Pamiętam...

Najpierw poznałam Annę Pavlovną. Ona była delikatna, subtelna i taka ulotna. Jako mała dziewczynka umiałam się wpatrywać w jej plakat godzinami. Uniesione do góry oczy, biały czepek i ten spokój na twarzy. Jakiś czas później zobaczyłam jak tańczy.


Potem dopiero był On. Jego muzyka była cudowna. Czasem jak Anna - wyważona, niewinna, czasem wręcz odwrotnie - porywcza, jakby przepełniona niewypowiedzianym smutkiem.  Następnie był już jedynie magiczny świat, coś wspaniałego, co zawsze przynosi spokój i ukojenie. Co pozwala się przenieść w czasie, w miejscu, do świata wróżek, kwiatów i jezior. Do czego wracam tak często. Balet.

 

Teraz to słowo stało się praktycznie synonimem jego nazwiska. Przynajmniej dla mnie. Jednak nie można zapomnieć też o operach czy symfoniach. Operach, symfoniach, fantazjach orkiestrowych, uwerturach i pieśniach, które czekają na odkrycie.


Znam Jezioro Łabędzie, znam Dziadka do Orzechów, przede mną tak wiele jeszcze do odkrycia. Ten Człowiek, często nękany depresją, mający myśli samobójcze, źle czujący się sam ze sobą, źle czujący się w swoim ciele, a jednocześnie człowiek zafascynowany Mozartem, piszący w wieku 4 lat swoją pierwszą piosenkę, zostający z przymusu prawnikiem, uwielbiający Paryż - ten Człowiek zostawił siebie samego w muzyce. Zostawił tam siebie również dla naszych zmysłów. Byśmy mogli to wszystko przeżyć, byśmy mogli zakosztować tej uczty, uciec z tego szarego świata gdzieś daleko. Nie zmarnujmy tego.

Dzisiaj w szczególności pamiętam o tym wielkim kompozytorze, jednak jeśli on, nie może zabraknąć również wspaniałych baletnic. Tuż obok Anny Miyako Yoshida. Chyba moja ulubiona Cukrowa Wróżka.


120 rocznica urodzin...

Oczywiście, Dying Swan jak i Karnawał Zwierząt nie jest autorstwa Czajkowskiego. Sama Anna za wiele z Czajkowskim nie miała do czynienia. Jednak ze względu na sentymentalne przywiązanie do niej, jak również rolę jaką odegrała przy moim poznaniu Czajkowskiego, znalazła się w tym tekście.

Rekwizytornia... Prawdziwie zbójeckie nazwisko!

Niestety bądź stety, chociaż Mery ma straszną ochotę opowiedzieć Wam o "Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet" i nawet już zaczęła pisać, to dzisiaj zajrzała na blog Zwierza, gdzie znalazła komentarz, który przypomniał wspaniałe chwile dzieciństwa. Dlatego też po raz kolejny posłuchacie trochę o dziecięcych fascynacjach książkowych.

Mery była dzieckiem, któremu trzeba było czytać dużo, jednak chociaż mama dzielnie się trzymała, tata zawsze się wykręcał. Po dwóch rozdziałach słychać było tylko tekst: "Teraz przemyśl to sobie". Z perspektywy czasu Mery może stwierdzić, że tekst wyszedł Mery na dobre, jednak przed kilkoma laty nie było to tak oczywiste. Dlatego też rodzice wpadli na bardzo dobry pomysł zaaplikowania Mery słuchowisk, które okazały się złotym środkiem.
Oczywiście, cały czas czytano jej książki, cały czas Mery czytała sobie sama książki, jednak słuchowiska były czymś, co sprawdzało się późnymi wieczorami, bezsennymi nocami, zachmurzonymi popołudniami. I dzisiaj wróciło ze zdwojoną siłą.
Mówi się, że teraz telewizja, teraz komputer, jednak wieczorami nie było żadnego komputera, żadnych telewizji. Leżało się w łóżku, mama całowała na dobranoc i gasiła światło. Wtedy zaczynało się przedstawienie.


