

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Esprit.

"Puszczyk"


Autor: Jan Grzegorczyk
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 432
Rok wydania: 2012
Ocena: 6/10 (dobra)


Nie wiem, dlaczego, ale polska wieś nigdy nie kojarzyła mi się jako najlepsze miejsce na akcję kryminału. Nie przekonują mnie obrazy prostych chłopów obmyślających zawiłe morderstwo, czy postacie księży tropiących tajemniczych facetów. Jednak polscy autorzy uważają inaczej. Wracamy do korzeni, więc na półkach księgarni mamy wysyp książek, których bohaterzy wracają na wieś i tam… znajdują miłość, przenoszą się w czasie, czy tropią tajemniczego mordercę. Najlepiej jak wszystkie trzy opcje zostaną wykorzystane w książce. Przecież, jak czytelnika nie zachęci strona obyczajowa, ma jeszcze kryminalną.
Tylko, że mnie zazwyczaj nie przekonuje żadna strona. Wszystko wydaje się takie… pospolicie niemożliwe.

Więc dlaczego zdecydowałam się sięgnąć po „Puszczyka”? Może ruszyło mnie sumienie? Bo faktem jest, że prócz moich „pewniaków” literaturę polską traktuję troszkę po macoszemu.  Fabuła też nie wydawała się zbyt oryginalna, ale jednak się przełamałam.

Stanisław Madej odnajduje w kościele zwłoki proboszcza. Nie może uwierzyć, że jego przyjaciel spadł z drabiny akurat w wieczór, gdy wreszcie zdecydował się udostępnić mu pełen osobistych zapisków egzemplarz książki średniowiecznego mistyka i psychoterapeuty Tomasza a Kempis. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci księdza, staje wobec pytań dotyczących własnego życia. Zaczyna wątpić, czy jego ucieczka z miasta i zamieszkanie w starym domku na skraju lasu miały sens.(…)

Nie brzmi za wspaniale, więc do lektury podeszłam z mieszanymi uczuciami. Jedyne co podnosiło mnie na duchu to głos szepczący: „To kryminał, przecież lubisz kryminały”. No tak, lubię. Te zagraniczne, te polskie również. Jednak pan Grzegorczyk nie miał na celu uraczenia czytelnika tylko i wyłącznie dobrą akcją.

Starał się by jego bohaterowie mieli głębię. By nie skupiali się tylko na przebiegu śledztwa, ale również na własnym życiu, niedoli innych. Główna postać  - Stanisław Madej był kreowany na osobę poszukującą cały czas swojego miejsca na ziemi w czasie i przestrzeni. Mimo, że początkowo swoją ślamazarnością i użalaniem się (jak mi się wtedy wydawało) wzbudzał we mnie odruchy mordercze, z czasem zaczynałam się do niego przyzwyczajać, akceptować go.
Tylko  on miał na mnie taki wpływ. Radka, Magdę, Krystynę polubiłam z miejsca.  Każde z nich było całkowicie inne, jednak wszyscy nie mieli tych denerwujących cech, które posiadał Stasiu. Na szczęście.

Wątek kryminalny i obyczajowy w tej książce nie stykają się prawie do samego końca. Czy można uznać to za plus? Zdecydowanie. Nie wchodziły sobie w drogę, nie mieszały się, nie mąciły czytelnikowi w głowie. Dzięki temu finał był zaskakujący, a autor przez długi czas pozostawiając ich w niepewności. Tak naprawdę to nawet po skończeniu książki niczego nie możecie być pewni…

Za to kompletnym (przynajmniej dla mnie) nieporozumieniem była dla mnie obecność ojca Pio, księży. Nie wiem, czemu miał służyć zabieg wciskania świętego w miejsca „nie-święte” i podważanie jego opinii. Autor podobno piszący książki o tematyce religijnej po trochu wykpiwa pozycję duchownych, świętych, jakby samemu nie wierząc w to o czym pisze.

Jednak mimo wszystkich uprzedzeń, wad jakie miała ta książka, przyznaję, podobała mi się. Może nie było to jakieś świetne dzieło, jednak w sferze psychologicznej i kryminalnej (czyli tych najważniejszych) autor popisał się oryginalnym spojrzeniem w tym schematycznym świecie. Osobom lubiącym książki obyczajowe z odrobiną tajemnicy spokojnie mogę polecić „Puszczyka”. 

