Stos na resztę wakacji

Miesiąc wakacji za mną. Zleciał w tempie ekspresowym. Co gorsza, był bardzo leniwy. Trochę czytałam (jednak nie za dużo), trochę oglądałam (oprócz kilku starszych filmów, seriale), trochę pisałam i kupowałam. Efekty tego ostatniego zabiegu można podziwiać tutaj:


Lewy stos
"Wiersze" I.K.Gałczyński
"Moje życie z książką" Z.Rabska
"Cyberiada" S.Lem
"Pamiętaj, że tam są schody" K.Siesicka
"Panienka z okienka" Deotyma
"I nie było już nikogo" A.Christie 
"O czym szumią wierzby" K.Grahame
"Serce" E.de Amicis 
"Antykwariusz"
"Portrety Astrid Lindgren" 

Prawy stos:
"Pasja życia" I.Stone 
"Złowroga pętla" A.Marinina 

"Gwiazdy nad Afryką" I.M.Hilliges 
"Biała Maria" H.Krall 

"Wyjątkowo długa linia"&"Spokojne niedzielne popołudnie" H.Krall
"W cieniu pałacu zimowego" J.Boyne
"Supersmutna i prawdziwa historia miłosna" G.Shtayngart 
"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" J.Jonasson
"Dym i lustra" N.Gaiman
"Tysiąc darów" A.Voskamp 
"Alibi na szczęście" A.Ficner - Ogonowska
"Świat w pastelach Ingi" A.Rzepka
"Pamiętnik mojego życia - Rzecz o Henryku Sienkiewiczu" A.Cybulska 
"Włoski dla Bystrzaków"

Kolejny wielki (jak na mnie stos), lektury mi się mnożą, a czekam na jeszcze pięć przesyłek.Pod względem książkowym lipiec przedstawiał się tak:
Przeczytane książki: 9 
Zrecenzowane:6
Kupione:15 (na zdjęciu brakuje drugiego egzemplarza "Białej Marii" i trzech Sherlocków Holmesów)
Jeśli jesteśmy już przy kupowaniu książek, to mam jedno żelazne postanowienie, o którym można przeczytać na stronie "To przestało być zabawne". Powstała w tym miesiącu również strona choć trochę przybliżająca Wam moją sylwetkę: "Autorka". Miejmy nadzieję, że sierpień upłynie mi trochę aktywniej...

Pozdrawiam!

Nieszczęśliwa miłość, przestępstwo i cele charytatywne w PRL-u, czyli Chmielewska dla młodzieży ("Zwyczajne życie" J.Chmielewska)

Królowa polskiego kryminału. Kto? Joanna Chmielewska. Chociaż na rynku pojawiają się kolejni autorzy, to właśnie ta pani od lat bawi czytelników małych i dużych. Urodzona w 1932 roku w Warszawie, zadebiutowała powieścią „Klin” trzydzieści dwa lata później. Potem było „Całe zdanie nieboszczyka”, „Wszyscy jesteśmy podejrzani”, czy „Lesio”. Wtedy pani Irena (bo tak brzmi prawdziwe imię  autorki) postanowiła stworzyć coś dla młodszych odbiorców. Architekt Joannę (bohaterkę wyżej wymienionych powieści) zastąpiła duetem dwóch szesnastolatek – Tereski i Okrętki, które, jak się potem okazało, miały zabawiać młodzież przez cały szaro-bury PRL, a nawet dłużej.

Tereskę poznajemy w jakże trudnym dla niej okresie. Tereska czeka. Na co?  Na telefon, odwiedziny, list, cokolwiek! Byle tylko autorem którejś z tych prób nawiązania kontaktu był Bodzio – przystojny dziewiętnastolatek, kolega z obozu. Pierwsza wielka miłość Tereski.  

Wydaje się, że bardziej szablonowej fabuły nie można stworzyć. Jednak nigdy nie spisujmy pani Joanny na straty. Tereska jest nieszczęśliwie zakochana, lecz nigdy historia nieszczęśliwej miłości nie była tak śmieszna i nigdy aż tak powiązana z innymi, o wiele ciekawszymi.
Prócz podkochiwania się w Bodziu, ta piękna dziewczyna zobowiązała się zdobyć tysiąc drzewek dla szkoły. Wraz z Okrętką. I nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że dwie „panienki” wpadają na trop przestępców…

Akcja zaczyna się rozkręcać, przygody komplikować, a my z coraz większym zainteresowaniem śledzimy kolejne poczynania bohaterek.