Lato Muminków
jest tego najlepszym przykładem. Jak się dzisiaj okazało - unikatowe nagranie z 1978 roku, uwielbiane przez miliony. Wtedy było jedynie cudownym przedstawieniem specjalnie dla mnie, wstępem do innego świata z oszołamiającą muzyką i niesamowitymi postaciami. Miało swoją magię, historia Muminków i pływającego teatru porywała. No i Emma. Do dzisiaj moja mama krzyczy: 'Kasza, kasza, trzeci dzień jecie kaszę!". Do dzisiaj to jej kwestie są tymi najbardziej zapadającymi w pamięć. Do dzisiaj powtórzę większość jej dialogów. Poza tym nasza ulubiona Mała Mi, której głosu użyczyła Mirosława Krajewska. "Do nieba? Musimy iść do nieba? A jak się można stamtąd wydostać?" Muzyka to prawdziwy majstersztyk. Komponowana przez Tadeusza Woźniaka (tego od wspaniałego Zegarmistrza Światła). Chyba najbardziej znana jest wspaniała kołysanka w wykonaniu Krystyny Prońko, jednak małej Mery zawsze najbardziej podobała się ta piosenka [klik]
Zagadka literacka:
Pewne dzieciątko zaczęło śpiewać tę piosenkę w kościele tuż obok bohaterki. Tylko w jakiej książce to było? Mery nie ma pojęcia, może Wy pamiętacie?


Piotruś Pan
(jak się okazało) też z tej serii, tez z lat 70, też uwielbiany. Chociaż tę bajkę akurat większym uczuciem darzył Młody. Mery szczególnie pamięta wspaniałe piosenki o tym, jak to ciasta jeść nie należy, jak dobrze jest latać (do dzisiaj zauważam u siebie te ciągoty), wycieczkę do Nibylandii i oczywiście piratów! Piraci są chyba najbarwniejszym akcentem tej bajki. I piosenki autorstwa Mieczysława Janicza. Zarówno Piotruś Pan jak i Muminki chociaż całkowicie inne treścią, sa do siebie podobne. Podobni autorzy, wspaniałe wyczucie, rozwijająca wyobraźnię zabawa. Dziecku momentalnie przed oczyma rysują się obrazy głupich i pięknych syren, zagubionych chłopców, samego Piotrusia Pana. Porównując przedstawienie z pierwowzorem zauważamy subtelne nawiązania również niewerbalne. Ta tęsknota za dzieciństwem i strach przed dorosłością, beztroska lat młodzieńczych. Nie widać tylko jednego - tego smutku z powieści Barry'ego. Przynajmniej dla mnie, Piotruś Pan książkowy był zawsze smutno-refleksyjny. Ten troszkę inny, chociaż gdzieś nutkę goryczy da się wyczuć.



Ośla skórka
była całkowicie inna niż dwie poprzednie bajki. Najpiękniejsza, najsmutniejsza i najbardziej wzruszająca. Nie słuchało się tego nigdy na noc, nocą mógł przyśnić się ten smutek (jaki smutek? jaki smutek? teraz  go nie widzę...), tylko czasem, wieczorami, z zamkniętymi oczami. Taka królewska bajka. Klasą samą dla siebie jest tutaj pani Marta Lipińska wraz z Krzysztofem Kowalewskim i Markiem Kondratem. Muzyka i cała fabuła znacznie różnią się od poprzednich słuchowisk. Jest to po prostu baśń autorstwa Hanny Januszewskiej czytana przez świetnych autorów z lekkimi dodatkami muzycznymi. Prawie audiobook.

