Pokaż, co czytasz...

"Sercem domu jest biblioteka" - Jan Parandowski

Serce mojego domu, a raczej mojego pokoju chciałabym Wam dzisiaj pokazać. Co prawda, jest ono malutkie, jednak bije jak wszystkie inne serca, w myśl słów pani Łochowskiej: "Nie trzeba wielkich mieć bibliotek, by przyjacielem książki zostać".

Tutaj największa część mojej biblioteczki i jednocześnie najstarsza. Ten wielki regał przy skosie (a raczej dwa regały) zajmują książki mojego dzieciństwa, wszelakie słowniki, płyty winylowe, klasyka polska i trochę książek rodziców.

Zbliżenie do jednej z półek tegoż regału - mojej ulubionej


Regał stojący tuż obok fotela (jeden z najważniejszych mebli tego pokoju) to książki bardzo bliskie mojemu sercu. Tutaj kiedyś stała klasyka angielska (teraz zastąpiona misz-maszem wydań kieszonkowych). Jednak inne półki zostały bez zmian.
Pierwsze zbliżenie - wspomniane pockety. King, Murakami, Zafon, Orwell... Wszystko.

 Dalej malutki zbiór książek podróżniczych z Cejrowskim na czele.

Ostatnia półka to co tygryski lubią najbardziej, czyli Jeżycjada. Potem mamy Montgomery (ta obłożona w kwiecisty papier to seria o Ani Shirley wydana w 1989 przez NK - też zaczytana na śmierć),  wybrakowanego Pana Samochodzika, Webster, trochę Siesickiej i Znaczy kapitan.

Kolejna część biblioteczki (tym razem stojąca koło biurka) to wielki i niesymetryczny regał, który planuję wymienić. W nim trzymam zazwyczaj wszelkiego rodzaju papiery i inne nieprzydatne rzeczy, jednak dwie półki na książki też wygospodarowałam. Pierwsza to mój skromny zbiór kryminałów (plus Opowieści z Narnii, które tylko tam pasują formatem) i druga, vip-owska. Tam mamy Marilyn Monroe, Audrey Hepburn, Adele jak również Przyborę, Twardowskiego, Pismo Święte...

Ostatnie trzy półki, wiszące 'luzem' naprzeciwko łóżka to zbiór najnowszy w którym panuje największy bałagan. Dziada z babą tu tylko brak, wszystko inne jest, tyle że zdekompletowane i ułożone w nieznanym nikomu systemie. Jednie środkowa półka jest jako tako posegregowana: najpierw klasyka angielska, potem trochę klasyki polskiej i na koniec malutki zbiór książek o II wojnie światowej z ukochaną Złodziejką książek na czele.

The end
(Innych napisów końcowych nie będzie, bo reżyser nie jest w nich za dobry).
Chciałabym tylko zachęcić Wszystkich do pochwalenia się nawet najmniejszymi biblioteczkami i tymi na prawdę mikroskopijnymi też. Nawet nie wiecie, jak miło jest mi je oglądać.  (Catalinko... Agata...Black - wy wiecie o kim mówię;))

Już za parę dni, za dni parę...

Czekałam tyle i wreszcie się doczekałam.Już niedługo ukaże się tak wyczekiwana  McDusia. Dziewiętnasty tom ukochanej serii, dziewiętnasty i prawdopodobnie nie ostatni... We wszelkich księgarniach będzie dostępna od 3 października, czyli już od środy. Ja zapewne pójdę do tego z najbardziej wygórowanymi cenami (czyt.Empik), kupię, porozmawiam i będę cieszyła się jak dziecko. Bo już jest!