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.
                                                                                    
Nie mam pojęcia co się stało, w każdym razie post nie chciał się zaktualizować, pokazać na Waszych blogach, na samym początku wyprawiał dziwne psikusy z cytatami. Mam nadzieję, że teraz będzie dobrze i serdecznie dziękuję za te komentarze, które już wpadły.:) 

"Kieliszek trucizny"


Tytuł oryginału: Un bicchiere di veleno
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Liczba stron:200
Rok wydania: 2011
Ocena: 7/10


Dzieciństwo zazwyczaj jest synonimem beztroski, wolności i niekończących się przygód. Sami zapewne pamiętacie niezliczone walki piratów, odkrywanie nowych lądów, czy ściganie złodziei. Wtedy również przychodzą te dziecięce marzenia: o sławie, adrenalinie, wielkich odkryciach, pobitych rekordach. Wpisaniu się w karty historii.
Z biegiem czasu jednak widać beznadzieję naszego położenia. Większość nie próbuje już podbijać nowych plemion. Zdecydowanie wybiera bezpieczne studia i znajduje pracę. Jednak czasem tęskno do tych niespełnionych marzeń. Wtedy jedynym ratunkiem jest książka. Nie taka zwykła. Książka dla dzieci, o dzieciach i nie tylko, książka w której czuć ten powiew dzieciństwa.

Dlatego prze ten jeden dzień spróbujcie znów być dzieckiem…

Wyobraźcie sobie, że mieszkacie  w zaułku Woltera. Wraz z wami w starej kamienicy można spotkać wesołe rodzeństwo Nikolę i Simona, antykwariusza Ludwika, jego matkę – panią Jaśminę, emerytowanego adwokata Ferdynanda, zgorzkniałego listonosza Wiktora i Leona członka zespołu młodzieżowego. Łączy Was jedno - miłość do zagadek. Dlatego powstaje Klub Siedmiu Detektywów. Ty, drogi Czytelniku, jesteś ósmy, może nie wymieniony, ale obecny i uczestniczący w sprawie. Pierwsza zagadka – podwójne morderstwo. Zostaje o nie posądzony porządny, nieśmiały człowiek, stary Marcel, mieszkaniec pobliskiej kamienicy. Jednak w to, że on mógł zabić dwoje swoich przyjaciół mogła uwierzyć tylko paryska policja. Nikt, kto go znał. Dlatego rozpoczyna się pełne zagadek śledztwo. Pasjonujące na tyle by wciągnąć Cię jeszcze głębiej w historię.

Język książki jest prosty. Nie mamy tu przydługich opisów, niepotrzebnych, zawiłych zdań. Jednocześnie autor nie ogranicza swojego słownictwa do minimum. Pisze lekko, z wdziękiem (jeśli tak to można określić), zrozumiale i przyjemnie dla oka.

Akcja toczy się dynamicznie, pochłaniając naszą uwagę. Fabuła nie jest rozbudowana. Zasadniczo mamy jeden wątek wokół którego wszystko się kręci. Na szczęście nie mamy wrażenia, że czegoś brakuje. Wszystko jest na swoim miejscu. Bohaterowie, rozwijające się śledztwo i Czytelnik czujący się jak ryba w wodzie.

Postacie są mocną stroną książki. Głównych bohaterów teoretycznie mamy dwóch. Nikolę i Simona. Jednak w rozwiązywaniu zagadki uczestniczy cała siódemka ludzi ciepłych, nietuzinkowych, różniących się od siebie i jednocześnie połączonych wspólna pasją.
Jednak autorzy nie ograniczyli się tylko do nich. Mamy również ciemne charaktery, kilka tajemniczych. Słowem ciekawą grupkę!

Niby cały czas wydaje się, że książka nie różni się niczym od innych z tego gatunku. Jednak ma w sobie „coś” co nie pozwala się nią znudzić. Tym kawałkiem, który sprawia, że „Kieliszek trucizny” jest pełny są książki. Niby na drugim planie, niby z bok, jednak po prostu czuje się ich obecność.
Drugim kryształkiem książki jest świetna oprawa graficzna. Miłe obrazki w środku i cudowna okładka wpada w oko i umila czas lektury.

To dzięki tym małym szczegółom i ogólnie całemu pomysłowi, wykonaniu, pewnie jeszcze kiedyś sięgnę po tę pozycję, a Wam zdecydowanie ją polecam. „Kieliszek trucizny” powinien zadowolić wszystkich. Dzieci, młodzież, dorosłych. Czyli Was!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa

Wracam do wspomnień... "Małe kobietki"

Louisa May Alcott pisarka amerykańska, jedna z pionierek literatury kobiecej i powieści dla dziewcząt w Stanach Zjednoczonych. W czasie wojny domowej pracowała jako pielęgniarka-wolontariuszka i na tych obserwacjach oraz doświadczeniach oparta jest jej pierwsza, zasługująca na uwagę publikacja – Hospital Sketches (Szkice szpitalne). W kilka lat później, kiedy wydawca zwrócił się do niej o napisanie książki dla dziewcząt, powstała powieść Little Women (Małe kobietki).