Po raz kolejny okazuje się, że autorce na pewno nie brakuje dwóch rzeczy – niebywałych pomysłów i poczucia humoru. Właśnie tym podbija ona serca czytelników. Zwyczajne życie, zwykłe historie (z domieszką niezwykłości) stają się w naszych oczach prześmiewcze, a wręcz absurdalne.

Sprawczyniami tego absurdu są dwie bohaterki. A raczej jedna z nich. Okrętce nic zarzucić nie możemy (no, chyba, że chwilową histerię). Za to Tereska… Niezłe ziółko, jakby to powiedziano w czasach współczesnych dla postaci. Roztrzepana, chętna do wszystkiego i szalenie wczuwająca się w rolę. To z niej wyrosła Joanna Chmielewska – pani architekt zamieszana w akcję „szkorbut”.  Jestem pewna.

Sama akcja – ciekawa. Jakże różna od tej do której przyzwyczaiły nas dzisiejsze młodzieżówki! Nie powiem, że wszystko pędzi na łeb na szyję. Raczej, że za każdym zakrętem wygląda coś nowego i czytelnik nie wie, czego może się spodziewać. Dzięki temu, chociaż „Zwyczajne życie” bawi od pięćdziesięciu lat, to do aktualnej literatury młodzieżowej wnosi powiew świeżości (większość amerykańskich czytadeł to w ogóle powinna się nie pokazywać).

Dla jednych wspomnienia, dla innych nowość. Jednak każdy z Was powinien dać tej książce szansę.


"Zwyczajne życie", Joanna Chmielewska, 1974 (pierwsze), 2009, wyd.Kobra Media

W parze z XIX-wiecznym trupem ("Ostatnia noc jej życia" M.Jennings)


Tytuł: Ostatnia noc jej życia
Autor: Maureen Jennings
Wydawnictwo: Oficynka
Liczba stron: 312
Rok wydania: 2012


Ostatnia noc jej życia
Była zwyczajną nocą - 
Tylko przez jej umieranie
Odmiennie świat jawił się oczom - 

I to jak odmiennie! Przecież w zaśnieżonym Toronto zawsze panował spokój. Zdarzały się, co prawda, wybryki pijackie, ale morderstwo? Jednak, jak to zwykle bywa w takich wypadkach, fakty są niepodważalne.  Na ciele trupa nie widać żadnych obrażeń, prócz trzech małych siniaków na ręce. Żadnej krwi, śladów uduszenia, zadrapań. Poza tym, co dziwne (wręcz barbarzyńskie, jak określił to jeden z bohaterów) ofiara jest naga. Jej ubrania zabrano. Poza tym cóż można więcej rzec? Mamy rok 1895, żadnych większych szans na szczegółową sekcje zwłok. Jedyne co udaje się ustalić, to fakt, że kobieta była w ciąży, a umarła od podanego narkotyku.
Gdzie morderstwo w Toronto, tam na scenę wkracza detektyw Murdoch. Nie czeka go łatwe zadanie. Okazuje się bowiem, że kobieta była służącą u jednej z najbardziej wpływowych rodzin w mieście. Familia ta jest pierwszym podejrzanym ogniwem.  Jednak, ze względu na swoją pozycję władze od razu wykluczają ich z kręgu zainteresowań. Tak więc detektyw musi sobie radzić nie tylko z trupem, ale również zwierzchnikami. Tak zaczyna się śledztwo. Pełne niespodzianek i klimatycznej XIX-wiecznej Kanady.

Przeoczane dotąd drobnostki
W tym wielkim świetle żywo
Rysowały się w myślach - 
Jak odbite kursywą

Postacie były zdecydowanie najmocniejszą stroną powieści. Główny bohater jest może trochę stylizowany na Poirota, jednak ten zabieg miast razić dodaje tylko uroku Murdochowi. Szczerze mówiąc, zyskał moją sympatię, w przeciwieństwie do Herkulesa.  Jednak to nie on został moim faworytem, a roztrzepana Alice – prostytutka, podejrzana, a jednocześnie (w moim mniemaniu) niewinna. Roztrzepana, miejscami zgryźliwa, beztroska, frywolna i bardzo biedna. Poezja (w przenośni, oczywiście).
Autorka świetnie również ukazała nam różnice społeczne między poszczególnymi warstwami. Prócz wymienionego detektywa (który do najbogatszych nie należał) i prostytutki, widzimy klasy wyższe, czyli lekarzy, prawników.

