Dwunastoletnia dziewczynka, a zarazem narratorka powieści wprowadza nas w swój świat opisując go własnym, wymyślonym językiem. Oprowadza nas i wciąga coraz głębiej do starego dworu, gdzie na strychu czają się duchy, a na każdej ścianie wiszą matowe lustra. Od razu również stawia pierwszą pułapkę by złapać w rączki serce czytelnika. Posłuchajcie tego:
„Blithe ma dwa serca, jedno ciepłe, jedno zimne; jedno jasne, drugie zacienione nawet w najsłoneczniejszy dzień.[…] Serce zimne (lecz nie dla mnie! Ach nie dla mnie!) bije w drugim końcu domu. Niekochana i nieodwiedzana biblioteka nie mogłaby bardziej różnic się od kuchni.(…). Od końca do końca mierzy moje sto cztery obute stopy, a szeroka jest na trzydzieści siedem. Trzech mężczyzn, stojących jeden na drugim, z trudem sięgałoby sufitu. Każdy cal ściany – poza drzwiami, zdobionymi zasłonami oknami i siedzeniami pod spodem – od podłogi do sufitu zajmują drewniane półki, wszystkie całe w książkach.”
I jak szanujący się mól książkowy może nie polubić tej istoty zakochanej w książkach, która posiada taką bibliotekę i uważa ją za serce domu? Już od dziesiątej strony dziewczyna należała do mnie. Albo ja do niej…
Przewracając kolejne kartki coraz bardziej wsiąkałam i coraz bardziej czułam klimat gotyku. Przemierzałam wielki dwór, otwierałam drzwi do kolejnych pokoi i co ciekawsze, do ludzkich umysłów. Poznawałam od kuchni zachowania domowników, widziałam ich słabości. Jednak szczególnie skupiłam się na głównej bohaterce, bo to ona tu jest najważniejsza. A Florence pokazywała mi się z coraz to innej strony. Zaskakiwała mnie i coraz to zdumiewała. Wszystko toczyło się na pozór monotonnie dopóki nie pojawiła się ona – panna Taylor…
Dziewczynka od razu widzi, że jest z nią coś „nie tak”. Nowa guwernantka jest inteligentniejsza niż reszta służby i chce wejść z butami prosto w świat stworzony przez Florence. Akcja zaczyna przyspieszać. Widać, że kobieta nie przepada za dziewczynką, za to jest bardzo miła dla przyrodniego brata – Gilesa. Główną bohaterkę zaczynają nawiedzać koszmary, w każdym z luster widzi twarze panny Taylor przez którą czuje się cały czas obserwowana. Czytelnik w pewnej chwili ma wrażenie, że narratorka po prostu oszalała. Ale czy na pewno?
John Harding wciągnął mnie w grę pełną niedomówień i niepewności osadzoną w cudownej scenerii. Każdy z bohaterów jest dopracowany i przedstawiony z niebywałą wprost lekkością. Czytelnik po pewnym czasie nie może się oprzeć kunsztowi i łatwości posługiwania się piórem, którym autor niepodważalnie operował.
Historia dopracowana w każdym calu, choć w pewnej chwili przyznaję, miałam wrażenie że panuje tam chaos. Lecz nawet on był poukładany. Zakończenie jest wielkim zaskoczeniem. Akcja gna wtedy z niebywała prędkością i jest pełna niespodziewanych zwrotów. Czytelnik co chwila przeciera oczy, by na końcu i tak nie posiadać się ze zdziwienia.
Gdy tylko odłożyłam tę książkę zaczęły mnie nękać wątpliwości. Bo ja do dziś nie wiem, co było dobre a co złe. Może to po prostu było kolorowe?
"Siostrzyca", John Harding, wyd. Mała Kurka
Baza recenzji Syndykatu ZwB
Dziękuję za możliwość przeczytania książki wydawnictwu Mała Kurka.