Zabrakło w tym tekście cudownego Doktora Nieboli, którego znałam na pamięć i który był tym ulubionym tuż obok Muminków. Zabrakło Alicji w Krainie Czarów, Plastusiowego Pamiętnika i Dzieci Pana Astronoma. Nie o  wszystkim da się napisać... Dzisiaj odkryłam jeszcze kilka bajek muzycznych, których nie znałam (Zaczarowany las!) i właśnie staram się w nie wsłuchać, odprężyć. Co prawda, nie zaczarują mnie jak te dziesięć (jak nie więcej!) lat temu, jednak mam wielką frajdę...

* * *
Biednych zaskoczonych ludzi, którzy pierwszy raz zajrzeli na tego bloga, uspokajam - nie, ja cały czas nie opowiadam o książkach dla dzieci (chociaż, może? na pewno mam skłonności i gadam o tym troszkę za często) jednak aktualnie jestem Ćmą Makaronową (Ćma Makaronowa - Ludź Przedegzaminacyjny - całe wyjaśnienie tutaj), a co za tym idzie - nie piszę nic poza rozprawkami i mailami po angielsku (tych po polsku nawet nie mam czasu napisać, przepraszam!), nie czytam nic co nie jest literaturą pensjonarską, dziecięcą czy Chmielewską. A w tym krytycznym momencie nazwanym Momentem X (TydzieńDoEgzaminuZPrzyrodniczych) jestem w stanie jedynie słuchać takich oto bajek. Cała szopka zapewne skończy się 26 kwietnia, jednak wtedy właśnie pakuję walizki i na chwilkę wyjeżdżam z Polski. Słowem - nie będzie mnie długo. Nieobecność blogowa nie oznacza jeszcze, że możecie świętować, bo się Mery pozbyliście. To tylko splot wydarzeniowy. A ja tutaj jeszcze wrócę! (zapewne tydzień przed drugimi urodzinami bloga...). A na razie życzę z wyprzedzeniem wszystkim dobrej majówki i wracam do moich takich różnych.
Mery

Cieszę się ("Gwiazd naszych wina"J.Green)

Cieszę się jak małe dziecko. Cieszę się, że „Gwiazd naszych wina” po prostu jest, że zdobyła takie uznanie w świecie (a co za tym idzie, coraz więcej osób się o niej dowiaduje), że każdy ma możliwość po nią sięgnąć.  Tak, to infantylne. Po lekturze takiej książki człowiek jednak nie może odczuwać niczego innego. No, jeszcze wzruszenie. Ale tutaj jestem z czytelniczego kamienia.

Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany.

Zacznijmy jednak od wyjaśnienia sobie pewnej rzeczy: to nie jest książka o raku. Rak jest skutkiem ubocznym tej książki, nie jest jej sensem. Nie jest to również dzieło ponadczasowe, jednak ważne dla pokolenia nastolatków.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu jestem zauroczona głównym bohaterem współczesnej  książki młodzieżowej. Nie wiem dlaczego wszyscy autorzy wyobrażają sobie typowych nastolatków jako pustych, plastikowych konsumentów? Dla mnie większość z nich (zapewne i ja sama…) to drzewa kompletnie zagubione w tym bałaganie. Niektóre rozpaczliwie szukają samych siebie, inne sensu tej drogi, którą każdy z nas musi pokonać, kolejne próbujące wypełnić niewytłumaczalną pustkę. Augustus jest pewny siebie, atrakcyjny (pomijając to, że nie ma jednej nogi) i plotący o rzeczach metafizycznych w tak nastolastowski sposób, że każdy od 14 do 19 roku życia poczuje się z nim w jakiś sposób związany.
Razem z Hazel ma jednak nad większością czytelników przewagę. Ma swoją chorobę, która zmusiła go do wcześniejszego dorośnięcia. Może nie w tak dosłowny sposób jak u Schmitta, jednak w o wiele bardziej naturalny,  przekonywujący. Jakby zza postaci wyłaniał się nam sam autor, który również kiedyś był nastolatkiem, a teraz patrzy na te wszystkie pytania z lub bez odpowiedzi z perspektywy czasu. Lubię pana za to, panie Green.

