Pocztówka z Krainy Andersena




 Znowu przyszedł taki okres, że w naszym życiu zaroi się od uśmiechniętych osób, życzeń, buziaków, kwiatów, pisanek, baranków z cukru. Jednak przecież nie to jest najważniejsze. Zaczęły się Święta Największe w całym roku. Święta Zwycięskie. Poprzedzone 40-dniowym przygotowaniem. Zaczynamy je przeżywać już dzisiaj, dlatego już dzisiaj chciałabym Wam życzyć Zwycięstwa. Najważniejszego przecież. I dużo nadziei oraz wiary.

Mery

Na nocnym stoliku, czyli dzisiaj cały świat czyta Tolkiena

   Wreszcie Gandalf zatrzymał się i skinął na towarzyszy. Przed nimi mgła się rozwiała, świeciło blade słońce. Minęło już południe. Stanęli u bramy Isenegardu. 
Ale brama leżała na ziemi, wyłamana, pogięta. Wszędzie wokół, rozrzucone w szerokim promieniu lub zwalone na bezładne kopce, poniewierały się kamienie, strzaskane i połupane w drzazgi. Ogromny sklepiony łuk trzymał się jeszcze, lecz za nim otwierała się nienakryta już stropem jama; tunel był odsłonięty, a po obu stronach bramy w urwistych ścianach ziały ogromne wyłomy i szerokie szpary. Baszty zmieniły się w kupy gruzu. Gdyby Wielkie Morze uniosło się gniewem i runęło z burzą na ścianę gór, nie dokonałoby większego spustoszenia.   Cały wewnętrzny krąg, zalany bulgocącą wodą, wyglądał jak kocioł pełen wrzątku, w którym kołysały się i miotały przeróżne szczątki, belki, słupy, skrzynie, beczki i rozbite narzędzia. Pogięte, wyłamane filary sterczały rozszczepionymi głowicami z topieli, lecz drogi były pod wodą. Na pół przesłonięta oparami skalista wysepka majaczyła jakby w wielkiej dali. Wciąż jeszcze czarna i smukła wieża Orthank stała nietknięta przez burzę. Jasna fala lizała jej podnóża.
   Król i jego towarzysze patrzyli na to w osłupieniu. Rozumieli już, że potęga Sarumana legła w gruzach, lecz nie mogli pojąć, jak to się stało. Kiedy po chwili odwrócili wzrok ku sklepieniu nad rozbitą bramą, zobaczylu tuż obok olbrzymie rumowisko, a na nim dwie drobne figurki, wyciągnięte w swobodnych pozach, w szarych płaszczach, ledwie widoczne na kamieniach. Przy nich  stały butelki, miski i talerze, jak gdyby dopiero co zjedli obfity posiłek i teraz odpoczywali po trudzie. Jeden, jak się zdawało, spał, drugi, oparty plecami o skalny złom, założywszy nogę na nogę, a ręce pod głowę, wydmuchiwał z ust długie pasma i małe pierścionki lekkiego niebieskiego dymu.

 "Władca Pierścieni" J.R.R.Tolkien, wyd.Muza, 2012, tł.Maria Skibniewska

Światowy dzień czytania Tolkiena.
Przykładny Książkoholik, Czytelnik bądź zwykły Zainteresowany Książkami pamięta o 25 marca. Ja wyciągnęłam mojego "Władcę Pierścieni" by wprowadzić was w jeden ze śmieszniejszych momentów (uwielbiam tę chwilę, która zaraz nadejdzie. Wielki szok wędrowców, ich miny musiały być na prawdę bezcenne. I Pippin z Merrym siedzący na ruinach. Coś wspaniałego!). Sama mam w planach na dzisiejszy wieczór "Listy",  które przybliżam sobie po kawałeczku od dłuższego czasu. Cudowna lektura!
A wy czytacie dzisiaj Tolkiena?

Trajkotanie, czyli co czyta Ćma Makaronowa ("Zrządzenie losu" L.M.Montgomery)

Dwudziesty marca, wreszcie skończyłam pierwszą książkę w tym miesiącu. Wszystko jest zakręcone jak makaron, a ja zamiast jak pulchniutki makaron wyglądam jak ćma. Miotam się między kolejnymi zeszytami, nie wiem w co ręce włożyć. To co na egzaminach próbnych było jedynie formalnością, teraz sprawia mi trudność. To co na egzaminach próbnych zawaliłam, cały czas nie weszło na wyższy poziom wtajemniczenia.  A 23, 24 i 25 zbliżają się. Już słychać ciche kroki. A wraz z 23, 24 i 25 idzie strach. Wielki, włochaty, szary strach. Miejmy tylko nadzieję, że za rękę nie trzyma go ta głupia baba - panika…

Jednak dzisiaj przecież nie o tym. Chociaż makaronowe ćmy nie mają czasu, to jednak coś czytać muszą. I to coś wcale nie powinno wyglądać jak podręcznik do geografii. Coś co jest dobrze znane, ale nowe. Coś co jest leciutkie, ale nie głupie. Dlatego też odrzucając panią Gaskell i Ucztę Wyobraźni sięgnęłam po coś, co nigdy nie zawodzi. Panie i panowie: literatura pensjonarska.
Cały czas staram się  nadrabiać braki jakie mam w lekturze takich książek. Tym razem padło (nie, nie padło, po prostu z półki się wzięło) na panią Montgomery. Nie Ania, nie Emilka, nie Buba (chociaż to  również przy łóżku leży – pomocne), a zbiór opowiadań. „Zrządzenie losu”.

