Van Gogh i Doctor, czyli popkulturalne zabawy.

Dzieła i artyści żyją tylko wtedy, gdy się o nich mówi, pisze, odnajduje, odczuwa. Inaczej zaczynają powoli zanikać, leżące w piwnicach, wiszące (a nie zauważane) na ścianach. Van Gogh cały czas żyje. W naszych głowach, obrazach, listach. Nie jest zamknięty jedynie w czterech ścianach muzeum. Znany na cały świat, ostatnio nawet jakby bardziej...


Miejsce w popkulturze van Goghowi o ile nie zapewnił, to chociaż umocnił, nikt inny jak tylko Doctor Who. Bohater najbardziej brytyjskiego serialu w historii (przynajmniej w moich oczach) pojawia się w pięknej Francji, na niespełna rok przed samobójstwem artysty. Cel jest oczywiście jeden - ratowanie świata.

Wszystko za sprawą zarysu potwora uwiecznionego na obrazie "Kościół w Auveres"  zauważonego przez Doctora. TARDIS i w drogę. Odszukać Vincenta, zlokalizować Krafayisa i dowiedzieć się coś więcej. Słowem, cała zabawa znowu się zaczyna. Jednak, w jakiej scenerii! Najpierw ulubiona kawiarenka, potem  "Żółty Dom", wreszcie wspomniany Kościół. Nic, tylko cieszyć oczy. I oczywiście wypatrywać Vincenta.

Van Gogh przedstawiony jako geniusz z zaburzeniami psychicznymi, nie odbiega wiele od utartego obrazu artysty. Oczywiście, niektóre cechy to jedynie nasze wyobrażenia, za mało wiemy o człowieku, by być pewnym niektórych zachowań. Dlatego też, jeśli jakieś sceny, słowa, czyny nie pokrywają się z tym, co wyobraziliśmy sobie - traktujemy to raczej jako dodatek do naszych myśli i obrazów przechowywanych gdzieś głęboko. Samorzutnie Vincent ożywa na naszych oczach, widać wielką wrażliwość, geniusz i ogarniającą go ze wszystkich stron depresję, pozwalającą jednocześnie uśmiechać się czy żartować. A jednocześnie wiemy, że ten serial, ten odcinek to cały czas przede wszystkim Doctor Who, więc postać van Gogha bez problemu traktujemy z przymrużeniem oka i podoba nam się to.

Za artystą idą też jego obrazy. I wielka radość oglądającego (moja). Wchodzicie do domu jednego z ukochanych malarzy, oglądacie płótna zgromadzone na małej przestrzeni, ich barwy, piękno - wszystko aż przytłacza. No i kościół od którego wszystko zaczęło się  - nie jest to jeden z moich ulubionych obrazów, jednak długi czas wpatrywałam się w niego, pamiętam, gdy pierwszy raz go zobaczyłam - razem z koleżanką siedziałyśmy i zauważałyśmy nowe szczegóły, rozmawiałyśmy, dorabiałyśmy do niego historię. Dlatego też, chyba najmniejsze zdziwienie - że to właśnie od tego obrazu wszystko się zaczęło w serialu. On po prostu porusza wyobraźnię.
Oczywiście, da się dojrzeć wiele nieścisłości - w rzeczywistości kawiarenka i kościół leżą w dwóch zupełnie innych krańcach Francji, jednak wiadomo, co serial, to serial. No i wreszcie ktoś kompetentny (czyt. van Gogh) wypowiedział się na temat Słoneczników - wielka radość, też nigdy ich nie lubiłam i nie mogłam zrozumieć zachwytu. Dla mnie jeden z bardziej obojętnych obrazów w dorobku Vincenta. Dla tych słów wybaczyć można wszystko.


Wiem, że powinno być jeszcze jakieś odniesienie do Doctora, jednak niestety jestem chyba najmniej kompetentną osobą, która mogłaby o nim mówić. Za mną kilka odcinków (na przestrzeni kilku lat), w dodatku dopiero ten wywołał prawdziwą radość.

Ale za to, jak odnalazł się van Gogh w naszych czasach?
O ile obrazy Vincenta same w sobie wywołują wiele uczuć, w kolorowych krajobrazach, w butach, w górnikach odbija się tak wiele, to wszelkie nawiązania do Doctora wywołują jedynie uśmiech wraz z łezką wzruszenia. I nawet za cenę znalezienia się na koszulkach, kolczykach czy innych skarpetkach, można się cieszyć, że jakiś odsetek zainteresował się, a przede wszystkim, odczuł bardziej.

Tak na koniec, by podsumować:
Miejsce w kulturze popularnej jest, a ja już do końca życia będę pamiętała jak Vincent opowiadał i widział naturę. Moja ulubiona nocna scena (no, oczywiście poza wzruszającą w muzeum). Poza tym, van Gogh i TARDIS (tak, Doctor mi obojętny, jednak TARDIS uwielbiam) to niezapomniany widok.

Witamy na dobre w XXI wieku, panie Vincencie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz