Trudno w jakikolwiek sposób oceniać tę książkę. Ta książka jest na to zbyt emocjonalna, krucha i osobista. A zaczynała się po prostu rozbrajająco:
"Taki czajnik. Co by było, gdyby zaczął otwierać i zamykać dzióbek, kiedy uchodzi para, i gdyby ten dzióbek przerodził się w usta, które potrafią gwizdać piękne melodie, przemawiać cytatami z Szekspira albo po prostu nabijać się ze mnie? "str.11Słowa te do nas kieruje dziewięcioletni Oskar - wynalazca, muzyk, aktor szekspirowski, jubiler, frankofil, pacyfista i kolekcjoner. Oskar - samotny, zagubiony chłopiec, którego tata zginął w zamachu na WTC. Oskar, który musi zmierzyć się nie tylko ze stratą, ale również z pewną zagadką zostawioną przez ojca. Zagadka oczywiście jest jedynie pretekstem do wędrówki. Oskara. Autora. Nas samych.
I chociaż jesteśmy świadomi, że ktoś tu chce nas wciągnąć w stare schematy na nowo pokolorowane, zapewne nie zakończone niczym innym niż tylko zgrabną puentą, to czytamy. Dlaczego? Bo Foer pisze lekko, oryginalnie o rzeczach trudnych, z którymi żadne z nas pogodzić się nie umie. Bo widzimy, jak w tych lekkich i zabawnych zdaniach ukryty jest straszny krzyk, płacz, ból. Bo my to wszystko czujemy w sobie. Boli okropnie. Boli wędrówka Oskara, jego próby wytłumaczenia, odwrócenia oczu, powtarzania formułek.
A żeby nie było za mało, zaraz pojawiają się ci cholerni dziadkowie ze swoją spokojną, wręcz niewidoczną i jednocześnie parzącą w środku historią. Wszelkie strachy, demony, myśli przemijające, które każdy z nas trzyma gdzieś głęboko schowane i zakurzone, wracają. Co z tego, że niektóre opisy są po prostu groteskowe, niektóre rozczulające, niektóre bezbarwne, niektóre błyskotliwe. Tutaj one przestają grać rolę, bo zaczynamy po prostu czuć. Przede wszystkim strach, charakterystyczne ukucie gdzieś w głębi. Trochę współczucia, trochę szczęścia, trochę zdziwienia. Jednak przede wszystkim strach. Ten, który powoduje jednocześnie ból. Niedobry strach.
I w takich warunkach trudno patrzeć na coś więcej niż tylko emocje. No, może jeszcze zostaje cudowne wydanie - poruszające obrazy, zdjęcia.
Jesteśmy więc zajęci podwójnie. Dla nas nie liczy się już kompozycja, puenta, forma, treść. Naprawdę. A gdyby spojrzeć - straszny przerost formy nad treścią. Foer skupiony jest raczej na pokazywaniu kolejnych błyskotliwych wynalazków, zostawiania nas z ozdobnikami, niż wnikaniu jeszcze głębiej. Oferuje nam kształt i pierwszy poziom - wzruszenie. Miejscami waha się, jakby chciał dać nam coś więcej, w ogólnym rozrachunku nawet daje, jednak często po prostu układa wydmuszki. Jedna za drugą. Kolejne, nic nie znaczące.
Brakuje tu jeszcze całościowej klamry spinającej powieść, wszystkich etapów wnikania w czytelnika. Na razie jakby Foer jedynie trochę poważnie bawił się formą i eksperymentował. Świetnie chwyta bohaterów i umie wczuć się w problem aktualny i trudny - nie tylko z punktu cierpienia jednostki, ale również mas.
Jednak co z tego? Mimo wszystko, ta książka wciąga, porusza, z każdą kolejną stroną staje się zbyt osobista, by o niej mówić, rozważać różnorodne aspekty i analizować. Nawet gdy się ma na to papiery. A gdy się jest w mojej sytuacji, można po prostu chować tę książkę głęboko, starać się o niej zapomnieć i pamiętać jednocześnie. Po raz kolejny, trzeba poupychać strachy i fobie po kątach, zamknąć oczy, dwa razy odetchnąć i zacząć po raz kolejny żyć.
Chociaż wydaje się to być trudne.
A na koniec chyba najpiękniejszy wynalazek Oskara:
Tej nocy przed zaśnięciem wymyśliłem specjalny system drenów, które byłby zainstalowane pod każdą poduszką w Nowym Jorku i łączyłyby się ze zbiornikiem w Central Parku. Kiedy ludzie płakaliby w łóżku, wszystkie łzy spływałyby w jedno miejsce i rano facet od prognozy pogody mógłby informować, czy poziom łez w zbiorniku podniósł się, czy opadł, i wiedziałoby się, czy cały Nowy Jork jest w dołku, czy nie. str.57
"Strasznie głośno, niesamowicie blisko" J.S.Foer, W.A.B, 2012, tł.Z.Batko