Przeminęło z wiatrem zaczęłam czytać we wrześniu. Wręcz pochłonęłam pierwszy tom, wszelakie opisy (cudowne, napisane ze swadą i znajomością tematu), wszelakich bohaterów, których połykałam łapczywie, jak osoba spragniona dobrej literatury i wielu różnych charakterów, no i, co najważniejsze, pochłaniałam tamte czasy. Oddychałam powietrzem Tary, cudownej czerwonej ziemi, uśmiechałam się do Geralda, podziwiałam suknie panien, maniery i Ellen. Jednak niczym szmaragd lśniła ona - Scarlett.Wredna, zarozumiała, pewna siebie, egoistyczna. Chociaż nie... Może w pierwszym tomie (i połowie drugiego, swoją drogą) nie widać tak tego było. Nie jestem pewna. Aktualnie patrzę na nią całościowo. Jednak wróćmy do opowieści.
Otóż wsiąkałam w tamte klimaty. Z prowincji przeniosłam się do Atlanty, zaczęła się wojna, coraz bardziej podobał mi się Rett. No i miałam dość Ashleya. Skaranie boskie z nim, sierota jakich mało.A potem zdarzyło się to. Scarlett postanowiła wyjść za Franka Kennedy'ego. Mówcie sobie co chcecie, jednak do tego czasu broniłam tej zielonookiej istotki, widziałam w niej kilka moich cech i wszelkie, nawet najgorsze świństwa, wybaczałam bez mrugnięcia okiem. Jednak akurat wtedy (że zacytuję sama siebie) zastanawiałam się, dlaczego nikt Scarlett młotkiem nie zdzielił w głowę. I się na nią obraziłam. Miną cały miesiąc, skompletowałam cały stosik, który czeka na przeczytanie, a w nim tkwił, z zakładką w połowie, drugi tom Przeminęło z wiatrem. Więc zaczęłam czytać.
Miną miesiąc, jednak ja pamiętałam wszystko dokładnie, nic mi się nie mieszało, żadne wątki. Widać było, że książka przeniknęła mnie do szpiku, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tom się skończył nie wiadomo kiedy. Scarlett była bogatsza o nowe doświadczenia (nowego męża swoją drogą również) i nowe plotki. Pobiegłam do biblioteki po trzeci tom i wtedy właśnie zaczął się weekend. W ostatniej części nie zauważałam już tak bardzo wszystkiego, a jedynie tych dwoje, Scarlett i Retta. I miałam ochotę zatłuc albo jedno albo drugie (względnie ich oboje), widząc co robią. Miałam również coraz większy szacunek do Meli. Może była trochę zbyt wyidealizowana, jednak wiedziałam i cały czas wiem, że takie anioły też się zdarzają. Sama znam jednego. Gdy czytałam ostatnią część, przepłynęło przeze mnie wiele uczuć, od radości przez podziw do nienawiści i litości. A potem wszystko się skończyło, zostało tylko ostatnie zdanie (które sama jakże często stosuję!) i zostało coś jeszcze. Został smutek.Dziwne uczucie. Strasznie delikatne, ale mające większy wpływ niż złość czy nienawiść.
Byłam świadoma, że pani Mitchell dokonała czegoś wielkiego. Na tle wojny secesyjnej i innych przemian ukazała również ludzi jakże różnych, ludzi którzy się przeminęli, których czasy przeminęły.
Wiedziałam, że gdyby zakończenie było inne, nie zrobiłoby takiego wrażenia.Jednak miałam żal, wielki żal, że tak to się skończyło. Nie obchodziła mnie druga strona mojej duszy, tkwiąca w bezbrzeżnym podziwie dla autorki, która wykreowała tę dwójkę mistrzowsko i mistrzowsko pokazała różność ich charakterów a jednocześnie takie podobieństwo. Chciałabym, by wszystko skończyło się inaczej. Była 2 w nocy. Już sobota. Jakieś pięć godzin później przeczytałam sobie ważniejsze fragmenty, by je przetrawić jeszcze raz, ucieszyłam się ze śniegu, który zawsze sprowadzał na mnie spokój i poszłam do biblioteki. Wiedziałam co chcę... Chciałam Scarlett, kontynuację napisaną przez inną autorkę.