I dalej, jak ruszyłam. Głowa wypełniona siłą Coriolisa i rewolucją francuską to głowa niezbyt chętna do współpracy. Ale problemów większych nie było.  Pierwsze opowiadanie – myk. Drugie – myk. Oj, coś zaczyna schematem trącić. Trudno. Dalej. Trzecie opowiadanie – myk. Nie… Jednak nie tym razem. Na jeden wieczór trzy opowiadania, wystarczą. Kolejny dzień, kolejne przesilenie, tym razem matematyczne. Więc pod koniec dnia, gdy normalny organizm domaga się porządnej dawki literatury, kolejne opowiadanie.
Tak, stopniowo, przeszła cała książka.

Zbiór opowiadań słodziutkich, przyjemniutkich, milutkich i innych –utkich, od których normalnie zrobiło by się niezbyt dobrze. Biedna panna X. jest już stara, nie ma kawalera, zapewne zostanie sama do końca życia, a tu bach. Wychodzi sąsiad, dawna szkolna miłość, inny taki podobny, o którym w życiu nie pomyślelibyśmy, że w ogóle on to powinien być. Ale jest. Miłość wielka i dozgonna. I tak przeszło kilkanaście opowiadanek.

Normalnie człowieka coś by, kolokwialnie mówiąc, trafiło. Jednak to jest pani Montgomery. A Maud miała ten dar, że tu coś wtrąci, jakiś malutki szczególik gdzieś wpadnie, jakieś poboczne wydarzenie dostanie szansę zaistnienia, od razu wszystko wydaje się być na o wiele lepszym poziomie, jakby pośród tej miłości latała jeszcze Jedyna w Swoim Rodzaju Wróżka z Wyspy Księcia Edwarda, dla której moglibyśmy wszystko przetrzymać.
Poziom podtrzymuje jeszcze humor do spółki z bystrym okiem autorki.  Trochę uprzedzonych ojców, trochę skwaśniałych starszych panien, trochę ciekawych miejsc akcji, trochę zgorzkniałych plotkarek, trochę smutnych panienek.

Niestety, nawet Wróżka do spółki ze zmąconym umysłem Makaronowej Ćmy nie są w stanie zatuszować schematów i lukru, który leje się tonami. Sprawę po części ratują opowiadania w których to nie miłość kobiety i mężczyzny jest na pierwszym planie, a marzenia, czasem urazy. Niestety, takie historie to niewielki procent całego zbiorku.

Jak się jednak okazuje, Ludzie Przedegzaminacyjni (inaczej: Makaronowe Ćmy) tylko takie treści są zdolni przyjmować. Dlatego Ludziom Przedegzaminacyjnym (czyli inaczej wiadomo komu) polecam. Polecam również fanom autorki. I młodym marzycielkom. I starszym marzycielkom (co chyba jest synonimem do fana autorki…). Zbiorek może trochę za słodki, trochę przez tę słodkość niestrawny, ale całkiem przyjemny. Z duchem Montgomery. 

"Zrządzenie losu" L.M.Montgomery, wyd. Novus Orbis, 2000, tł.J. Kazimierczyk, J. Wnuk

Wiosna, ach to ty!

Springtime - C.Monet
 Kazimierz Wierzyński
ZIELONO MAM W GŁOWIE

Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną,
Na klombach mych myśli sadzone za młodu,
Pod słońcem, co dało mi duszę błękitną
I które mi świeci bez trosk i zachodu.

Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. 
 
PS. Od wielu lat to mój ulubiony wiosenny wiersz...

Magiczne łowy ("Łowy" E.Kiereś)

W dorosłości najbardziej brakuje dziecięcego entuzjazmu. Coraz trudniej wtedy zachwycić się bezkrytycznie, coraz trudniej spotkać coś nowego, całkowicie niezwykłego.  „Łowy” też są dla dzieci. Ty, Czytelniku, historię już znasz, już możesz przejść obojętnie, już możesz powiedzieć, że wystarczy Ci to, co usłyszałeś przypadkiem w szkole. Jednak przecież nie musisz. Wybór należy do Ciebie.