Sama historia ot taka, wiadomo było, że gdzieś ktoś musi umrzeć, że gdzieś trzeba będzie płakać.  Wiadomo również, że będzie o miłości, że nie aż tak schematycznie, bo w młodzieżówkach schematycznie być nie może. Ta część udana bardzo, dla bardziej płaczących do płakania.
Jednak mnie w tym momencie urzekła raczej empatia bijąca od całej książki. Dobre dialogi można spotkać często, przekazać wszystko w dobry, ciepły sposób – trudna sztuka.

Powiedziałam na samym początku, że to nie jest książka o raku. Jednak gdyby się uprzeć – owszem jest. Podobnie jak jest w tej książce i punkt kulminacyjny i jako taka, bardziej zaznaczona puenta.  Jednak zarówno rak jak i punkt kulminacyjny oraz puenta nie jest tutaj najważniejsza. Ważniejsze by wyłapać puenty ciche, przemijające i powtarzające się w kilku miejscach tej książki. Puenty wypowiedzi bohaterów a nie puentę  fabularną. Podobnie jest z rakiem. Bez niego nie byłoby tej książki, jednak jego skutki, skutki życia jako takiego są tu najważniejsze. Nie sama choroba.

Tak dużo jest jeszcze do odkrycia w tej książce, tak dużo radości z odkrywania. Jednak to już normalne, że dla każdego co innego do odkrycia czeka. Zafon miał rację z tym lustrem.  W każdym razie, cieszę się, że taka książka wreszcie jest.  

"Gwiazd naszych wina" J.Green, wyd.Bukowy Las, 2013, tł.M.Białoń-Chalecka

Spotkanie lubelskich bloggerów książkowych i kolejne książki

Wreszcie ktoś pomyślał i zorganizował spotkanie również dla Lubelskich Bloggerów. Tym kimś była Edith, która tworzyła plakaty, pisała o tym na blogu, fejsbuku i wreszcie zebrała grupkę chętnych osób. Pełna obaw czy mi się uda (najbliższe cztery tygodnie będą strasznie zalatane) i ja wpisałam się nawet na listę uczestników. Wreszcie nadszedł 6 kwietnia, dzień naszego spotkania. I okazało się, że uda mi się dotrzeć!

Wyjechałam wcześniej (planowane było poszukiwanie butów i sukienki na coś co się zwie ŚlubZaTrzyTygodnie i drugiej takiej pary na coś co się zwie NadchodzącyGimbal - skończyło się kupnem książek kolejnych, sklepy odzieżowe są strasznie nudne), około czternastej trafiłam na Stare Miasto i wreszcie tam gdzie trzeba było, czyli do malutkiej księgarnio-kawiarni "Między słowami" . Miejsce idealne strasznie, strasznie.


Punkt 14.30 wszyscy się zeszli, połowa diabelsko zestresowana (no dobrze, ja byłam zestresowana strasznie, a inni... Kasiek na pewno nie ;)), jednak po zrobieniu pozowanego zdjęcia i wyłożeniu książek na stoliki, atmosfera zelżała, zaczęły się  pierwsze rozmowy i tutaj właśnie powinno wejść coś co się nazywa nieśmiałe spoglądanie spod grzywki, jednak większość z nas tej grzywki nie miała, więc spoglądano nieśmiało spod rzęs.

Spoglądano spod grzywek (tfu, rzęs)  i rozmawiano o wszystkim: ebookach, audiobookach, pracy w bibliotece (i jej braku), spotkaniach autorskich, współpracach, blogach, recenzjach bez czytania książek, bardziej znanych autorach, wszystkim.
Były oczywiście książki, były prezenty od wydawnictw (Erica, Zwierciadło i Novae Res), były wymiany...