Krążąc między ostatnim
Jej pokojem a tymi,
Gdzieśmy tkwili my, pewni,
Że poranek ujrzymy

Akcja nie należała do najszybszych. Płynęła własnym rytmem, zazwyczaj powoli, czasem miała pewne „zrywy”. Jednak trzeba uznać to za plus. Dzięki temu wszystko nabierało swoistej naturalności. Niedorzecznością by było rozwiązanie zagadki od razu, bez mylnych tropów, gorszych dni.

Czuliśmy wstyd, że istnieć
Tylko nam będzie wolno,
A wstyd rodził w nas zazdrość
Bezgraniczną wprost - o nią - 

Po tak obiecującej otoczce, najważniejsze – kto jest mordercą? Tutaj niestety was rozczaruję. Od początku domyślałam się, kto może za tym stać. Przyznaję, kilka razy autorka myliła trop, tak że do końca nie byłam niczego pewna, jednak mój faworyt okazał się w końcu winny. Jednakże, w trakcie poszukiwań pani Jennings udało się mnie zaskoczyć. Dwa fragmenty, tak zwane punkty zwrotne sprawiały, że nie byłam już niczego pewna.

Czekaliśmy - konała -
Stłoczone w klitce nocy
Dusze wołały ciszę
Od słów - wreszcie ktoś wkroczył

Byłam bardzo ciekawa, jak osoba żyjąca w XXI wieku poradzi sobie z cofnięciem do poprzedniej epoki. Pierwsza zasada, którą wymieniają autorzy: pisz o tym, co znasz. Dlatego cofnięcie się o ponad 100 lat wstecz jest ryzykownym posunięciem. Jednak, Maureen Jennings nie jest pierwsza i nie ostatnia.
Poradziła sobie przeciętnie. Były fragmenty, gdy podróż bryczką, brak nowinek technicznych dodawał smaczku tej powieści, kolorytu. Miejscami zgrzytał z postaciami, albo całym tłem.

Z relacją - coś mówiła -
Dźwięk nie chciał już wyjść z gardła -
Jak w trzcinie, zginanej ku wodzie,
Opór słabł w niej - ustał - umarła -

Podsumowując, książka jest naprawdę dobra. W szkolnej skali mocna czwórka z plusem za czas akcji. Niestety wkradło się tam też parę gorszych momentów, parę gorszych aspektów. Mimo wszystko uważam, że pani Jennings może jeszcze w kryminalnym światku moli książkowych namieszać. I to porządnie.

Nam - zostało poprawić poduszkę - 
I przygładzić kosmyków parę - 
I skorzystać z okrutnie wolnego
Czasu - by uładzić w sobie wiarę

W recenzji został wykorzystany wiersz Emily Dickinson "Ostatnia noc jej życia" w przekładnie S.Barańczaka

Wracam do wspomnień... "Jezioro Osobliwości" K.Siesicka

Zawsze zastanawiałam się co takiego jest w książkach pani Siesickiej, że mogę je czytać, czytać, czytać… Pamiętam, że rok temu miałam okres w którym za każdym razem, gdy byłam w bibliotece brałam co mnie interesowało i jedną książkę pani Krystyny. Tak przeczytałam większość wydanych przez nią powieści. Umiałam odróżnić czy dana pozycja jest z początku, czy może z końca jej bibliografii, bez patrzenia na rok wydania.

Jednak potem wszystko jakoś odpłynęło. Nie podchodziłam już do półki czwartej od lewej, nie chciałam po raz kolejny przypomnieć sobie „Powiem Julce” czy „Uważaj, tam są schody!” . Jednak ostatnio odkryłam, że będziemy omawiać jako lekturę „Jezioro Osobliwości”.  Może trochę dziwne, jednak jakże miłe. Nie pamiętałam dobrze tej książki. Przez mgłę kojarzyłam Martę, Michała i Wiktora (o tak, Wiktora pamiętałam!).  Ale dałam tej książce szansę…

Otworzyłam. Zaczęłam czytać. Pierwsza strona, druga. Od razu myśli: „Co ona robi w tym szpitalu, do cholery? Jak to było?! No nic. A mówią, że skleroza nie boli. Oni chyba książek nie czytają.” I dalej leciały strony. Zaczął się pamiętnik Marty. Spotkanie z Michałem, wprowadzenie się do Wiktora, Patryk, codzienne kłótnie, niepewność. W pewnej chwili zauważyłam, że nie mogę się oderwać. Że mimo, iż zazwyczaj omijam szerokim łukiem młodzieżówki, ta mnie wciągnęła.