Jeśli jednak się zdecydujesz, wejdziesz do wspaniałego świata. Przeniesiesz się do XIX wieku, do dworku wraz z jego włościami. Przy tym dworku będzie mieszkał strzelec z bratem. Będzie też pobliski las, Marylka, Michał, jezioro do którego lepiej nie zbliżać się po zmroku. Skończyłeś Czytelniku już kilka klas, wiesz co będzie dalej, co czeka na ludzi w nocy przy jeziorze. Możesz płakać, możesz też docenić literacką grę i kunszt pisarski autorki. Tak jak kiedyś wciągnęła Cię historia strzelca, tak i teraz ona cię wciąga, połyka i nie wypuszcza. To nic, że Ty wiesz jak się skończy, zabawa się nie skończyła, ona dopiero się zaczyna.

Jednak to dzieci w tej sytuacji są istotami najszczęśliwszymi na świecie. Odkrywają historię po raz pierwszy, z zapartym tchem śledzą opowieść, drżąc w niektórych momentach. Dzięki autorce na długo zapamiętają to uczucie, w głowach będą im brzmiały strofy ballady. Będą chciały wracać do tej książki i do innych.

Pani Emilia podjęła się trudnego wyzwania, jednak sprostała mu z niebywałą lekkością. Coś wspaniałego, móc śledzić dzieje, które już znamy, w całkiem nowej wersji, jakbyśmy poznawali je po raz pierwszy. Móc podziwiać precyzję z jaką oddaję wydarzenia i ten lekki rys, jaki jest tylko jej, jakiego w XIX-wiecznej balladzie nie znajdziemy. 

Nie można też zapomnieć o cudownych ilustracjach autorstwa pani Emilii. Subtelne, tajemnicze, jakby pędzla dobrej wróżki. Mają w sobie charakterystyczny rys, którego nie pomylimy już raczej z żadnym innym.

Dla dzieci „Łowy” są przygodą, może jedną z pierwszych? Dla nas to powrót. Ale też nowość. Jest coś takiego w tej książce czego nie da nam żadne opracowanie. Jest magia, po prostu.  Ta książka pokazuje, że zasługuje na wszystkie nagrody jakie otrzymała. Na dziecięcym rynku wydawniczym jest jedną z tych lepszych, mam nadzieję, że zapamiętanych na długo.

Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,
Do Płużyn ciemnego boru
Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,
Byś się przypatrzył jezioru.


"Łowy" E.Kiereś, wyd. Akapit Press,  2012

O książkach trochę starszych, czyli chyba reklama...

"Fishing in the spring" van Gogh
Nie jestem zbyt towarzyskim Bloggerem. Pojawiam się i znikam, nie odpowiadam na maile, a potem piszę godzinami. Podobnie jest z odwiedzaniem waszych blogów. Najczęściej szybciutko przewijam i lustruję wzrokiem listę klikając w linki tych, którzy zainteresowali mnie na prawdę i od razu. Innym razem metodycznie, powolutku z chirurgiczną precyzją siadam, idę po kolei listą, czytam wszystko. Nie zawsze komentuję, bo chociaż uwielbiam mówić i pisać, czasem po prostu nie ma co, a zdanie: na pewno przeczytam czy na pewno nie przeczytam nie są tym co chcielibyście chyba widzieć, prawda? Poza tym, często nawet nie wiem co sądzić o książce.
Metodyczne studiowanie ma jednak jedną zasadniczą wadę. Po jakichś dwudziestu blogach mam wrażenie, że czytam o jednym i tym samym. Michalak, Zafon, wydawnictwo J+G, podstawowe nowości. Człowiekowi w głowie się zaczyna kręcić, wszystkich autorów najchętniej wyrzuciłby z głowy i dziwi się, jak można zachwalać wszystko cały czas. Są jednak też takie blogi, na których tego komercjalizmu nie widać, nie widać tych bestsellerów, znajdziemy za to wspaniałe perełki gdzieś zakurzone, zapomniane, albo dawno temu czytane. Odkrywa się takie miejsca i już zostaje. Chyba każdy z Was ma takie blogi, które można czytać i czytać. Albo w których urzekły was pojedyncze recenzje zakurzonych książek. Ja mam taką, moja piątka:
Lektury Lirael - to jeden z tych blogów gdzie trudno uświadczyć nowości, a paranormali i upadłych aniołów nie znajdziecie za żadne skarby. Lirael zaczarowała mnie szczególnie recenzją autobiografii Edith Nesbith i opowieścią o Irenie Tuwim (oraz jej bracie, a jakże).
Wyspa książek - chyba najbardziej na tym blogu urzekają mnie lektury dziecięco-młodzieżowe. Cały czas jestem ich wielką fanką, mogłabym je czytać godzinami, a to jest jedno z tych miejsc, gdzie można je odkryć...
Jedz, tańcz i czytaj - blog Lilybeth odstaje od swoich poprzedniczek. Znajdziecie tam wszystko. Jednak to Lilybeth jest założycielką cudownego bloga Klasyka Młodego Czytelnika i to ona stworzyła listy tam umieszczone, pełne tytułów i inspiracji. To ona jest autorką wielu tekstów o tytułach pensjonarskich, młodzieżowych lat 70. i dziecięcych. Coś niesamowitego.
Moja Pasieka - u Kasi można również znaleźć wszystko, bo Kasia wiele książek lubi. Jednak strasznie dużo i tam jest staroci. Staroci, których Kasia za starocie nie uważa, jednak ja dobrze wiem, że gdybyście zobaczyli niektóre tytuły, byłoby to wasze pierwsze spotkanie z tego typu lekturą.
Książkojady - blog jednego tekstu, przynajmniej na razie. Odkryłam go dopiero dzisiaj, jednak pierwszy post muzyczny i już się zakochałam. Jeśli Pieguska czyta takie książki, jakich słucha piosenek, to polecam w ciemno. Jedna dla Was:

