W cieniu...

Przewracam kolejne strony "Winter Journal" Austera, ciesząc się każdym nieznanym i znanym słowem. Magia czytania w języku obcym - nieuchwytne, nieprzetłumaczalne gry i uśmiechy. Szczególnie, gdy autor jest jednym z ulubionych, umie układać słowa i dobierać tak, by znaczenie na pozór banalne, przepuszczało myśli jak pryzmat - we wszystkich kolorach, na wszystkie strony.

Zaraz jednak zachwyt wędruje dalej. W stronę tych, o których tak często zapominam, o których za wiele się nie mówi, którzy pracują w ciszy, gdzie swój talent oddają książkom, stającym się później ulubionymi, stojącymi na najwyższej półce czy może przy łóżku, by towarzyszyć nam w różnokolorowych chwilach. Zawód – tłumacz. Zawód – przewodnik przez najpiękniejsze krainy.

Na myśl przychodzi zaraz pani Teresa Chłapowska. Rzeźbiarka, w czasie wojny przetrzymywana na Pawiaku, jednak przede wszystkim kobieta, która wprowadziła nas do Doliny Muminków. W tych cudownych tomach zostawiła cząstkę siebie, co do tego nie ma wątpliwości. Potem w głowie pojawia się pani Skibniewska wędrująca po Śródziemiu, pani Świderska, która przedstawiła nam Jane Eyre, pani Wyszomirska i jej spacery po światach Lindgren, pan Słomczyński z Alicją, pani Przedpełska-Trzeciakowska z panną Austen. Gubiące się w tłumie nazwiska ludzi pokazujących nam miejsca magiczne. Teraz brzmiące może bezosobowo, jednak gdy wyciąga się po raz kolejny zaczytany tom, coraz większą sympatię i szacunek czuje się do nich.

Tak, pamiętam. Pani Irena Tuwim i ukochany Kubuś Puchatek. Wzór, niedościgniony ideał dla tłumaczy. Nasza Księgarnia jakiś czas temu sprawiła czytelnikom cudowną zabawę – wydała Kubusia dwujęzycznego. Na jednej stronie mruczanka w zgrabnych angielskich słowach, na drugiej w puchatych polskich. A zaraz za tym cudownym tomikiem dużo poważniejszy pan Barańczak i jego Szekspir. I podobna radość (szczególnie gdy do tego duetu doda się przekład pana Paszkowskiego), smakowania pojedynczych zdań w oryginale i różnych polskich odpowiednikach, nie mniej zgrabnych.

Stanisław Barańczak
Jednak takie czytania dwujęzyczne, nie zawsze jest dobre. Zaraz nasuwa się podstępne pytanie: Jaką wydanie Ani Shirley macie na półce? Nasza Księgarnia, koniec lat 80? Ja też, bo przecież pierwsze, jedyne, najlepsze. Ale nie od dziś wiadomo, że imiona tam pozmieniane, że Ewa, Julianna, ciocia Misia, że fragmenty niektóre powycinane [tutaj malutki post o zmianach w jednej części]. Jednak sama książka, jakie cudeńko. A potem, gdy czyta się oryginał, jak przyjemnie jest znajdować różnice! I jeszcze jedno o pani Rozalii – była artystką i w jej książkach Montgomery jest czar i klimat. Chociaż za dziesięć, dwadzieścia lat nikt nie będzie już o tym pamiętał, bo ostatnio nowe, masowo produkowane tłumaczenia są, to warto, byśmy my pamiętali.*

Najdziwniej przedstawia się sprawa tłumaczenia poezji. Jeśli mówimy, że tłumacze zostawiają w książkach cząstkę siebie, to wiersz wręcz zyskuje drugiego autora. A że zazwyczaj z jednym autorem przeładowany jest emocjami, to nie wiemy, jak wielka była metamorfoza, gdy przekładali go nasz język. Może dlatego sama zazwyczaj sięgam po polskich poetów, niepewnie czując się u obcokrajowców. I może dlatego z zagranicznych lubię haiku, bo sprawdzić sobie można, bo miłe są i po polsku, i w niezrozumiałym oryginale. I może dlatego angielskie wiersze czytam po angielsku, chociaż czasem lubię Rilkego po polsku. Zresztą Emily też. Czasem. No i jest coś jeszcze – Nash i Barańczak. Oni akurat razem smakują najlepiej. Ale jak zawsze, coś musi się nie zgadzać, by była zasada. Nawet literacka.

