Był sobie autor, którego powieści czarowały. Oczywiście, nie zawsze, nie wszystkich, jednak jaka przyjemność była w czytaniu, wpasowywaniu słów we własne przeżycia i odczucia. Autor nie czarował małej grupki osób, a miliony. Dużo mówiono o jego nagrodach i nominacjach, lecz zwykłego czytelnika nie obchodziły one za nic. Po prostu, wyciągał kolorową książkę, siadał w fotelu i wchodził do krain odległych, magicznych, wyczekiwanych z utęsknieniem. W tle grała muzyka, jazz, klasyka, popularna. Zespoły znane z przeszłości, artyści przyszłości.
Jednak książek nie można było brać za dużo. Jedna na kilka miesięcy wystarczała, żeby w niej się zatopić. Wiadomo jednak, niektórzy wytrzymać nie umieją, czytają książki jedna po drugiej i magia powoli znika...
W tej historii zniknęła pod koniec. Pękła jak bańka mydlana, rozpłynęła się i ślad po niej nie został. Jednak na początku, w starym hotelu, gdzie istnieje przejście do innego świata, była. Była też we wszystkich opowieściach, w przemyśleniach bohatera, opuszczonej nastolatce, genialnej artystce, nieciekawym poecie, morderstwach, na komisariacie. I czytelnik płynął przez opowieść, czasami odnajdując siebie, czasami swoje myśli, czasami szczegóły, które nie pasowały do realnej układanki.
W gąszczu słów natykał się przede wszystkim na bohaterów. To ich myśli i ich samotności szukał, by znaleźć namiastkę własnej. Oni byli, czekali jak zawsze, swoim postępowaniem wywoływali przemyślenia. Pokazywali drogę życia, poruszali tematy zapomniane. Nie byli szarymi, chociaż tak trzeba by ich nazwać. Z powodu niedoboru przedziałek.
Takich bohaterów za każdym razem i ja szukałam w tych książkach. I znajdowałam, i było nam dobrze razem w ciszy, z muzyką w tle. Tego potrzebowałam, nie było więc mowy o zdziwieniu, złoszczeniu się i okazywaniu niechęci. Lubiłam te powtórzenia, praktycznie jeden szablon głównych bohaterów. Takich brakowało mi w literaturze przeze mnie czytanej, tacy mogli słuchać mnie godzinami.
Nie mówiąc już o muzyce, która jak zawsze przenikała, towarzyszyła, współtworzyła, przygrywała.
Nawet akcja, ciekawa, tutaj choć powinna być zadziorna (morderstwo, artyści), blaknie. Zawsze coś osiąga się kosztem czegoś, a tutaj, choć śniegu nie ma, zimowa wydaje się być ta opowieść, wyniesiona ponad oklepane reguły i zasady. I przez to chyba tak cieszy.
Bo podsumowując, to jest książka bardzo dobra. Wręcz świetna! I zapewne kiedyś, gdy zmęczy mnie wszystko, gdy zapomnę, czy może gdy po prostu nie będzie mnie, wrócę do tej książki.
Więc dlaczego z czarodzieja stał się Murakami magikiem? Bo gdy przeczytałam trzy książki tego autora, jedna po drugiej, wyłonił się cały, niebanalny, choć troszkę już przetarty temat i szablon. I podobnie jak autorka
krótkiego tekstu, zobaczyłam, że to nie Literatura, tylko produkt. Dobry, ale. Produkt.
A takie odkrycia zawsze bolą.
"Tańcz, tańcz, tańcz" H.Murakami, wyd.Muza, 2006, tł.A.Zielińska-Elliot