Właśnie na moim blogu zaistniała reklama. Coś, czego bym nigdy nie chciała, czego nie cierpię i co kojarzy mi się z hałasem. Jednak nie tym razem. Po prostu, chciałam was zachęcić, zajrzyjcie tam, warto.
Nie chcę w ten sposób dać do zrozumienia, że blogi na których możemy poczytać o nowościach są beznadziejne. Nie, przecież każdy czyta to co lubi, przecież wielu z Was większość tamtych książek ma za sobą, przecież czytacie wszystko. Przecież ja też szaleję na punkcie niektórych nowości. Jednak nie zapominam o starszych pozycjach. Wy zapewne też. Dlatego podzielcie się i Wy blogami czy linkami do tekstów z których czerpiecie inspirację i nowe tytuły, o których zapewne nikt już nie pamięta.

Nawiązując jeszcze do dobrych, starych książek.
Jakiś czas temu Maya wyszła z propozycją stworzenia Listy Książek Bloggerów na której miały znaleźć się "...naprawdę dobre pozycje. Takie, które mają wartość literacką i których jedyną zaletą nie jest to, że "szybko się czytają". Niech to będą książki, które wpłynęły na Was, poprzestawiały w głowie i emocjach, rozszarpały i wypluły, rozerwały i zostawiły w takim stanie, że trudno było się poskładać. Niech to będzie lista książek dobrych, a nie tylko fajnych i takich nawet, nawet."
Lista powstała i powstaje cały czas. O wszystkim można przeczytać tutaj i oczywiście dołączyć. Bo Bloggerzy przecież czytają wartościowe książki!

Mery

Genialny bałagan artystyczny ("Queen.Nieznana historia" P.Hince)

Co roku  odwiedza mnie mój brat. Obydwoje mamy już tę 16 (prawie) na karku i od kilku lat zawsze powtarzamy pewien rytuał. Ja siadam w fotelu, on dorywa mój komputer i puszcza ulubione piosenki. Ja muszę zgadnąć, co to jest. Gdyby teraz chcieć zrobić ranking wszystkich kawałków, zdecydowanie wygrałyby dwa zespoły: Queen i Dżem.  A „I want to break free” pobiłoby wszelkie rekordy.

Nie wychowaliśmy się razem, jednak jego fascynacja latami 70. zaczynała się u nas. Zły Ludź był jeszcze podlotkiem i jak to młodzież, słuchał czegoś takiego.  A my razem z nim… Dlatego, chociaż moje gusta zmieniają się cały czas, preferuję trochę inną muzykę i telefon mam wypełniony różnościami, to przynajmniej jedna piosenka Królowej musi być. Na poprawę nastroju, do śpiewania.

Kwestią czasu była też biografia Queen na mojej półce. Pozyskana trochę z myślą o bracie, trochę egoistycznie.  Przecież nie wyobrażam sobie muzyki bez Freddiego! Chociaż dużo nie wiem, nie jestem nawet fanką zespołu, chęć chwilowego powrotu do tamtych lat jest niepohamowana.

Peter Hince mnie zaskoczył. Miała być biografia. Z polotem, bo z polotem, trochę suchych faktów i dat, trochę czegoś ciekawszego. Ważne, że o ukochanym zespole.  Jednak Hince nie jest nawet dziennikarzem muzycznym, nie ma wyrobionego pióra i tego denerwującego wnikania w kompletnie niepotrzebne szczegóły. Plus? Zdecydowanie. Tylko kim w takim razie jest autor książki? Przyjacielem zespołu? Ostatecznie można tak to nazwać. Bliższe prawdy byłoby określenie pracownik. To Peter zajmował się przez kilkanaście lat sprawami technicznymi, sprzętem Freddiego i Johna.