Po raz pierwszy od dawna, spotkałam się z tak ważnym problemem, jakim jest ból dziecka po rozstaniu rodziców i patrzenie, gdy mama lub tata znajduje sobie nowego partnera. Niby nic, żadnej przemocy, biedy, a jednak problem jest. I to nie mały.

Poza tym, pierwsza poważna miłość. Pierwsze uczucie. A dalej, idąca za nim zazdrość, niepewność, niepokój. Wydaje się, że problemy nastolatków są błahe. Tutaj dorośli popełniają błąd – ignorują te problemy, myślą, że same przejdą. A pani Krystyna nie. Ona wiedziała „o co chodzi”. Pochyliła się nad problemem, opisała go. Wiedziała, że przypadek Marty nie jest unikatowy, jedyny. Z takim styka się również wiele innych dziewczyn na całym świecie.

Co w tej książce jest niezwykłego? Jej zwyczajność. Nie ma się co oszukiwać. To właśnie aktualny temat i prosty (chociaż jednocześnie ozdobny) język sprawiają, że czytanie tej powieści to przyjemność i nauka jednocześnie.
Nie mam zamiaru zachęcać do niej dorosłych. Nawet odradzę. Nie sięgajcie. Zostawcie wspomnienia, jakie towarzyszyły wam przy czytaniu pani Siesickiej w wieku nastoletnim. Młodzieży radzę – sięgnijcie, nawet jeśli po takie książki nie sięgacie. Raz przecież możecie zaryzykować. A potem możecie jeszcze tam wrócić…

"Jezioro osobliwości" K.Siesicka, wyd.Akapit-Press, 2007

* * *
Przy okazji nowego posta, przy okazji cyklu "Wracam do wspomnień" zachęcam do zajrzenia na bloga Honoraty, gdzie zrodził się pomysł, któremu kibicuję . Odpowiednik do forum nakanapie, znajdziecie tutaj.

W krzywym zwierciadle ("Dym i lustra" N.Gaiman)


Tytuł: Dym i lustra
Autor: Neil Gaiman
Wydawnictwo: Nowa Proza
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 375

Neil Gaiman to postać dobrze  znana w literackim światku. Pisarz przyprawiający o dreszcze nawet twardzieli. Jego „Koralina”, „Gwiezdny pył” czy „Nigdziebądź” co raz pojawiają się w blogosferze i zbierają pochlebne opinie. 

Sporym ryzykiem było zabieranie się za jego prozę od opowiadań. Bo jak prastary stereotyp głosi: lepiej polegać na dłuższych formach, na opowiadaniach można polec. 
„Dym i lustra” było zbiorem różności. Było zbiorem: „historii zebranych […] na zamówienie przeróżnych redaktorów, proszących o teksty do antologii („To antologia opowiadań o świętym Graalu”, …o seksie”, „…bajek w wersjach dla dorosłych”, …o seksie i grozie”, „…o zemście”, „…o  przesądach”, „…i znów o seksie”)"*. Było zbiorem aż 35 tekstów. Więc uprzedzenia były uzasadnione.  Jednak sięgnęłam.

Otrzymałam całą paletę barw:
Święty Graal mnie pociąga i owszem. Opowiadanie o nim  podobało się. Dalej było o seksie. Erotyka w literaturze? Proszę bardzo, jednak nie jako wątek główny. Dlatego jeśli pierwsze taki tekst czytało się z zaciekawieniem, to po kilku było się zmęczonym. Potem bajki w wersji dla dorosłych. Tu jestem jak najbardziej na tak. Tak, tak, tak. Poprzekręcane jak w magicznym zwierciadle, czasem wręcz karykaturalne – podobało się bardzo. Zemsta, przesądy – nic specjalnego. Nie były jednymi z tych, których nie dało się czytać, a szokować miały pod koniec, ostatnim zdaniem. I szokowały. Jednak do tej końcówki prowadziła strasznie długa droga. Niestety. Czasem ciągnęła się wręcz w nieskończoność. O seksie. Tu już miałam  lekko dość. Potem były tak zwane inne – czyli znów  styl bajek dla dorosłych. I ja znów byłam na wielkie tak. Podobały się bardzo. Znów o seksie. Niestety, brnęłam, ale nie z zainteresowaniem. Nie z ciekawością. Raczej ze znudzeniem.

