Bieganie, jedzenie i książki

21.05.2014
Moja pierwsza biegowa książka.

Na początku było mi po prostu głupio.
Po trzech latach gorzko-słodkich, gdy moja kondycja resztką sił jechała na wytrenowaniu lat wcześniejszych, nie dając mi spaść na sam dół złośliwej drabinki w-fowej, postanowiłam wrócić do ćwiczeń. Fitnessy przede wszystkim. Codziennie, choć nie zawsze się udawało, ta godzina, dwie, lub chociaż pół, by poczuć się lepiej i móc w wakacje bez zadyszki zdobywać kolejne szczyty.
Potem doszło bieganie. Na dworze było pięknie, ja chociaż wypluwałam płuca, truchtałam dzielnie. Zaczęło się dwa miesiące temu. A teraz postanowiłam kupić książkę o bieganiu.

I było mi głupio.

Dwa miesiące, ja cały czas męczę się straszliwie, i choć widać progres w stosunku do poprzednich dni, to cały czas daleko mi do tych uśmiechniętych biegaczy, którzy na pierwszych kilometrach wręcz płynął. A kupuję książkę o bieganiu?

Poza tym, do książek o bieganiu mam stosunek podobny jak do biografii wielkich gwiazd czy wspomnień z okresu II wojny światowej. Owszem, trafiają się genialne, chwytające za serce, wspaniale napisane, przekonywujące, jednak większość powstaje albo dla pieniędzy (gwiazdy muzyki, sportu) albo dla samego autora (II wojna światowa). Napisane prosto, bez drugiego dna, czarno na białym, wymieniają kolejne fakty, uderzają w tony sentymentalne. Potrafią wzruszać, otwierać oczy, czasem bawić, jednak na dłuższą metę potrzebuję czegoś dobrze napisanego, co miało płynąć ze środka, gdzie pod pierwszą warstwą kryje się druga, gdy autor bawi się słowem. A książki o bieganiu takie nie są. Z wyjątkiem Murakamiego. Ale dziś nie o Murakamim.

Dziś o "Jedz i biegaj" które kupiłam, wrzucając do kosza wszelkie wyrzuty, że trochę za wcześnie, by czytać o bieganiu, gdy sama po kilku kilometrach umieram. I nie żałuję, że przeczytałam, wręcz się cieszę, choć czasem jeszcze pojawiają się wątpliwości.

Bo to nie jest genialna książka. Znowu te cholerne czarne literki na białym tle, znowu te urodziłem się wtedy, ale dość, nie będę was nudził, tylko opowiem wam swoje życie... szkoda, że nie umiem pisać dobrze, jednak napiszę...
A ja tylko czytam, patrzę, i żałuję. Bo tę książkę można było napisać tak, że byłaby bestsellerem, że ludzie pamiętali by o niej za kilkadziesiąt lat, że kiedyś w liceum omawiali by ją szczegółowo.

A tak to mam przed sobą jedynie dobrą książkę.

Więc nie zachwycam się, lecz lubię tę książkę.
Lubię, jak autor wspomina pierwsze biegi, pierwsze treningi.
Lubię, jak opowiada o pokonywaniu siebie. Już nie tylko endorfiny, lecz również wielka duma, daleka od trosk.
Lubię, jak opowiada, o bieganiu, które pomaga.
Lubię, jak opisuje wszelkie uczucia i przemyślenia podczas biegów.
Lubię, jak na przestrzeni widać zmiany. Nie te biegowe, ale życiowe. Jak niekiedy wszystko się rozsypuje, by znowu zostać złożone.
Ale przede wszystkim lubię to uczucie, gdy zamykam książkę i z jeszcze większą radością niż zwykle zakładam buty i chcę biec jak najdalej.

W dodatku było o jedzeniu.
Weganką nie jestem, raczej wegetarianką bez ideologi. Mam to szczęście, że cały czas żyję w świecie, gdzie połowa mięsa pochodzi z gospodarstwa mojej babci. A ja po prostu nie jem, bo nie mam ochoty. I tak sobie balansuję na krawędzi - nie jem kilka miesięcy mięsa, kilka dni jestem weganką, by wreszcie jednego dnia zjeść zupę z mięsem.
Tylko cały czas brakowało mi jednego - wegańskiej książki kucharskiej. Bazuję na internetowych przepisach, czego nie cierpię (książka powinna leżeć, a ja cała w mące powinnam delikatnie przewracać kartki, patrząc, co jeszcze dodać). Cały czas nie mam wegańskiej książki. Cały czas sama wrzucam warzywa jak popadnie, czytam o tworzeniu jadłospisów i cały czas próbuję. A ta książka po prostu się przydaje. Nic nadzwyczajnego. Po prostu, kilka przepisów wpada w oko.

I chyba przede wszystkim dzięki temu weganizmowi, nie jest mi tak głupio. Bo do ultramaratonów i przełamywania samego siebie jest mi daleko. Na razie jedynie uwierzyłam, że biegania można się nauczyć, nawet gdy całe życie myślało się, że my do tego nie jesteśmy stworzeni.

* * *



03.02.2015
Biegam sporadycznie.
Ćwiczę sporadycznie
Moje wegetariańskie jedzenie skończyło się u lekarza.
Ale książkę z przepisami wegetariańskimi mam.