Wybrałam się do biblioteki, jednak gdy zobaczyłam jakieś 700 stron (na oko), odechciało mi się. Miałam brnąć przez tak wiele rozdziałów, tylko po to by otrzymać wymarzone zakończenie? Nie czułam się na siłach. Zrezygnowałam.
Jednak wieczorem zatęskniłam. Było mi... smutno. Pamiętając Śniadanie u Tiffany'ego i to, jak film różni się od książki, postanowiłam przekonać się czy i tym razem nie będzie podobnie. Poza tym, uśmiech Clark'a...Najpierw byłam oczarowana. Przedstawienie Tary, całej Gregorii - świetne. Zaraz potem się uśmiechnęłam. Scarlett była popsuta. Pierwsze skojarzenie: ten reżyser to jakiś męski szowinista! Aktorce nic nie mam zamiaru ujmować, jednak to, jak rolę zielonookiej ślicznotki wyobraził sobie pan Victor Fleming było jednocześnie denerwujące i pocieszające (bal w Atlancie, gdy "biedna" Scarlett w żałobie po Karolku nie mogła tańczyć - dawno się tak nie uśmiałam). Vivien była komiczna, co zdecydowanie podnosiło na duchu.
Niestety, potem jakoś Scarlett zaczęła się psuć - nie była śmieszna, była egoistyczna i wręcz okropna! A Rett? Matko, z aroganta zrobiono miejscami wręcz lalusia. Pierwsza książkowa scena zazdrości - urodziny Ashleya. Tutaj nasz bohater prawie cały czas był pokrzywdzony, zazdrosny i mówił Scarlett, że ją kocha. Ona musiałaby być ślepa, że tego zauważała. A jak wiemy, nie była.
No i jeszcze Mela - kochana moja okazała się:
- pucią jakich mało. Nie wiem, dlaczego właśnie tę aktorkę obsadzili w roli żony Ashleya. Strasznie psuła moje wyobrażenia.
- zachowywała się tak, jakby wiedziała, że Ashley i Scarlett się kochają, ale starała się tego nie zauważać. Paradne! No i akurat ją miałam ochotę w tym filmie udusić.
Po tych drobiazgowych zastrzeżeniach spokojnie mogę stwierdzić, że film mi się spodobał. Gdybym nie znała książki, zapewne bym go wręcz uwielbiała. Rett stałby się tym, do którego się uśmiecham, a Scarlett wredną paskudą. Jednak stało się jak się stało i nie żałuję. Postacie wykreowane przez Mitchell były bardziej wielowarstwowe.
Jednak film też zakończył się smutno (chociaż tym razem smutno mi nie było, cieszyłam się raczej, że Rett uwolnił się od paskudy). Godzina 23, co było robić, przełamałam się i ściągnęłam e-booka. Tylko po to, by wreszcie przeczytać szczęśliwe zakończenie. Zaczęłam czytać, wciągnęło, jednak już nie aż tak, jak Przeminęło... W pewnej chwili po prostu stwierdziłam, że jestem śpiąca.Jednak następnego dnia znów zaczęłam. Wróciłam do Scarlett, do Retta, do nowo poznanej mamy.
Nie wytrzymałam, upewniłam się, że ostatnie strony to pogodzenie Retta i Scarlett. Kończyło się szczęśliwie. Uff.
Czytałam dalej. Wizyty, bale. Jednak to już nie było to. Nie to pióro, nie ten klimat. I co najważniejsze: nie ci bohaterowie. Rett był okropny. O ile po lekturze książki Mitchell uwielbiałam go, to teraz najchętniej bym mu coś zrobiła. A Scarlett... Przepraszam, pani Alexandro, jednak płakać mi się chciało. Nie wiem, ale ja odebrałam główną bohaterkę Przeminęło z wiatrem jak osobę, która nie będzie się poddawała i kłaniała, latając za przemądrzałym Rettem. A tutaj proszę! Suprise. Za to Rosemary zdobyła moją sympatię. Tylko ona. I cóż. Poległam. Doszłam do 274 strony i poddałam się. Miałam dość. Kiedyś skończę tę książkę, jednak nie w najbliższym czasie.
Po naciśnięciu na zdjęcie przeniesiecie się na stronę książki.