Napisałam bez wyrobionego pióra. Teraz zastanawiam się, czy przepadkiem nie cofnąć tego stwierdzenia. Bo autor zaczął jak rasowy dziennikarz, a nawet lepiej. Zaczął perfekcyjnie, tak, że po czterech stronach Ty nie możesz się oderwać. To nic, że nie jesteś jakimś wielkim fanem zespołu, że nigdy nie chciałeś być gwiazdą. Ty nie masz nic do gadania, po prostu przenosisz się za kulisy, gdzie świeci największa gwiazda Freddie, gdzie z tyłu widać innych członków, gdzie po kątach kryją się sarkastyczne komentarze autora.  W ten sposób ten dobry człowiek uniknął czegoś, co jest najgorsze w tych wszystkich biografiach. Żadnych dat, wprowadzeń, zanudzających opisów dzieciństwa (ja rozumiem, że ono wpływa na dalsze wypadki, ale nie zanudzajmy, proszę!). Zaczęto z wysokiego C i tak trzeba było zakończyć.

Jednak od początku do zakończenia jest kawałek drogi, więc wnętrze również musiało być utrzymane na odpowiednim poziomie. Peter utrzymał owy poziom, a osiągnął to jedynie dzięki pewnemu niechlujstwu i kompletnemu braku chronologii. Pierwsze skojarzenie jakie nasunęło mi się na myśl, to książki Joanny Chmielewskiej. Macie czasem takie uczucie, podczas lektury jej kryminałów, pełnego skołowacenia? Tutaj jest podobnie, tylko do skołowacenia doprowadzają nie dialogi i przedziwne zachowania głównej bohaterki, a bałagan i dystans do siebie. Starsze wydarzenia przeplatają się z nowszymi, Nowy Jork przeplata się z Londynem, jednak wszystko jest na swoim miejscu.

„-Fred, publiczność już jest.
-Dobrze, jak wyglądają?
Jak wyglądają? Wyczekująco? Mądrze? Groźnie?
-Wyglądają mi na całkiem miłą parkę.
-Ty durniu!”1

Nie tylko autor miał dystans do siebie. Dystans miał cały zespół, co widać na wyżej załączonym obrazku [dialog jest efektem stresu przed koncertem]. Przez cały bałagan jaki stworzył Peter przebija się obraz Queen podczas lepszych i gorszych dni. Przebijają się wszystkie koncerty, stres, imprezy, prace nad piosenkami.  Ciągłe trasy, praktycznie brak życia prywatnego. Ukazuje się bardziej ludzka postać członków zespołu. Efekt osiągnięty poprzez spisanie krótkich migawek i wspomnień, a nie dogłębne studiowanie biografii i psychologii. Rzecz godna zauważenia.

„Nie będę gwiazdą – będę legendą”2

Jednak zawsze na pierwszy plan zespołu wysuwa się ON. Legenda, człowiek którego uwielbiają miliony, bez którego Queen się nie obejdzie. Freddie z ludzką twarzą, z gwiazdorskimi manierami, z wiecznym pragnieniem bycia w samym centrum zainteresowania. Freddie, którego obserwuje autor. Freddie który sam w sobie był kwintesencją Królowej. Pokazany od trochę bardziej prywatnej strony? Nie, raczej przedstawiony takim, jakim widział go autor. Trochę subiektywnie, trochę obiektywnie, jednak z tym uczuciem, a bez nabożnego uwielbienia, które przebija się przez większość biografii.  Genialnie.

„Moje życie u boku najlepszego zespołu rockowego XX wieku”.

Jak wół, byk albo inne Bogu winne zwierzątko, widnieje na okładce wyżej przytoczony napis. Dlatego też, wiele jest w książce wstawek z życia autora. Jednak jako, że to życie ogranicza się jedynie do pracy w zespole i przebywaniu cały czas „w trasie”, błędne koło światła Queen się zamyka. Życie Królowej to nie tylko koncerty, to nie tylko wielka czwórka. To nie tylko jeden asystent. To wydarzenie na większą  skalę, szczególnie że jesteśmy w XX wieku.  Dlatego też prócz obrazu zespołu, prócz Freddiego, przed naszymi oczami przewijają się kolejne wydarzenia o których nie znajdziemy w żadnej notce, w żadnej biografii.  Incydenty, których niektórzy już nawet nie pamiętają, miejscami subiektywne spojrzenie, czasem krytyczne, czasem pełne uwielbienia, czasem z przymrużeniem oka.

Co z tymi, którzy bałaganu nie lubią?

Liczę się, że gdzieś tam po Internecie krążą nieprzychylne opinie. Każdy ma przecież swoją. Jednak takowych jest bardzo mało (przynajmniej tak sądzę), bo nawet pedanci, którzy bałaganu nie tolerują, będą zachwyceni. Dlaczego? Otóż, to jest bałagan artystyczny! Pełen klasy i wyczucia. Nabałaganiony, jak to bałagan, a jednak cały czas dystyngowany i na poziomie.