A jak to zwykle bywa, premierom towarzyszą spotkania autorskie. Pani Musierowicz ma zaplanowane trzy. W Toruniu, Bydgoszczy i Łodzi. A co do tego ostatniego...
6 października, w Empiku pojawią się dwie niezwykłe autorki: Małgorzata Musierowicz (godz. 12.00) i Katarzyna Michalak (godz. 17.00).
Pierwsza zagości w Łodzi, żeby przedstawić swoją najnowszą książkę „McDusia”, czyli długo wyczekiwaną, kolejną część „Jeżycjady”. Michalak natomiast opowie o „Sklepiku z niespodzianką. Adela”. Autorka opowie o tym jak powstają jej książki, oraz o ich bohaterkach: uroczej właścicielce Sklepiku - Bogusi, pięknej i humorzastej tap madl – Konstancji, energicznej femme fatale – Adeli, zagubionej pani weterynarz – Lidce oraz dobrej duszy miasteczka – Stasi.
Wszystko w łódzkiej Manufakturze, wszystko dla fanów obu Autorek. Ja najprawdopodobniej będę. Spotkam się z miłym ludźmi i co najważniejsze: z ulubioną Autorką. A Wy? Ktoś z Was się wybiera? Może będziemy się chociaż przelotnie mogli spotkać?

Edith: niestety, wszelkie plany w łeb wzięło i wywiało. Nie będzie mnie w Łodzi, dlatego nie pozostaje mi nic innego jak jedynie wam życzyć miłego spotkania i tak jak Przepowiednia żałować, że nie mieszkam w Łodzi...:)

Dajcie mi jednego z was ("Dajcie mi jednego z was" J.Getner)

Gdy pan Jacek zaproponował mi lekturę jednej ze swoich powieści, byłam zachwycona. Miał to być kryminał, a do kryminałów mam słabość, nie ukrywam. I tak się zastanawiałam, co będzie tym razem? Jaki motyw przewodni, bohaterowie, jaki tor wybierze?

Główny bohater tej książki, Głos […] starannie wybiera ze swojej przeszłości cztery osoby, które kiedyś go skrzywdziły. Jest wśród nich jego surowy dowódca z wojska oraz mężczyzna, który uwiódł jego żonę. Jest także bardzo bogaty biznesmen, który w nieuczciwy sposób przejął jego firmę, jak również przywódca sekty religijnej, który odebrał mu resztkę nadziei na lepsze życie. Owe cztery osoby stają przed dylematem. Czy próbować się oprzeć żądaniom Głosu? Czy może ulec im, skazując kogoś spośród siebie na śmierć i tym samym ocalić własne życie? Głos chce bowiem tylko egzekucji jednego z nich, lecz wybór ofiary pozostawia samym zainteresowanym.

Słowem – zemsta. Jednak… czy my tego nie znamy? Czy przypadkiem na podobne motywy nie natrafiamy w wielu innych książkach czy filmach? Owszem, lecz za każdym razem autor ma całkowicie inny pomysł na jej wykonanie. Pan Getner wybrał własny, ciekawy, świeży…

Głos – chociaż jeden z głównych bohaterów, jest przedstawiony wręcz szczątkowo. Możemy się jedynie domyślać kim jest, lecz tutaj nie mamy za wielkiego pola manewru. Nie znamy praktycznie nikogo, nie możemy dedukować, raczej biernie czekamy, co autor dalej zaproponuje.  A on proponuje nam wiele. Po pierwsze – świetne postacie uwięzionych, mających na sumieniu nieczyste sprawki, po drugie – zawiłą intrygę, po trzecie – człowieka, który postanowił ją uknuć i dopracował praktycznie do perfekcji.  I za to należą się panu Getnerowi brawa – chociaż czytałam już trochę kryminałów, to ten wyróżniał się spośród nich, nie był szablonowo podobny, a jednocześnie nie odbiegał od norm.

Poza tym – miejsce akcji – czyli Polska lat 90. Patriotyczne uczucia po części to we mnie wzbudziło, a po części obawę. Nigdy nie mogłam się przekonać do polskich kryminałów (oprócz Chmielewskiej), jednak tym razem coś pękło, bo polskie kryminały okazały się być niezgorsze od tych skandynawskich czy niemieckich.

Niestety, po pochwałach przychodzi czas na naganę. A było co ganić. W szczególności język autora, jego styl pisania. Owszem, książkę czyta się szybko i z zaciekawieniem (to drugie, tylko dzięki interesującej fabule), jednak pióro autora jest jakby jeszcze „niewyrobione”, daleko mu do plastyczności, do ciekawych opisów. Poza tym, autor skupił się na jednym wątku, miejscami co prawda stosując retrospekcję, jednak bez jakichś mniejszych niuansów ze świata zewnętrznego…

Przy czytaniu aż chciało się zaryzykować stwierdzenie, że książka ta, może i publikowana na blogu mogła odnieść sukces, niestety w czasach, gdy półki uginają się od różnego rodzaju pozycji nie można pozwolić sobie na „byle jakość”, trzeba spróbować dążyć wyżej, bo Dajcie mi jednego z was nie będzie miało szans przebicia.

