Książka miesiąca - luty

Przeciętny posiadacz bloga aktualnie dziwi się, że skończył się luty. Też ułożyłam wdzięczne ‘O’ z ust, zweryfikowałam plany z osiągnięciami (czego robić, jak się okazało, nie powinnam, bo wyszły one zastraszająco marnie) i powzięłam postanowienie: następnym razem będzie lepiej. Bardzo oryginalne? Bardzo być może, jednak kto by się tym przejmował na samym początku marca?

Okazało się jednak, że nim wkroczę w cudowną wiosnę, muszę choć po części rozliczyć się z przeszłością. Przynajmniej tą lutową.

Miały być teksty o Tolkienie. Nie było. Z mojej winy, z winy mojej szkoły i mojej nieśmiałości. To prawie jak z nie mojej winy.  W ramach częściowych przeprosin podrzucam link do arcyciekawych tekstów o Profesorze [tutaj].
Musi być Książka miesiąca. Książka miesiąca, najlepsza książka lutego, książka bardzo dobra – jest pewien problem z wyborem i jest i jeszcze jeden problem: z dziewięciu przeczytanych w poprzednim miesiącu, tylko jedna doczekała się opinii. Znaczy, zdanie wyrobiłam sobie o większości (tylko Marinina przeszła, poszła i nikt jej nie widział), zakodowałam sobie argumenty w głowie, zapisałam sobie wszystko w punktach na kartkach walających się po całym pokoju, na fejsbuku coś tam chyłkiem wspomniałam, jednak nikt chyba na blogu o tym nie słyszał.

A wybrać książkę trzeba. I jak tu budować nawet nijakie napięcie, jak tu chociaż część informacji zataić, jeśli podam Wam na tacy tytuł? Obowiązek to obowiązek, jak trzeba, to trzeba.

Nawet nie pro forma, a z wielkim bólem głowy, musiałam się zdecydować. Raz, dwa, trzy… Ufff… Jest, dobrze, niech będzie. Najlepszą  książką lutego są „Poniedziałkowe dzieci”. Dlaczego? No bo otóż to. Właśnie zaczyna się część, której nie powinnam ujawniać, jeszcze bardziej niż nie powinnam ujawniać tytułu. Wszystko będzie w tekście króciutkim na temat „Poniedziałkowych dzieci”. Wciągnięte w akapity, w podpunkty czy półsłówka. Będzie, ale nie teraz. Teraz musicie albo uwierzyć na słowo, albo poczekać, albo przeczytać sobie fragment. Można zrobić też wszystko na raz. Zdecydowanie najlepsza opcja.


"Nie stać nas było na wynajmowanie pokoju w hotelu i poddasza. Nie chciałam opuszczać Chelsea, zrywać związków z poetami i pisarzami, zostawiać Harry;ego i naszej łazienki w korytarzu. Dużo o tym rozmawialiśmy. Miałam zająć mniejszą przestrzeń od frontu, Robert większą w głębi. Zaoszczędzone pieniądze starczyłyby na pokrycie kosztu mediów. Zdawałam sobie sprawę, że tak będzie praktyczniej, że rysuję się ekscytująca perspektywa. Oboje zyskamy przestrzeń, żeby tworzyć, i jednocześnie będziemy razem. Ale było nam smutno, zwłaszcza mnie. Lubiłam życie w hotelu i przeczuwałam, że gdy się wyprowadzimy, wszystko się zmieni.
-Co się z nami stanie? - spytałam.
-Zawsze będziemy - odpowiedział.
Wciąż pamiętaliśmy o przyrzeczeniu złożonym sobie w taksówce w drodze z Allerton do Chelsea. Było jasne, że nie jesteśmy gotowi, aby iść przez życie osobno.
-Będę tuż obok - powiedział."
str.142, "Poniedziałkowe dzieci"

6 komentarzy:

  1. Ja też w lutym przeczytałam "Poniedziałkowe dzieci". Podobnie jak dla Ciebie, książka Patti Smith okazała się dla mnie książkowym numerem 1. ubiegłego miesiąca.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę mi smutno, że tekstów o Tolkienie nie było. No, ale cóż, usprawiedliwiłaś się całkiem ładnie.
    I, ekhm, Ty piszesz serio? Zastraszająco marnie? Może niedużo opisałaś, ale dużo przeczytałaś. A ja, biedna, 4 bardzo cieniutkie książeczki. W tym jedna okropna. I trzy Lewisa lub o Lewisie :D

    O "Poniedziałkowych dzieciach" nawet nie musisz pisać. "Poniedziałkowe dzieci" muszę sama przeczytać. Tylko... Czasu nie ma, pieniędzy nie ma, w bibliotece nie ma. Zgroza!
    (Ten fragment jest śliczny. Absolutnie uroczy).

    OdpowiedzUsuń
  3. Opis mnie zauroczył a fakt, że jest ona najlepsza spośród dziewięciu przeczytanych, jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu że książkę koniecznie muszę mieć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie słyszałam o tej książce, ale z chęcią ją przeczytam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Słyszałam gdzieś o tym tytule... Poczekam na Twoją opinie :) Przy okazji, trzeba przyznać, że bardzo dobry tekst (mowa o Twoim wpisie). Niby krótki i na temat, ale napisane w dobrym stylu, wyróżniającym się :)
    Co do Twojego komentarza: ciężko powiedzieć. Generalnie zgadzam się z osobami, które tak Ci powiedziały i pewnie gdybym znała Cię osobiście powiedziałabym to samo, bo filmem jestem zachwycona :). Zdecydowanie w kinie film przeżywa się znacznie intensywniej - jest tylko i wyłącznie HISTORIA. A w domu jest historia, laptop/telewizor, osoba obok, ściany wokół, jedzenie, obraz wiszący na ścianie i milion innych niepotrzebnych rzeczy. Odbiór obrazu i dźwięku jest znacznie lepszy, poza tym wydaliśmy te 20zł by tę historię poznać. O ile oczywiście nie siedzi za Tobą banda nastolatków, którzy postanowili urządzić sobie wieczorek komentatorski :). Z drugiej zaś strony historia może nie zachwycić i w kinie, a innemu siędząc przed tym małym ekranikiem monitora może odebrać mowę. Na to nie ma reguły :). Także są różne czynniki, czasami zależy to nawet od naszego dnia - niby wszystko w porządku, ale jednego dnia oglądając ten sam film możemy zalewać się łzami, a innym razem kompletnie go nie przeżyć. Też myślę, że nagroda za zdjęcia do "Zycia Pi" zasłużona, chociażby patrząc na to co widać nie oglądając filmu. Nie oglądałam jeszcze ani "Meridy" ani "Frankenweenie" ale rzeczywiście obydwoje wyglądają świetnie :). Już kolejna osoba wspomina o efektach specjalnych dla "Hobbita", więc coś w tym musi być.

    OdpowiedzUsuń
  6. Po tym fragmencie mam ochotę biec do księgarni i odnaleźć ją !
    Uwielbiam tego typu książki <3
    Buziaki;*

    OdpowiedzUsuń