Tłumacze… Miał być krótki wpis, taki by przypomnieć, by pamiętać. Może tylko dla mnie, może też dla was. Bo przecież pojedynczych tłumaczy pamiętacie, prawda? (chociaż tłumacze książek współczesnych… nie pamiętam nikogo, może dlatego, że teraz tak dużo ludzi zna tak dużo języków). I trzeba zakończyć jednym: tłumaczenie, forma sztuki. Tłumaczył Kochanowski, Miłosz, Boy-Żeleński, Stachura. I dzięki nim, książka jest jakby podwójnie artystyczna. Chociaż w drugą stronę też to czasem działa.…


*Ktoś czytał nowe przekłady Montgomery i umie powiedzieć, czy widać dużą różnicę?

źródło pierwszej, drugiej i trzeciej grafiki

12 komentarzy:

  1. bardzo ciekawy i pouczający wpis :) ja, faktycznie, rzadko kiedy pomyślę o osobie, która przetłumaczyła, ukochane przecież, teksty :) dziękuję za te mądre słowa :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwne są tłumaczenia filmów. O ile strawię, że film o E. Piaf "La Môme" / "La vie en rose" przetłumaczyli jako "Niczego nie żałuję" (Je ne regrette rien), to przetłumaczenie "Dirty dansing" jako "Wirujący seks" trudno mi zrozumieć ;)

    Można jeszcze porozmawiać o tłumaczeniu "Hobbita". Wzięłam do ręki tłumaczenie Polkowskiego - ciekawe i kuszące, bo z objaśnieniami. Bałam się jednak i zdecydowałam się kupić z przekładem M. Skibniewskiej.

    A swoją drogą ciężka jest dola tłumacza - zawsze się mu dostanie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle ktoś reaguje na nazwę "Wirujący seks"? Ja nie wiedziałabym, co to za film. Tak samo ostatnio patrzyłam listę najlepszych filmów dekady i dziwiłam się, że tak mało filmów obejrzanych mi wyszło, a potem się okazało, że po prostu nie znałam polskich tytułów. I o ile "Jak zostać królem" (uwielbiam to tłumaczenie) jeszcze człowiek kojarzy, to za nic nie mogę zapamiętać polskiego tytułu "Million Dollar Baby"...

      Usuń
  3. Teraz czytam "Alicję po drugiej stronie lustra" w przekładzie B. Kaniewskiej i mam dylematy.
    Hampty Dampty czy Hojdy Bojdy (w niektórych innych przekładach).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle Alicja to taki skomplikowany przypadek, tutaj kilka porównań tłumaczeń jest:
      http://podrugiejstroniekrainy.blogspot.com/

      Usuń
  4. Staram się zwracać uwagę na tłumaczenie książek, ale jednak jest coś niezwykłego w czytaniu w oryginale. Jeżeli ktoś ma taką możliwość to jak najbardziej do tego zachęcam, bo to czasem całkiem inna literacka podróż niż przekład.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, czytanie w oryginale to coś wspaniałego, jednak czasem polskie tłumaczenia to perełki i aż szkoda ich nie znać.

      Usuń
  5. Ojej, ja to się jednak cieszę, że na polski tak ładnie wiele rzeczy można przełożyć. I choć żadnemu językowi nie chcę tu ujmować to niekiedy istnieje nieporównywalna różnica między angielskim a polskim przekładem tekstu francuskiego, wersja angielska jest często uboższa, choć w drugą stronę też to działa - przetłumaczyć proste zdania angielskie na polski to nie lada wyzwanie dla tłumacza (vide - Shakespeare). Zresztą, chylę czoła przed tłumaczami! Nie mogę się doczekać chwili, gdy we wszystkich językach, których się uczę będę mogła swobodnie czytać oryginalne teksty i, być może, porównywać z przekładami, które znam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie porównywałam jeszcze polskich i angielskich przekładów (zapewne dlatego, że mój trzeci, a raczej moje trzecie języki są na takim poziomie, na jakim są), więc trudno mi cokolwiek powiedzieć. Chociaż planuję Murakamiego po angielsku - różne historie o tych przekładach krążą.

      Usuń
  6. eM ma trudną relację z tłumaczami. Często czyta w oryginale a dopiero potem polską wersję, przy której zgrzyta Zębami.
    eM ma takiego pecha, że każda część Ani ma z innego Wydawnictwa i roku. Czuj ból eM!
    No ale eM musi się zgodzić. Polskie wersje zagranicznych książek mają dwóch autorów. Tego na okładce i tłumacza. Bo eM myśli, że dobry tłumacz nawet ze średniej książki zrobi coś dobrego.
    Ale w drugą stronę też niestety to działa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czuję ból eM. W takim wypadku, to prócz Ani nie można rozpoznać nikogo (no, jeszcze Diana i Gilbert. Ale Pawełek, tfu Staś? Albo nawet pani Linde?).
      Mam coś ładnego przygotowanego na niedzielę. Bardzo związanego z kunsztem tłumaczy. :)

      Usuń