Jak to bywa w zbiorach , niektóre opowiadania przypadły do gustu, inne nie. Jednak wszystkie łączył jeden mianownik - brak grozy. Co prawda czasem lekki dreszcz przeszedł, czasem coś sprawiało, że bardziej przywierałam do poduszki, lecz oczekiwałam czegoś całkowicie innego. Oczekiwałam pełnych strachu, mrożących krew w żyłach opowieści. Nie dostałam tego. W zamian za to autor uciekł się do zabiegu znanego nam z na przykład obrazów Salvadora Dali.

Już na samym początku mamy napomnienie o Alicji w Krainie Czarów i już na samym początku czuję się podobną magię jak u Carrolla.  Większość opowiadań, wierszy, nowelek posiada tę atmosferę. Są jednocześnie realistycznie prawdziwe i zniekształcone, widziane czasem na opak, w krzywym zwierciadle. Można by rzec jednym słowem: surrealistyczne. 


I okładka. Możecie sobie mówić co chcecie, jednak grafika działa w jakiś sposób na nasze zmysły i nie sposób przejść obok niej obojętnie. Trzeba przyznać - Nowa Proza postarała się. Jestem pod wielkim wrażeniem. Zarówno sama postać jak i tło oraz czcionka, którą napisane jest nazwisko autora - majstersztyk.

Podsumowując. Troszkę rozczarowania, bo przecież miało być strasznie. Troszkę rozczarowania, bo seksu dużo (chociaż autor uprzedzał, co się dziewczyno czepiasz). Jednak przyznaję, niektóre opowiadania będą mi się śniły po nocach. Książka była miejscami przeciętna, miejscami denerwująca, jednak często wznosiła się ponad i swoją genialnością zakrywała wady z poprzednich stron, sprawiając, że do niektórych opowiadań czy nowelek będę wracała.

*str.12

Za książkę dziękuję wydawnictwu Nowa Proza

Autor polski znaczy gorszy?

Jak to jest? Idąc do Empiku, jesteśmy zasypywani książkami.W pierwszej dziesiątce bestsellerów znajdziemy Zafona, Murakamiego, Evansa, Collins...a Polacy? Dlaczego wśród tej najlepiej się sprzedającej dziesiątki nie ma miejsca dla naszych rodaków? Dlaczego jeśli już jakiś tytuł się trafi to jest on niestety albo autobiografią znanego celebryty, albo rozmowami czy zbiorem felietonów? Dlaczego zaczęliśmy stawiać Polaków niżej niż zagranicznych autorów?

W związku z tym przypomina mi się wywiad z panią Agnieszką Hofmann, który przeprowadziła Zbrodnia w bibliotece.

ZwB Ciekawi mnie też obecność polskich kryminałów w Niemczech. Wiem, że kilku naszych autorów zostało przetłumaczonych. Ale czy jest tego jakieś pozytywne echo? Czy Niemców interesuje nasza literacka zbrodnia?
Agnieszka Hofmann Niestety, niewielu Polaków przebija się na tutejszym zagęszczonym rynku. Pewien sukces odniósł Krajewski i jego cykl wrocławski, przed paru laty wydawano Chmielewską, pojawił się i przemknął bez większego echa Miłoszewski i jego Uwikłanie oraz Konatkowski, który wydał nawet dwie pozycje z serii warszawskiej. Znacznie większe sukcesy odniosły nasze dwa asy fantastyki – Stanisław Lem jest obecny w każdej, najmniejszej nawet księgarni, a i Sapkowskiego nie brakuje na księgarskich półkach i w domowych biblioteczkach, pośród najznamienitszych nazwisk fantasy.[cały wywiad]

Cóż, my przebić się nie możemy. Szkoda, jednak czemu tu się dziwić, jeśli sami uważamy literaturę polską za gorszą? Dlaczego czasem rezygnujemy z książki tylko dlatego, że została napisana przez naszego rodaka?* U nas przebijają się jedynie tacy pisarze jak wyżej wymienieni. Z "większego" zaistnienia na polskim rynku ostatnich lat pamiętam tylko Kosika,  Lingas-Łoniewską i Krajewskiego (pamięć zawodna jest, mogę się mylić jednak jak żywo nie przypominam sobie kogoś kto zadebiutował, prócz nich, udanie na polskim rynku w ostatnich latach).