Niedawno to właśnie ja trzymałam tę książkę w rękach. Nie po raz pierwszy zresztą. Przygody, a raczej dorastanie czterech dziewcząt podbiły kiedyś wiele serc. Jednak czy cały czas to było możliwe? Tak, by i moje zatrzepotało gwałtownie? W czasach, gdy moralność, kulturę wygodniej jest schować do kieszeni i zapomnieć?
Szczerze mówiąc, wątpiłam. Z drugiej strony, przecież ja kocham moje siostry Bronte czy Austen za tę molarność i kulturę. Więc dlaczego i „Małe kobietki” miałyby mi się nie spodobać? 

Autorka wprowadza nas w świat bohaterów, podczas gdy trwa wojna secesyjna. Poznajemy cztery siostry. Każda inna, różna od drugiej jak przeciwna  strona świata, a jednocześnie tak podobna. Meg piękna, wrażliwa, niezdecydowana. Jo postrzelona, bezpośrednia i  posiadająca bujną wyobraźnię. Beth nieśmiała, cicha, skromna. Amy rozkapryszona, trochę samolubna. Każda z nich chce się stać choć troszkę lepsza. Dąży do tego każdego dnia, otwiera nowe karty. Jednocześnie przeżywa niby zwyczajne, a jednak wciągające i zabawne przygody.

Po takim wstępie na myśl przychodzi Montgomery. „Małe kobietki” miały coś z książek Kanadyjki (mimo, że były napisane wcześniej). Coś nieuchwytnego,  jakby dobra wróżka przelatywała przez karty książki. Jednocześnie sporo się różniły.

Pierwszy tom był pełen pouczających fragmentów. Czuło się wtedy różnicę pomiędzy autorkami. W „Małych kobietkach” rzucały się one w oczy, czasem aż irytowały. Widać było wtedy jak zmienił się przez ten czas świat. W aktualnych czasach niektóre z zasad zostały by po prostu wyśmiane.

Drugi tom był inny. Chciałoby się również dodać: lepszy. Nasze bohaterki już dorosły. Przeżywały miłostki, wzloty i upadki. Widać było tak wiele zmian w ich charakterze, zachowaniu. Jednak wtedy autorka popełniła niewybaczalny błąd.
[SPOILER]
Laurie połączyła z Amy, a Jo z jakimś staruchem. Tu właśnie leży największa różnica między Montgomery a Alcott. Maud nigdy by tego nie zrobiła (jest nawet na to dowód: seria o Emilce). Kazałaby im czekać i połączyła pod koniec. Powiecie, że to raczej plus dla amerykańskiej pisarki, bo nie trzymała się schematów. Jednak ja po raz drugi przeżywałam to wielkie rozczarowanie. Po raz drugi czułam jakby Wszechświat został naruszony. Jo powinna związać się z Teddym i już. Wtedy właśnie pani Alcott obudziła we mnie tę małą dziewczynkę.

Mimo wszystko uważam, że ponowne spotkanie z lekturą było udane. Mam zamiar jeszcze raz sięgnąć po to wydanie co kiedyś (jednotomowe), które było nieco okrojone, jednak przypadło mi do gustu o wiele bardziej. Nic tam nie było aż tak przesadzone. W tym chyba troszkę jest. A może to po prostu ja trochę inaczej patrzę?

"Małe kobietki" L.M.Alcott, wyd.TENTEN, 1991, tł.L.Melchior-Yahil

"Marysieńka Sobieska" T.Boy-Żeleński


Autor:Tadeusz "Boy" Żeleński
Wydawnictwo MG
Liczba stron: 320
Rok wydania: 2012

Książki o „sławnych postaciach” wyciągniętych rodem ze średniowiecza czy odrodzenia zawsze nas interesują, jednak nigdy nie mamy czasu lub chęci by po nie sięgnąć. Dlatego zapisujemy tytuł w pamięci i czytamy  kolejny niewymagający romans czy ociekający krwią thriller. Jednak czy naprawdę warto rezygnować kierując się niesprawdzonymi, często krzywdzącymi opiniami i jakby nie było stereotypami?