Dwie i pół godziny (jeśli dobrze liczę, za co nie ręczę, na spotkaniu za wiele osób dobrze nie liczyło...), które zleciało w oka mgnieniu. Bardzo sympatyczne dwie i pół godziny. Dwie i pół godziny które zdecydowanie trzeba jeszcze kiedyś powtórzyć.

Mądry człowiek wymyślił takie spotkania. Mądra Kobieta zorganizowała nasze spotkanie. Spotkanie miłe, z osobami, które uwielbiają czytać. Dzięki, dziewczyny.:) No i teraz chyba wszyscy szykujemy się na Targi Książek w Warszawie. Kto się wybiera?

Wszystkie zdjęcia ze Spotkania są dziełem Edyty

* * *
Z Lublina coś przywiozłam, choć oczywiście staram się pilnować w tym szaleństwie zakupowym. Proszę państwa, stosik z dedykacją dla Karolki:


Idąc od dołu widzimy "Potęgę nadziei" pani Rivers, wygraną w konkursie na najlepszą recenzję tygodnia. Dalej ulubione Millenium, a raczej jego ostatnia część, czyli "Zamek z piasku, który runął" pożyczone od Złego Ludzia. Na razie jego czytanie nie idzie jakoś burzowo, chyba po połknięciu dwóch tomów przyda się chwila przerwy. "Ruth" E.Gaskell to jedyne recenzenckie cuś w tym stosie, od wydawnictwa MG. "Gwiazd naszych wina" natomiast to prezent od siebie dla siebie na urodziny z którym spędziłam wczorajsze przedpołudnie i co zaowocowało kompletnym nieprzygotowaniem się do szkoły. Kolejnym prezentem od siebie dla siebie są "Ostatni świadkowie", którzy musieli wreszcie znaleźć się na mojej półce. Wojna oczami dzieci!
Druga część stosu wymaga drugiego akapitu, bo jest to część która przyszła w jednej paczce i która jest źródłem niepohamowanej radości. Marinina ulubiona ('Ukradziony sen"), zapewne znajdzie się przy łóżku tuż przed egzaminami w ramach odstresowania. "Iskry z popiołów", czyli opowiadania polecane na stronie pani Musierowicz. "Zaczarowane miejsca" - książka Krzysia od Kubusia Puchatka (a dokładnie Christophera Milne), która od dawna była na mojej liście wymarzonych. "Kwatera Bożych Pomyleńców" - perełka. Szkoda, że tak mało popularna (dziękuję tutaj wszystkim Dobrym Ludziom dzięki którym się o niej dowiedziałam). "Błękitny zamek", czyli wreszcie mam i nikomu nie oddam! Na samym szczycie "Poskramianie demonów" S.Jackson - moje postanowienie odkąd dołączyłam do wyzwania Tydzień bez nowości (chociaż tak wciągnęłam się w to wyzwanie, że teraz praktycznie nie widuję nowszych książek niż wydanych przed 2000 rokiem ;)). Na zdjęciu brakuje jeszcze dwóch pozycji, jednak pominę milczeniem miejsce w którym one się aktualnie znajdują...

Wspomnienie

2 kwietnia 1805 roku na świat przyszedł jeden z największych pisarzy świata. Biały Łabędź, będący jeszcze wtedy Brzydkim Kaczątkiem.  Wszyscy wiemy, jak potoczyło się jego życie. Już od dziecka kolorowe, rozkrzyczane kreskówki pokazują nam wręcz wyświechtane historie w przeróżnych ujęciach i sceneriach. Kanciasta dziewczynka z zapałkami, wielkooki cesarz bez szat, czy (najczęściej) owe brzydkie kaczątko.

Jednak pełną magię opowieści pisarza można odkryć czytając je. Nie w tych skróconych, uproszczonych wersjach, gdzie więcej obrazków niż słów, nie jednym okiem oglądając kreskówki.
Chyba w każdym domu jest opasła księga z baśniami Andersena. Pełna wspaniałych historii. Tam Królowa Śniegu naprawdę jest straszna, tam można znaleźć latający kufer.