Tutaj właśnie powinnam przerwać mój potok myśli, powiedzieć grzecznie STOP. Więc, jako człowiek dość dobrze wychowany, robię to. Posunę się nawet o krok dalej.
Czytelniku, jeśli nie przeczytałeś tego tekstu, bo Ci się nie chciało, bo nie miałeś siły, bo był po prostu za długi (co nie wyklucza Cię z grona Czytelników),  wiedz, że ja w tej masie słów jak mogłam zachęcałam, by przeczytać tę książkę. Świetnie napisana, trochę nabałaganiona, w niektórych miejscach genialna. Trudno dostać drugą taką biografię. Dlatego spokojnie możesz ją sobie kupić, zdecydowanie nie szkoda na coś takiego oszczędności. No, chyba że chcesz dowiedzieć się masy suchych faktów o zespole Queen (z czego połowy zapewne nie zapamiętasz). Jeśli tak, zapraszam na wikipedię. Przynajmniej pieniądze zaoszczędzisz.

1
„Queen. Nieznana historia” P.Hince, str.27
2 „Queen. Nieznana historia” P.Hince, okładka

"Queen. Nieznana historia" P.Hince, wyd.SQN, 2012, tł.A.Machura&E.Magiera

Flesz filmowy #4

Mery zrobiło się smutno. Nic nie wiedząc siedziała sobie w domu, czytała, słuchała, oglądała, pisała i wreszcie zajrzała na filmweb, by poszukać nowego filmu Burtona, którego jeszcze nie widziała.  A tu bach! zagląda w komentarze, a tam tylko, że Burton jest beznadziejnym reżyserem i w ogóle najlepiej to go z daleka omijać, bo wszystko u niego takie samo, przesłanie płytkie, jakim cudem w ogóle może być człowiek z nożycami zamiast rąk (tutaj Mery po prostu padła).  Mery w takie głupoty oczywiście nie wierzy, a nawet jeśli wierzy, to nie popiera, bo strasznie lubi Tima, a jeżeli ma w filmie Johnny'ego, to już w ogóle się cieszy (tak, CIESZY SIĘ, a nie płacze jak niektórzy, że to znowu Johnny). I tak sobie odświeżyła wszystko, w ramach przyjaźni.


Zaczęło się od Charliego w fabryce czekolady. Pochodzi on od Dahla, a Mery z Dahlem się nie dogaduje od czasów Matyldy, ale tym razem przeszło bez większych krzyków. Nawet zdołała się Mery przypadkiem zachwycić. Trudno zachwycać się samymi nazwiskami, nawet gdy są to trzy ulubione męskie filmowe nazwiska (Burton, Depp, Highmore), jednak przy Charliem, nie grozi nam stan niezachwycaniasięwszystkim.   Przede wszystkim chatka w której mieszka Charlie wraz z babciami, dziadkami i innymi takimi. Strasznie dickenowska w wersji ligth. I  fabryka... Oczy się śmieją, zachwycają. Gra aktorska to mistrzostwo, szczególnie Depp, jako zwariowany, trochę zraniony i zdecydowanie nie z tej ziemi Willy Wonka bije wszelkie rekordy. A dzieciaczki mu nie ustępują.
Jeden z tych filmów, które trzeba obejrzeć, które mają magię przyciągania.
[filmweb]


Następna w kolejce była "Alicja w Krainie Czarów". Do wersji książkowej Mery ma straszny sentyment i co najmniej raz na miesiąc czyta sobie ona relację z szalonego podwieczorku. Niestety, z burtonowską wersją było gorzej. Dwa razy Mery ją zaczynała i wyłączała za każdym razem. Jednak trzeci był już świetny.  Powrót po latach, daleki od wersji Carrolla jednak podobnie zwariowany i niespójny. Co prawda, zgubiono gdzieś książkowe magiczne sny, jednak wersja filmowa była na swój sposób urzekająca. Tutaj szczególnie duże wrażenie zrobiła na Mery ta apatyczna i anemiczna Mia...
[filmweb]

"Edward Nożycoręki" to jest mistrzostwo. Wszystkie filmy mogą się przy nim schować, on jest po prostu surrealistyczny, chwytający za serce, samotny, wypieszczony i przejaskrawiony. Depp przeszedł tutaj samego siebie (nawet Jacka Sparrowa pokonał), jest tak realistyczny i magiczny jednocześnie, tak zagubiony i zdezorientowany, że nie da się przejść obok niego obojętnie. Cała sceneria charakteryzowana na jakieś lata 60. (przynajmniej Mery tak to odebrała), idealna i aż odrzucająca stanowi świetny kontrast dla Edwarda. Burton przeszedł samego siebie, Johnny przeszedł samego siebie, autor scenariusza przeszedł samego siebie...
[filmweb]

Podsumowując, reasumując, czy jak kto tam woli, Mery nigdy w życiu nie powie, że Burton jest beznadziejny, bo jest to straszne kłamstwo (przynajmniej w opinii Mery). Tim wnosi w te schematyczne  hollywoodskie filmy powiew czegoś nowego, wyróżnia się, tworzy tak magiczne obrazy i jest jedynym w swoim rodzaju, więc według Mery powinni go raczej objąć jakąś ochroną (by nie wyginął), a nie krytykować. O Johnnie można powiedzieć to samo.