A dlaczego akurat teraz o tym wspominam? Bo miałam okazję przeczytać (dzięki Meow) bardzo ciekawy wywiad z panią Dorotą Malinowską - Grupińską (dostępny tutaj). Proszę, zapoznajcie się z nim. A potem... czas chyba poznać nowych polskich autorów! Przynajmniej ja mam taki plan!
Pozdrawiam!

*Jak niektórzy to błędnie odebrali, wcale nie namawiam do rezygnowania z książek zagranicznych autorów . Po prostu wiele osób (w tym niestety ja) widząc polskie nazwisko na okładce mają większe uprzedzenia by po tę książkę sięgnąć, niż gdyby dana powieść była opatrzona nazwiskiem autora zagranicznego. Więc nie bójmy się sięgać po polskich autorów, nie traktujmy ich jako gorszych niż zagraniczni.A z patriotyzmem to nie ma nic wspólnego.
źródło obrazka

"Alibi na szczęście" A.Ficner-Ogonowska


Autor: Anna Ficner-Ogonowska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 672


Książkami można się delektować, połykać w całości lub brnąć przez nie. Ten pierwszy rodzaj jest rozpoznawany praktycznie od razu. Klimatyczna okładka, kilka zdań i już wiesz, że do smakowania tej lektury będzie ci potrzebna herbata. Więc idziesz, parzysz sobie tę najpyszniejszą – białą z płatkami róży i…

Hania straciła wszystko. Jej życie zatrzymało się pewnego sierpniowego dnia. Przestała marzyć, a jedyne plany to te, które układa dla swoich uczniów.
Kiedy na jej drodze staje Mikołaj, Hania boi się zaangażować, ale on walczy o miłość za nich dwoje. Pomaga mu w tym jej przyjaciółka Dominika, której energia i poczucie humoru rozsadziły niejedno męskie serce.*

Cóż, opis zwiastuje niechybną historię miłosną na którą ostatnio połowa czytelników choruje. W dodatku jest to nasz rodzimy produkt. Więc dlaczego tak smakuje? Dlaczego herbata cały czas jest pociągana małymi łyczkami zamiast być wypluta w akcie obrzydzenia? Może, może jeszcze nie wszystko jest takie za jakie je uważamy?

Pani Anna zaskoczyła mnie nad wyraz pozytywnie. Miało być tak zwane „babskie czytadło”. I było – nie da się ukryć. Wprost idealne na letnie wieczory przy kubku herbaty. Jednocześnie ta książka miała w sobie coś jeszcze…

Po pierwsze i najważniejsze: miała wspaniałych, życiowych bohaterów. Każdy z nich czy to Przemek czy mama Mikołaja mógł być spotkany w realnym świecie. Każdy z nich mógł być przypadkowym przechodniem mijanym na ulicy.
Poza tym, każdy z bohaterów wywoływał różne uczucia, każdy też sprawiał, że stopniowo zapominałam o przytulnym pokoju, herbatce. Coraz bardziej, za to, wsiąkałam w klimat Warszawy, czasem nadmorskiego domku pani Irenki. Przenosiłam się tam. Czułam zmęczenie Hanki, emocje Mikołaja, skoki nastrojów Dominiki i spokojną aurę jaką roztaczała wokół siebie starsza pani.  Cumowałam w bezpiecznej przystani, jaką był dla mnie ich świat.
Jednocześnie oni wszyscy stawali się moimi przyjaciółmi. Poznawałam ich coraz lepiej, przeżywałam razem z nimi wzloty i upadki. Aż szkoda było odchodzić. Jednak było trzeba.

Kolejne atuty powieści „Alibi na szczęście” łączą się z naszymi bohaterami. Tak jak w prawdziwym życiu, to dzięki ludziom inaczej postrzegamy świat, to oni ten świat tworzą. Dlatego plastyczny język, czy wciągająca akcja są tylko dodatkiem, który czasem wprost nam umyka, tak zaczytujemy się w książce, tak chcemy smakować, a jednocześnie zobaczyć jak to się zakończy. Nie zauważamy wtedy pewnych szczegółów.