Macie dzisiaj wolny wieczór? Przysiądźcie ze zniszczoną księgą i zatopcie się w baśniach. Ci, którzy wygospodarowali sobie jedynie dziesięć minut przed snem, niech sięgną po wspomnieniowy (mój ulubiony) "Imbryk". Na tych, którzy mają więcej czasu już czeka "Królowa Śniegu". Długa, szczegółowa, której nie odda żadna kreskówka (pamiętam, podobne do lektury wrażenie zrobił na mnie jedynie spektakl "Królowa Śniegu" w którymś z lubelskich teatrów. Byłam maleńka, wciśnięta w fotel i blada z emocji)

Jednak dzisiejszy dzień to nie tylko urodziny Andersena. Dzisiejszy dzień to również Międzynarodowy Dzień Książek dla Dzieci. Ulubionych tytułów zaczytywanych "na śmierć" przez malutkich ludzi już wtedy kształtujących swoją wrażliwość. W trakcie blogowania spotykałam wielu ludzi.Bardzo często były to młode osoby (podobne wiekiem do mnie), które na dobre zaczęły czytać pod koniec podstawówki, zachęcone lekturą Harry'ego Pottera czy Ani z Zielonego Wzgórza. Jest jednak wielu Bloggerów, którzy czytanie mają we krwi. Od narodzenia przygarniają i smakują książki. Właśnie owi Bloggerzy mają nieśmiertelne już wspomnienia. Pierwszych ukochanych książek, pierwszych niezniszczalnych historii.

Do moich niezniszczalnych historii należy ta o Dzieciach z Bullerbyn, którą odkrywałam z wypiekami i uśmiechem na twarzy. Tak dobrze rozumiałam się wtedy z Lisą! Sztandarową pozycją jest również Kubuś Puchatek - pierwsza książka w mojej biblioteczce (którą Mama zaczęła kompletować jeszcze przed moim narodzeniem) i oczywiście baśnie przeróżne. Większość Baśni odziedziczyłam po Rodzicach, którzy mięli ich bardzo dużo ("Klechd polskie", "Baśnie północy", "Baśnie" Andersena..."), jednak chyba najbardziej jestem przywiązana do najnowszego tomu, który kilka lat temu dostałam na Gwiazdkę - "Bajarka opowiada". Coś wspaniałego.

Jednak te pozycje to kanon Młodego Czytelnika. Każdy je zna. Założę się również, że każdy Czytelnik w swojej pamięci przechowuje książki mniej znane, które również rozjaśniały jego dzieciństwo. Moją jest "Coś ci powiem, Stokrotko" Miry Jaworczakowej. Jedna z ukochanych książek, odkryta podczas wędrowania między półkami biblioteki. Do dziś pamiętam również wydanie. Zielono-niebieskie, z Naszej Księgarni.


 Konkurs z literaturą dziecięcą
Teraz, dla ciekawych i zakochanych w książkach, nietypowy konkurs. Waszym zadaniem jest zgadnąć z jakiej baśni Andersena pochodzi powyższa ilustracja (to nie Szancer, więc zadanie macie utrudnione ;-)) oraz opowiedzieć mi o swojej ukochanej, niezbyt popularnej (słowem Ania, Kubuś Puchatek, Dzieci z Bullerbyn oraz inne znane książki Lindgren, Makuszyński, Pan Samochodzik czy Jeżycjada nie wchodzą w grę) książce z dzieciństwa.Odpowiedź do zagadki z ilustracją przesyłamy na mojego maila [pudelko-czekoladek@wp.pl]
Nietypowość konkursu polega na tym, że ja nawet nie jestem pewna, czy będzie jakaś nagroda. Nie wiem, jak będę oceniała wypowiedzi, czy będę brała pod uwagę dwa podpunkty. Więc jeśli na przykład nie znacie tytułu baśni,  możecie opowiedzieć jedynie o książce z dzieciństwa, i kto wie, może wygracie? Na odpowiedzi poczekam do końca kwietnia.