Sam flesz za to, dzisiaj znów odstąpił od swojej codziennej formy, zyskał nawet podsumowanie. Czy na dłużej, czy tym razem flesze będą bardziej tematyczne? Nie wiadomo. Bardzo możliwe, jeśli ktoś zacznie gadać na kostiumowe filmy - kolejną miłość Mery.

Bardzo być może ("Uczciwa oszustka" T.Jansson)

Książkę wysłałam już w świat, nawet nie mam jak do niej zajrzeć, a cały czas siedzę i się zastanawiam.

Lubię Tove Jansson. Lubię Muminki.  Chociaż nie, ujęłabym to inaczej. Lubię Tove Jansson. Muminki mnie uspokajają. Szczególnie wydanie zimowe. Jest coś takiego w wiewiórce z pięknym ogonem, ze śniegiem w Dolinie Muminków, że wszystko na tym świecie, a nie tylko tam, wydaje się być na swoim miejscu.

Z „Uczciwą oszustką” sprawa jest całkowicie inna. Tu wszystko jest jeszcze bardziej białe i spokojne niż u Muminków. Nieistniejąca wioska, ciągły śnieg, nierzucający się w oczy ludzie i dwie bohaterki. Każda inna. Jedna uczciwa oszustka, druga miła naiwniaczka. Wydawać by się mogło, obydwie pełne emocji, jednak jest inaczej.  Może ten szorstki język Tove, może tak skromny opis przeżyć? Bardzo być może.

Cała książka jest bardzo być może. Pełna pytań bez odpowiedzi, pełna ukrytych podtekstów i słów. A jednocześnie nieskomplikowana, oczywista, spokojna, jakby obojętna. Każda z bohaterek jest zarysowana wyraźnie, każda całkowicie inaczej. Na lekcji polskiego powiedzielibyśmy, że stworzone są na zasadzie kontrastu. Ale my nie jesteśmy na lekcji polskiego. Całe szczęście, bo ta książka jest stworzona do tego by odkrywać ją samemu.

Obydwie z nich mają coś ze mnie. Albo ja mam coś z nich, czy to ważne w którą stronę? Jednak trudno doszukać się zdecydowanego podobieństwa, je się po prostu czuje. W bieli śniegu, w nieśmiałych uśmiechach i książkach podróżniczych. Dziwne, jak cała książka. Zbudowana poprawnie, wstęp, rozwinięcie, przyzwoita lecz niezaskakująca puenta. Jednocześnie pełna białych plam, miejsc dla naszych myśli i porównań, wielu puent w nieodpowiednich fragmentach.  Książka, która pod utartym schematem kryje to coś co chwyta za serce, każe przystanąć i się zastanowić. Niby banalna, a inna. Świetna. 

"Uczciwa oszustka" T.Jansson, wyd.Nasza Księgarnia, 2013, tł. H.Thylwe
Za pożyczenie książki serdecznie dziękuję Kasi.

Książka miesiąca - luty

Przeciętny posiadacz bloga aktualnie dziwi się, że skończył się luty. Też ułożyłam wdzięczne ‘O’ z ust, zweryfikowałam plany z osiągnięciami (czego robić, jak się okazało, nie powinnam, bo wyszły one zastraszająco marnie) i powzięłam postanowienie: następnym razem będzie lepiej. Bardzo oryginalne? Bardzo być może, jednak kto by się tym przejmował na samym początku marca?

Okazało się jednak, że nim wkroczę w cudowną wiosnę, muszę choć po części rozliczyć się z przeszłością. Przynajmniej tą lutową.

Miały być teksty o Tolkienie. Nie było. Z mojej winy, z winy mojej szkoły i mojej nieśmiałości. To prawie jak z nie mojej winy.  W ramach częściowych przeprosin podrzucam link do arcyciekawych tekstów o Profesorze [tutaj].
Musi być Książka miesiąca. Książka miesiąca, najlepsza książka lutego, książka bardzo dobra – jest pewien problem z wyborem i jest i jeszcze jeden problem: z dziewięciu przeczytanych w poprzednim miesiącu, tylko jedna doczekała się opinii. Znaczy, zdanie wyrobiłam sobie o większości (tylko Marinina przeszła, poszła i nikt jej nie widział), zakodowałam sobie argumenty w głowie, zapisałam sobie wszystko w punktach na kartkach walających się po całym pokoju, na fejsbuku coś tam chyłkiem wspomniałam, jednak nikt chyba na blogu o tym nie słyszał.