Jednak po jakimś czasie do tej książki wracamy. Bo to nie jest powieść na jedne wieczór. To jest historia do której chce się wracać i do której wracać jest po prostu miło. A wracając widzimy poboczne wątki: problemy Iwonki, ciekawą postać dyrektora czy znaczenie „Romea i Julii” dla tej powieści. Wtedy też w tej książce się zakochujemy.

Jednak jak to zwykle bywa zakochać nie może się każdy. Wielbiciele mocniejszych wrażeń, masy trupów i wiecznych pościgów mogą po prostu zaryzykować. Spodoba się czy nie? Jest duża prawdopodobność, że tak. Więc warto dać tej lekturze szansę.

*znak.com.pl

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak

"Opowiadania wszystkie" L.Tyrmand


Autor: Leopold Tyrmand
Wydawnictwo:MG
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 375


Tyrmand. Człowiek, pisarz, bikiniarz, popularyzator jazzu w Polsce. Troszkę by jeszcze można było wymieniać. Nasz autor był naprawdę ciekawą personą. I właśnie o tym (a jednocześnie i nie o tym) jest ta książka.

 „Opowiadania wszystkie” to zbiór czternastu historii mających miejsce na przestrzeni kilku lat. Widzimy tu wojenną i powojenną Polskę, miejscami Francję czy Norwegię. Czytamy zapisy różnych gatunkowo wydarzeń, a czujemy, jakbyśmy zaglądali do życia obieżyświatowi. Czasem to życie jest napięte, pełne ryzyka i szczęścia. Innym razem wraz z bohaterem jesteśmy tylko obserwatorami historii przeciętnego włóczęgi czy szesnastolatki. Jednak za każdym razem wiemy, że ta historia nie będzie schematyczna, przewidywalna.

Dzięki czemu udało się uzyskać takie efekty? Przede wszystkim dzięki rzadko spotykanemu talentowi.  Bo wcale nie jest łatwo napisać coś lekkiego w odbiorze, a jednocześnie przemawiającego do głębi człowieka. Niepodważalny jest fakt, że Tyrmand taki talent miał. Po raz pierwszy od długiego czasu spotkałam się z autorem, który piórem posługiwał się tak umiejętnie. Prosto, przejrzyście, a jednocześnie z całą paletą przenośni i porównań. Nawiązania do innych autorów (może nie bezpośrednie, ale zapisane między wierszami), łatwość opowiadania historii i wszechobecne znamię absurdu – z czymś takim spotykałam się nieczęsto. U Boya, Plicha… Nie przychodzi mi do głowy nikt więcej. No, prócz Tyrmanda, oczywiście.

Kolejnym atutem jest różnorodność. Każde z opowiadań jest inne. Jednak mogłabym podzielić je na dwie grupy: sportowe i wojenne. Te pierwsze są troszkę słabsze. Nie przekonały mnie wszystkie. Jednak uspokajam, że nie traktują one o sporcie szeroko pojętym, czyli wyczynach naszej kadry narodowej. Są raczej próbą zajrzenia w ludzką duszę, szukania dobrych rozwiązań, wybierania własnego „ja”.  Jednak niektóre wprost prosiły się o coś oryginalniejszego (chociaż nie przeczę, niektóre swą prostotą trafiały w czuły punkt).

Drugie, czyli wojenne to kwintesencja tej książki. Szczególnie niektóre, pojedyncze.
Znajdziemy w nich przywiązanie do własnej ojczyzny (lecz nie takie przereklamowane, na pokaz), czasem szczyptę brawury, grę słowną, absurd, realia tamtego okresu i wprost świetnych bohaterów nad którymi wprost mogłabym się rozpływać w zachwycie lub ganić z zawziętym wyrazem twarzy.

Jednak największym atutem tej książki jest sam autor. Nie poprzez swoją biografię, rodzinę czy inne zewnętrzne czynniki. Tyrmand po prostu w tych opowiadaniach staje przed nami jak żywy.  Widzimy go, możemy zrozumieć, wręcz polubić. Anegdoty, docinki czy po prostu fascynujące historie i przemyślenia wciągają czytelnika w tamten świat i dają poznać choć częściowo tak interesującą postać jaką niewątpliwie był Leopold Tyrmand.