Postanowiłam to sprawdzić. W moje ręce od razu trafiło nie byle co, bo „Marysieńka Sobieska” samego Boya. Tak, właśnie tego. Przedstawiciela Młodej Polski, pisarza, poety-satyryka, kronikarza, eseisty,  tłumacza literatury francuskiej, krytyka literackiego i teatralnego, lekarza, działacza społecznego, wolnomularza.* Jednak przede wszystkim autora szalenie kontrowersyjnego. Propagująca świadome macierzyństwo, antykoncepcję, edukację seksualną. 
Oczywiście bohaterka książki nie mogła być gorsza od autora. Marysieńkę znają chyba wszyscy. Na pewno każdy słyszał o jej listach do króla Polski – Jana Sobieskiego. W moich oczach kobieta ta rysowała się jako stęskniona żona wyczekująca męża, który walczy gdzieś w Wiedniu. Jednocześnie trzeba przyznać, że moja wiedza na jej temat była delikatnie mówiąc znikoma. Dlatego zdziwił mnie już sam opis:

„Przykuła do siebie wspaniałego człowieka, najlepszego w kraju; urzekła go tak, że mogła go zostawić samego na rok i dłużej bez obawy przelotnej nawet rywalki; igrała z nim bez miary, panowała nad nim na wszelkie sposoby, zachowała dlań przez lat trzydzieści urok fizyczny i duchowy, dzieliła wszystkie jego myśli, plany i zamiary, posadziła go na tronie i usiadła mu tam na kolanach, i to wszystko będąc prawie bez ustanku w ciąży, rodząc kilkanaścioro dzieci żywych i umarłych – czy to nie jest swojego rodzaju wielkość?”**

Przyznaję, nigdy nie spojrzałam na nią w ten sposób. Dla mnie była po prostu żoną króla, a nie kobietą, czasem kokietką (albo nawet częściej niż czasem). Była postacią historyczną nie osobą krwi i kości mającą słabostki, romanse, humory. Jednak autor postawił ją w zupełnie innym świetle.

Przede wszystkim najprawdopodobniej jak mógł zarysował jej osobowość. Otworzył, a przynajmniej uchylił bramy jej charakteru (dość rozhuśtanego, jak na kobietę przystało). Opowiedział jak to wszystko się zaczęło, od ślubu z Zamoyskim, niewinnych igraszek, listów, które coraz bardziej się spoufalały poprzez okres narzeczeństwa, skandali, plotek i spisków po ostatnie lata małżeństwa i wdowieństwo. Żeleński pokazał Marysieńkę w świetle które mnie zaskoczyło, dość negatywnie, przyznajmy.

Tam gdzie była Marysieńka nie można było oczywiście pominąć króla i historii. Autor jak zapewniał stara się jak najmniej wplatać w historię tytułowej bohaterki losów Europy, jednak przyznajmy, nie można było tego całkowicie pominąć choćby ze względu na fakt, że od Marysieńki wiele tych losów  zależało.

Rysując portret Marysieńki Boy wyrysował nam również dość szczegółowy portret króla. Przedstawił go jako zakochanego romantyka dość twardo stąpającego po ziemi. Jednego z najlepszych ludzi jakich Polska miała w tamtym okresie zniewolonego przez jedną kobietę. To ona tak naprawdę rządziła Polską, to ona miała największy wpływ na króla…
Sama narracja nie pozostawia nic do życzenia. Autor beztrosko gawędzi spoufalając się w pewnym stopniu zarówno Czytelnikiem jak i Marysieńką. Czasem wydaje nam się, że jego opowieści o tamtych czasach są zbyt długie i pojawia się pytanie: A gdzie Marysieńka?!, jednak ona jak zawsze niespodziewanie wyskakuje tuż przy królu Francji czy papieżu, a wszystko staje się jasne. Widzimy również po trochu słabostkę autora, mianowicie Francję. Mamy komentarze co do sztuki Moliera (które Żeleński wszystkie przełożył na polski) wplecione subtelnie tak by nie razić, wtopić się w otoczenie tej najważniejszej – Marysieńki.

W recenzji zawsze powinna pojawić się ocena postaci. Jednak czy ja mam prawo oceniać królową Polski? Od tego była w tamtym okresie szlachta, dwór, wszelkiej maści służące…, a tak naprawdę cały świat. W większości opinie nie były pochlebne. Niestety, po lekturze z przykrością muszę się z nimi zgodzić. Powiem jedno – niezłe ziółko z tej Marysieńki.