A wybrać książkę trzeba. I jak tu budować nawet nijakie napięcie, jak tu chociaż część informacji zataić, jeśli podam Wam na tacy tytuł? Obowiązek to obowiązek, jak trzeba, to trzeba.

Nawet nie pro forma, a z wielkim bólem głowy, musiałam się zdecydować. Raz, dwa, trzy… Ufff… Jest, dobrze, niech będzie. Najlepszą  książką lutego są „Poniedziałkowe dzieci”. Dlaczego? No bo otóż to. Właśnie zaczyna się część, której nie powinnam ujawniać, jeszcze bardziej niż nie powinnam ujawniać tytułu. Wszystko będzie w tekście króciutkim na temat „Poniedziałkowych dzieci”. Wciągnięte w akapity, w podpunkty czy półsłówka. Będzie, ale nie teraz. Teraz musicie albo uwierzyć na słowo, albo poczekać, albo przeczytać sobie fragment. Można zrobić też wszystko na raz. Zdecydowanie najlepsza opcja.


"Nie stać nas było na wynajmowanie pokoju w hotelu i poddasza. Nie chciałam opuszczać Chelsea, zrywać związków z poetami i pisarzami, zostawiać Harry;ego i naszej łazienki w korytarzu. Dużo o tym rozmawialiśmy. Miałam zająć mniejszą przestrzeń od frontu, Robert większą w głębi. Zaoszczędzone pieniądze starczyłyby na pokrycie kosztu mediów. Zdawałam sobie sprawę, że tak będzie praktyczniej, że rysuję się ekscytująca perspektywa. Oboje zyskamy przestrzeń, żeby tworzyć, i jednocześnie będziemy razem. Ale było nam smutno, zwłaszcza mnie. Lubiłam życie w hotelu i przeczuwałam, że gdy się wyprowadzimy, wszystko się zmieni.
-Co się z nami stanie? - spytałam.
-Zawsze będziemy - odpowiedział.
Wciąż pamiętaliśmy o przyrzeczeniu złożonym sobie w taksówce w drodze z Allerton do Chelsea. Było jasne, że nie jesteśmy gotowi, aby iść przez życie osobno.
-Będę tuż obok - powiedział."
str.142, "Poniedziałkowe dzieci"

Najważniejszy tom ("Ania z Avonlea" L.M.Montgomery)


Pamiętam ten dzień. Miałam dziewięć lat, a mój książkowy świat ograniczał się do Jeżycjady i Abby Hayes. Wtedy tata zabrał mnie do sklepu z książkami (nazwanie tego księgarnią byłoby przesadą) i tam miałam wybrać sobie jedną z nich. Dlaczego padło na Anię? Nie pamiętam. W każdym razie, było ich dwie – opasła „Ania z Zielonego Wzgórza” w tandetnej okładce i „Anię z Avonlea” w pięknym wydaniu WL. Oszołamiający wybór.

O książkach młodzieżowych za wiele nie wiedziałam, mój tata również, więc musieliśmy zdać się na intuicję. Pudło. Wybraliśmy drugi tom nie znając pierwszego (teraz dla mnie to nieprawdopodobne, gdzie sprzedawca, gdzie opis z okładki?).
Wróciliśmy do domu. Zaszyłam się w pokoju i czytałam. Pierwszy raz – by poznać najważniejsze wydarzenia, skupić się na głównym wątku. Drugi – by delektować się językiem, odkryć opuszczone szczegóły, które ominęłam przy pierwszym czytaniu. Trzeci – fragmentami, wracając jedynie do tych najbardziej zapadających w pamięć wydarzeń: pierwszy dzień Ani w szkole, odwiedziny u panny Lawendy i najważniejsze: spotkanie panny Lawendy z jej księciem.
Do końca dnia przeczytałam tę książkę prawie trzy razy i byłam oczarowana!

Teraz patrzę na to z sentymentem i może nawet pobłażaniem? „Ania z Avonlea” jest inna niż kolejne części. Nie ma tak wiele głównej bohaterki, akcja płynie wolniej. Głupich błędów i wpadek Rudzielca oczywiście nie zabrakło, jednak nie są za specjalne. Jak zawsze, trzeba roześmiać się, gdy wali się dach lub przy wszystkich operacjach z krową. Inne jakoś nie porywają.

Czytanie drugiego tomu po kilku latach było całkowicie inne, niż to pierwsze. Spokojne, chociaż nigdy nie nudne. Przewidywalne, a jednocześnie zaskakujące. Najbardziej naładowana emocjonalnie część, bo przecież ta pierwsza. Jedna z nudniejszych? To już nie jest ważne, bo przecież i tak jest najważniejsza. Pełna wspomnień, pierwsza.

"Ania z Avonlea" L.M.Montgomery, Wydawnictwo Literackie, 2005, tł. S.Fedyński