Niespodzianka na spóźniony Dzień Dziecka

van Gogh - Kobiety z Arles

Jakiś czas temu spontanicznie ogłosiłam konkurs dziecięcy. Trzeba było zgadnąć z jakiej baśni Andersena jest pewna cudowna ilustracja i opowiedzieć o ukochanej książce z dzieciństwa. Jednak był warunek: żadnych kubusiów puchatków czy innych dzieci z bullerbyn. Nic, co jest piękne, jednak również powszechnie znane. Wszystko spontanicznie, szybko, jednak odzew był. Niektórzy w komentarzach pisali jak kochają baśnie Andersena, inni o książkach zapomniano-ulubionych. Zazwyczaj bez tytułu, który gdzieś uleciał. Gosia napisała o baśni, którą dawno temu czytała. Nic specjalnego, tylko jedno słówko: Adalmina. Troszkę szukania, szperania i pierwsza książka Znalazła Tytuł: "Sampo Lappelill". Magicznie, co?
Dzisiaj przyszedł czas na wyniki. Wybrałam dwie historie, dwie Książki Bez Tytułu, które cały czas mam w głowie. 

Opowieść Niny:
Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, miałam ok. 5 czy 6 lat, biblioteka wydawała mi się zaczarowanym światem. A przede wszystkim bardzo dużym pomieszczeniem. Bardzo szybko zaznajomiłam się z większością pozycji przeznaczonych dla dzieci w moim wieku. Do regałów z książkami dla dorosłych czasem bałam się zbliżać. Może dlatego, że niedaleko były tajemne drzwi zasłonięte koralikami? Nie wiedziałam co się za nimi znajduje, dlatego tam nigdy nie podchodziłam.
Natomiast w całkiem sporym pokoju - którego część znajdował się w wykuszu (co zdecydowanie podnosiło jego atrakcyjność) - znajdował się Katalog Poręczny. Pachniało tam starymi książkami, a większość z nich była okropnie grubymi encyklopediami. Lubiłam oglądać ich grzbiety. Jednak najbardziej przyciągała mnie stojąca na metalowym stelażu, tuż przy wejściu, cienka, brązowa książka o bardzo nietypowym rozmiarze. Była mniej więcej wielkości kartki A3, a swoją formą przypominała teczkę z uchwytem, za który można było ją trzymać.
Jako część KP nie była wypożyczana, jednak dla mojej - małej wtedy - osoby, a zarazem wiernego czytelnika poczyniono wyjątek. Jak stwierdziła moja Mama, cały urok tej książki polegał dla mnie na tym, że byłam okropnie dumna, że nikt nie może jej mieć, a ja właśnie niosę ją do domu. :)
Niestety tytułu ani autora nie pamiętam. Pamiętam tylko, że było w niej wiele obrazków, przedstawiających skrzaty i krasnoludki. A także ich miasta, domki w drzewach (w tym liczne przekroje owych drzew). Potrafiłam siedzieć przy niej godzinami i za każdym razem prosić znów o pożyczenie do domu.
Od kiedy biblioteka została przeniesiona w inne miejsce, już nigdy nie widziałam tej książki. Tak jak ona kiedyś, tak teraz jej wspomnienie posiada dla mnie nieodparty urok.


Opowieść Marty:
Moją ulubioną było wielkie tomisko w którym na każdy dzień roku była albo bajka, albo wierszyk albo jakaś historyjka. Oczywiście najmniej lubiłam wierszyki, bo mama czytała tylko minutkę i koniec, więc czasem oszukiwałyśmy i czytała mi wtedy dwie historyjki na dobranoc. Uwielbiałam piękne ilustracje do każdej bajki, do tej pory w głowie utkwił mi przede wszystkim Kopciuszek w pięknej błękitnej sukience (później próbowałam rysować tę bohaterkę patrząc na obrazek, wynik był różny :)) oraz bajkę, gdzie zła macocha i jej córka zostały obsmarowane smołą, a dobra dziewczyna złotem :) Niestety nie pamiętam już wszystkich tytułów, ale obrazy zostały w mojej pamięci. W dalszym ciągu mam gdzieś tę książkę w domu.



Nie byłam pewna, czy znajdę dla Uczestników jakieś nagrody. Troszkę naiwnie liczyłam, że nagrodą samą w sobie będzie samo opowiadanie o ukochanych książkach.
Jednak jak to zwykle bywa, wszystkie niteczki poleciały we wszystkie strony świata, Los uruchomił swoją maszynę, a Pani Dorota z wydawnictwa MG przekazała dwa egzemplarze jednej z cudownych książek pani Alcott.
"Małe kobietki" powędrują oczywiście do Marty i Niny, którym gratuluję.