Autor w wielu fragmentach ubolewa nad tym jak cały czas niedoceniana jest ta historia w Polsce. Sobieskiego uważa za jednego z lepszych pisarzy i pyta, dlaczego listy kochanków, następnie narzeczonych i wreszcie małżonków są okrojone i tak trudno dostępne? Ja za nim powtarzam: dlaczego? Przecież to jedna jakby nie było z piękniejszych historii miłosnych…

Nie wiem jak zakwalifikować tę lekturę. Do najłatwiejszych na pewno nie należała. Z drugiej strony nie była też jednym z tzw. ”gniotów”.  Historia Marysieńki i Sobieskiego to bajka. Bajka piękna, oglądana trochę kpiącym okiem wytrawnego autora, bajka, którą można porównać do historii Tristana i Izoldy. Bajka po którą warto sięgnąć. Nawet mimo niedogodności.

* źródło
**okładka
Za książkę dziękuję wydawnictwu MG.

Dobre, polskie, młodzieżowe - niemożliwe?



Od dawna z małymi wyjątkami nie czytam młodzieżówek. Sceptycznie podchodzę do kolejnych książek o tej tematyce, których tak wiele pojawia się na półkach księgarni. Jednak z uporem i przyjemnością sięgam po kolejne książki pana Kosika. Dlaczego? Pojęcia nie mam. Chyba najzwyczajniej w świecie lubię na chwilkę oderwać się od rzeczywistości, od książek wymagających całkowitego natężenia umysłu. Po prostu sięgam żeby się dobrze bawić.

Wiem, powiecie teraz, że to akurat zapewni mi większość pozycji tego typu. Jednak seria Felix Net i Nika ma w sobie to coś, czego nie znajdziecie w innych książkach. A co dokładnie ma? Przekonajcie się sami.

Chwilę po tym, jak kończy się Orbitalny Spisek trójka przyjaciół wybiera się na ferie. Net szukający dobrej oferty wpisał w wyszukiwarkę: spokój, cisza, w górach, ferie, tanio. I tak niewinnie się zaczęło. Superpaczka wraz z garścią innych osób zostaje ulokowana w  pensjonacie „Trzy kuzynki”. Jednak nic nie zapowiada, że  wyjazd upłynie pod znakiem odpoczynku, jazdy na nartach i herbaty przy kominku. Od początku widać, że z samym domem jest coś nie tak. Jak zwykle zauważa to tylko trójka przyjaciół. Chociaż, czy na pewno?

Autor wprowadza do swojego kanonu kolejne postacie. Mamy mroczną Gotkę, czerwonowłosą Laurę, dwóch olimpijczyków oraz… konkurencyjną superpaczkę.  Każde z nich przynajmniej w stopniu podstawowym ma nakreśloną, zazwyczaj intrygująca osobowość. Prócz naszych bohaterów, wydaje się, że każdy przyjechał właśnie tu we własnym interesie…

Akcja jak zwykle rozwija się szybko, wciąga czytelnika w wir wydarzeń na tyle, że trudno się z nią rozstać. Kolejne wydarzenia tylko podsycają nastrój. 

Jak zawsze mocną stroną powieści jest humor. Net od początku serii kreowany na osobę, której teksty najbardziej będą wzbudzały naszą wesołość. Jednak nie tylko on jest tym, który wywołuje uśmiech. Pan Kosik delikatnie, wplątuje w fabułę ironiczne uwagi kpiące po trochu z uprzedzeń Polaków, dając do zrozumienia , jak czasem dajemy się ponieść pozorom. Tym razem nie mamy dyrektora Stokrotki, któremu zazwyczaj najwięcej się dostawało. Jednak to nie znaczy, że w ciemnym pensjonacie i jego okolicach nie znajdą się podobne osoby…

„Trzecia kuzynka” miała być najstraszniejszą z serii. Takim thrillerem dla młodzieży. Jednak za dużo z tej obietnicy nie wyszło. Nie było bardzo strasznie, nie było upiornie. Przynajmniej na tyle by mnie satysfakcjonowało. Jednak, nie zmienia to faktu, że czytało się naprawdę przyjemnie.

Mojej ocenie na pewno nie można ufać. Serię czytam od dobrych kilku lat, wracam do niej bardzo chętnie i na pewno oceniam ją wyżej niż Wy patrząc na nią swym krytycznym okiem. Przymknijcie oko, gdy będziecie czytali pierwszą część, która podobno jest gorsza (ja ją uwielbiam, ale czytałam ją ponad pięć lat temu) i dajcie szansę. Na pewno wciągniecie się w ten zwyczajnie-niezwyczajny świat i zakochacie jak ja.

"Felix, Net i Nika oraz Trzecia Kuzynka", R.Kosik, Powergraph, 2009, ocena: 5,5/6