I dziś znalazłam ten tekst. Wiecie, dziś moje pewne marzenia, które myślałam, że będę realizować kiedyś, za jakiś czas, gdy dorosnę... One dziś zaczynają przybierać realne kształty i daty, których bym się nie spodziewała. I tak też sobie myślę, że chociaż może nie miałam jakiegoś wielkiego marzenia, by przebiec maraton, to marzenie, by wstawać rano i biegając poranki spędzać, było zawsze.
Wiem też, że ogólnie powinno być tak, że zaczynacie biegać i potem do końca życia już biegacie. Ale mi to nie wyszło, więc dziś zaczynam biegać po raz kolejny.
I daleka jestem też myślenia, że gdy jesteś początkujący, albo w ogóle niebiegający, to takie książki są nie dla ciebie. Lubię książki o biegaczach. Bez względu czy biegam czy nie. Bo jakoś tak zawsze się okazuje, że stosować to można nie tylko przy bieganiu. I czerpać z tych tekstów, nie tylko przemierzając kolejne kilometry.
A do tej "tylko dobrej" książki o bieganiu wracałam zaskakująco często podczas ostatniego roku. I z tej "tylko dobrej" książki awansowała na "książkę bardzo dobrą".


"Jedz i biegaj" Scott Jurek, Steve Friedman, wyd. Galaktyka, 2012

10 komentarzy:

  1. Bardzo mi się podoba to hasło z obrazka :)
    Też uległam modzie na bieganie :) Książkę przeczytałam tylko jedną - Murakamiego. Ale tej też poszukam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I już zarezerwowałam :) Będzie w sam raz na początek sezonu.

      Usuń
    2. Jedno z moich ulubionych haseł. Zobaczyłam je pierwszy raz na blogu o jodze bodajże. I z tych "motywacyjnych" sprawdza się najlepiej :D
      Ja ostatnio mam przeczytałam jeszcze "Dogonić Kenijczyków", ale przyznam, że już aż tak mnie ta książka nie zachwyciła. Chociaż też ciekawa.

      Usuń
  2. Wiele razy podchodziłam do wstrzyknięcia w siebie tego biegowego nawyku, ale każda próba kończyła się klęską, a to tylko i wyłącznie dlatego, że ja po prostu nienawidzę tego robić! Kocham sport, kocham aktywność fizyczną, ale sama myśl o bezsensownym (dla mnie :P) bieganiu po lesie przyprawia mnie o mdłości. Naprawdę :P Grać w siatkówkę, koszykówkę, piłkę ręczną mogę cały dzień, ale bieganie, nawet przez 15 minut jest dla mnie katorgą i nie widzę sensu w zmuszaniu się do robienia czegoś, co nie sprawia mi żadnej przyjemności, a wręcz przeciwnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś takiego jest zrozumiałe. Każdy ma całkowicie inne sportowe upodobania. :)

      Usuń
  3. Mam książkę Beaty Pawlikowskiej "Moje zdrowe przepisy". Jest tam sporo dań wegańskich - (Pawlikowska jest weganką) i o żywieniu wg 5 przemian (nie wiem, co o tym sądzić".
    Zainteresuj się, przejrzyj w Empiku czy innej księgarni. I jeśli uznasz za stosowne - kup. Jest to jedyna książka Pawlikowskiej, którą kupiłam.
    Za "W dżungli zdrowia" po przeczytaniu recenzji na LC podziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za polecenie :) Tę książkę mam już w swojej biblioteczce, chociaż przyznaje, że częściej sięgam po przepisy z takiej malutkiej książeczki z wegetarianskimi przepisami (nie pamiętam jednak autora...), jednak i panią Pawlikowską się inspiruję. Gotowanie wg 5 przemian - również nie mam jakiejś wyrobionej opinii, sama nie gotuję stosując się do tych zasad, chyba, że z przepisami pani Beaty.
      B co do innych jej książek na temat zdrowia - mnie również nie przekonują, jednak znam ludzi, którym troszkę one odmieniły spojrzenie na to co jedzą. Po prostu gdy się czyta we wszystko nie można tak od wierzyć. I jestem pewna że nawet z książek, w których podejście do jedzenia jest trochę nie codzienne i trudno wszystkiemu dać wiarę, można znaleźć coś wartościowego dla siebie.

      Usuń
  4. Dobiła mnie teoria, że choroby genetyczne są wynikiem złego odżywiania rodziców. Tak zdradza jeden recenzent. Nie przepadam za mięsem, natomiast na rezygnację z jajek i sera nie mam ochoty. Nie przeczę - warto zwrócić uwagę na to, co jemy i jeść produkty jak najmniej przetworzone. Czasami oglądam też program K. Bosackiej. Książkę kupiłam ze względu na inspirujące dania z kaszy. Nie bardzo za nią przepadam, a szkoda.
    Mam nadzieję, że nie ma w tekście błędów - tablet.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest chyba jedyna taka teoria w tej książce, więc ja sobie podziękowałam...
      Co do mięsa, uważam, że każdy ma po prostu swoje zdanie i preferencje. Jeśli ktoś decyduje się, by go nie jeść, najważniejsze jest, jak będzie je zastępował. A gdy je je, z jakich ono źródeł pochodzi. Podobnie jest z jajkami i serem.
      Programu pani Bosackiej nie znam, może dlatego, że rzadko cokolwiek w telewizji oglądam. Jeśli chodzi o żywnościowe pozycje, czytałam jeszcze jedynie książkę Jillian Michaels, lecz ogólnie opieram się internetowych źródłach. Więc będę musiała jeszcze ponadrabiać braki lekturowe, a ostatnio jest w czym wybierać ;)

      Usuń
  5. Ani jedzenie ani bieganie nie są tematami szczególnie mi bliskimi (to znaczy, jeść lubię i oczywiście coś jem, ale wegetarianizm czy różne teorie dotyczące odżywiania po prostu mnie nie interesują; a biegać zwyczajnie nie mogę). Ale na przykładzie tego tekstu pięknie widać, jak czasem jedna książka może do nas trafić. W różnym czasie. I jak ją odbieramy;)

    OdpowiedzUsuń