Jak na recenzję przystało teraz przyszła pora na wady. Tych, prócz wyżej wspomnianych potknięć w „sportowej” części, raczej nie uraczymy.
Odbiór tej lektury zależy od naszego nastawienia. Dlatego dla osób szukających zapierającej dech w piersiach fabuły ta książka będzie rozczarowaniem. Tych oczekujących okropieństw wyrządzanych Polakom i Żydom podczas II wojny światowej czy samych śmiesznych opowiastek, również. Do „Opowiadań wszystkich” trzeba podejść z dystansem i bez uprzedzeń. Wtedy, gwarantuję – będzie smakowało!

Za książkę dziękuję wydawnictwu MG.

O ciszy podczas czytania...

Zamiast Tyrmanda będziecie mieli dziś kolejną blogową zabawę. Za zaproszenia dziękuję Miqaisonfire i Blueberry

Zasady:
1. Każda otagowana osoba musi odpowiedzieć na swoim blogu na 11 pytań przyznanych im przez ich "Tagger'a"
2. Następnie wybrać 11 nowych osób do tagu i zadać im 11 pytań.
3. Nie powinno się tagować ponownie osób, które już brały udział w zabawie.

Pytania od Blueberry:
1. Lato czy zima? Zima
2. Wakacje aktywnie czy nad basenem? Aktywnie
3. Hiszpania czy Włochy? Włochy
4. Ognisty temperament czy wewnętrzny i zewnętrzny spokój? I jedno i drugie
5. Teatr czy kino? Kino
6. Dusza towarzystwa czy samotnik? Samotnik
7. Seriale czy filmy? Filmy
8. Owoce czy warzywa? Owoce
9. Ciemna czy jasna strona mocy? Jasna
10. Ukochane trampki czy nieziemskie szpilki? Ukochane trampki
11. Telewizja czy komputer? Komputer

Pytania od Miqi:
1. Książka czy film? Książka
2.Kryminał czy horror? Kryminał
3.Harry Potter czy Igrzyska Śmierci? Igrzyska Śmierci
4. Komputer czy laptop? Laptop
5.Muzyka do czytania czy cisza? Cisza (ale muzyka mi nie przeszkadza)
6. Pastelowe czy stonowane kolory? Dla mnie pastelowe są stonowanymi;)
7.Pies czy kot? Kot
8. Czytanie czy pisanie? Czytanie
9. Wakacje w kraju czy za granicą? Za granicą
10. Basen przed domem czy ogród pełen kwiatów? Basen
11. Długopis czy pióro? Pióro

Moje pytania:
1. Charlotte Bronte czy Jane Austen?
2. Paranormal czy klasyka?
3. Wielka papierowa biblioteka czy masa e-booków w czytniku?
4. Wrzos czy lawenda?
5. Klasyka angielska czy rosyjska?
6. Audrey Hepburn czy Marilyn Monroe?
7. Kuchnia włoska czy francuska?
8. Czarny humor: tak czy nie?
9. Deszczowe poranki czy wieczory?
10. Van Gogh czy Salvador Dali?
11. Ania Shirley czy Emilka Byrd Starr?

A taguję: Agatę, Etę, Meme, Fefer, Bibliofilkę, Catalinę, Giffin, Meow , Lunę, Elinę i wszystkich chętnych nieogtagowanych:)

Zostawiam Was z nowym singlem z nowej płyty już nie takiej nowej Amy Macdonald

Mery

Flesz filmowy #2


Dzisiaj odstąpię trochę od głównego celu flesza. Na tę słoneczną niedzielę (pierwszą wakacyjną!) przygotowałam dla was trzy cudowne filmiki traktujące o... książkach. Odbyło się bez oceniania, bo każdym z nich jestem w stu procentach oczarowana. Zobaczycie, Was też oczarują!




Na początek Oscarowa produkcja nagrodzona w lutym 2012.

Następnie cudo znalezione na blogu Dariusza Dłużenia

I ostatni filmik, jeden z moich ulubionych. Bo ja zawsze wiedziałam, że tak jest w każdej księgarni!

Podobało się? Mam nadzieję, że tak...
Z ogłoszeń, prócz faktu, że zaczęły się wakacje (o czym każdy już chyba się dowiedział), zapowiadam, że już niedługo pojawi się kolejna odsłona cyklu "Ulubieni autorzy" (po rekordach, jakie bije część pierwsza z Jane Austen w roli głównej mniemam, że pomysł się spodobał). Troszkę inaczej będzie wszystko wyglądało, jednak główny cel pozostaje niezmieniony.

Pozdrawiam!