Teraz wracam do moich baśni. Wam też radzę to zrobić.
Mery

Wszystko jest bardzo niepewne i to właśnie mnie uspokaja. ("Zima Muminków" T.Jansson)

Tak niedawno pisałam o Uczciwej oszustce, do której odkrycia nie wystarczy jednorazowa lektura. We  wstępie tamtego tekstu pisałam również, że Muminki mnie uspokajają. Jednak i one działają dopiero za którymś razem. Szczególnie ten tom, jedyny, który mam w swojej biblioteczce.

„Zima Muminków” jest podobna do innych tomów. Troszkę dziwaczna, jakby miła, bez wielu wykrzykników, raczej z fińsko-szwedzką chłodnością. Różni się jednak od nich zasadniczo. Różni się dla mnie. Tamte spowite są mgłą lat, które dzielą mnie od ostatniej lektury. Ta zawsze jest. Z Muminkiem, który budzi się w środku zimy, chociaż nie powinien. Z Muminkiem zagubionym, trochę samotnym i przestraszonym. Z Muminkiem, który poznaje nowe zwierzątka, oswaja się z niecodziennym otoczeniem. Z małą Mi, która odnajduje się w każdej sytuacji i bez skrupułów cieszy się tym. Z małą Mi, która zjeżdża na srebrnej tacy, hałasuje i pożycza rękaw do imbryczka. Z mroźną zimą i stworzonkami, które wtedy wychodzą.

Zarówno w Muminkach jak i w Uczciwej oszustce emocji jest pełno. Emocji przykrytych warstwą śniegu i szorstkich słów. Tutaj gdy ktoś się boi nie krzyczy, a gdy cierpi nie wylewa morza łez, jak u Disneya. Tutaj Muminek czasem fuknie ze złością i zaraz odejdzie. Tutaj mała Mi krzyczy z radości, jako jedna z niewielu. Too-tiki śpiewa prosto, lecz przemawiając do głębi.W każdym z nich widać ludzkie zachowania, czasem troszkę powykręcane, czasem wręcz filozoficzne, czasem do bólu prawdziwe. 

Zima jednak to coś więcej. Tym razem przy Muminku nie ma Mamusi i Tatusia. On sam wchodzi w nowy dla niego świat. Świat pełen dziwów.

„Widzisz – powiedziała – tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wietrzy… Trzymają się na uboczu cały rok.  A potem kiedy jest spokojnie i biało i kiedy noce stają się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym – wtedy wychodzą.”

Dlatego chyba ja kocham zimę i Muminki. Zimę, która zmusza do pozostania w domach wszystkich przechodniów i  innych człowieków. Muminka, za to jak przyzwyczaja się do samotności, jak odkrywa kolejne nieśmiałe stworzonka, zaczyna rozumieć kolejne rzeczy. Muminka, który zaczyna się tym cieszyć. Pewnym i niepewnym. Zrozumiałym i niezrozumiałym.  Muminka, który się zmienia.

Wraz z nim zmieniam się też ja.Niby wszystko się trzęsie, jednak śnieg tłumi katastrofę. Śnieg uspokaja. Niby wszystko się kręci, jednak my nie umiemy tego zrozumieć, uchwycić. To uspokaja. Poza tym czekają na nas słowa:

„Wszystko trzeba odkryć samemu – powiedziała. – I również przejść przez to zupełnie samemu.”

To również uspokaja.


"Zima Muminków" T.Jansson, wyd.Nasza Księgarnia, 1990, tł. I.Szuch-Wyszomirska
Wszystkie fragmenty (również tytuł, który jest cytatem) pochodzą z książki "Zima Muminków"