Na koniec przyczepiłabym się do jeszcze jednej rzeczy – a mianowicie, jestem jedną z osób, które wręcz chciałyby chociaż polubić bohatera. Tutaj nie dano mi takiej szansy, nie znalazłam nikogo, do kogo mogłabym się uśmiechnąć, kogo mogłabym miło wspominać… A szkoda.

Podsumowując (już bez brania pod uwagę kompletnie subiektywnego, ostatniego akapitu), książkę oceniam dobrze. Fabuła jest warta uwagi i jestem ciekawa, jak książki pana Jacka będą prezentowały się za kilka lat. Bo na razie jeszcze widać wręcz szkolny styl, w którego ascetyzmie  nie można doszukać się zamierzonych działań. Dlatego osobiście polecam, ale jedynie fanom gatunku. Sama z uwagą będę szukała kolejnych książek autora, by przeczytać, zobaczyć, czy coś się zmieniło – choćby z ciekawości.

Z uwagi na ilość wypowiedzi na ten temat oraz braku sił, by (przepraszam za wyrażenie) "użerać" się z różnego typu problemami natury technicznej, zamilczę w sprawie zarówno pracy korektora (który chyba w ogóle nie czytał książki) jak i pomysłu na okładkę (która ma się nijak do całego tekstu).



"Dajcie mi jednego z was" J.Getner, wyd.Najlepszy Seler,2005
Za książkę dziękuję Autorowi.

Wracam do wspomnień... "Ida sierpniowa" M.Musierowicz

Wakacje. Czas słońca i beztroski. Phi! Szczególnie słońca. Środek sierpnia, a za oknem leje. Pada i pada… Zwariować można. Gdyby jeszcze było się w domu. A tu środek jakiejś dziczy, pod namiotem, z mokrym śpiworem, wilgotnymi dżinsami, katarem i resztą zwariowanej rodziny, uważającej takie warunki za wprost cudowne!

Tak w skrócie można by określić położenie Idusi Borejko na dzień 1 sierpnia 1979. Nie za różowo. Dlatego też zrozumiała jest chęć działania. Nasza piętnastolatka biedna, wymęczona łonem natury postanawia wrócić do Poznania, do domu, do wanny z gorącą wodą. Jednak jak skwapliwie potwierdzi większość starszych Czytelników, w czasach PRLu nie przelewało się. A przypływu gotówki to już na pewno nie miała nasza bohaterka, dlatego jedyne na co jej starczyło, to marny PKS, który dowiózł ją do domu oraz bułka, topiony serek i ogórek kiszony. Z tego wyżyć się nie da... Dlatego zostaje jedno - praca. Oczywiście wszelkiego rodzaju oferty typu zatrudnię pomoc domową odpadają, bo Idusia ma problem ze sprzątnięciem po samej sobie. Korepetycje też raczej nie wchodzą w grę. Za to dama do towarzystwa brzmi już całkowicie inaczej, zdecydowanie bardziej kusząco. A jeśli dodatkowo ta praca oddalona jest o ledwie kilka kroków od kamienicy przy Roosvelta 5, którą państwo Borejkowie zamieszkują, to jest to wręcz zrządzenie Losu...

Tak zaczyna się jedna z moich ulubionych historii, tak zaczyna się jedna z historii, która bawi już od trzydziestu lat wiele nastolatków i cały czas nie traci na wartości. Ida sierpniowa, bo to o niej mowa, towarzyszy nieprzerwanie wszystkim fanom pani Musierowicz. To w niej mamy opisy koła zamachowego, jedzenia posiłków a la Paulinka i zielonego psa. Na te słowa wierny Czytelnik uśmiechnie się zalany wspomnieniami i zaraz pobiegnie do półki, przypomnieć sobie losy ryżej nastolatki.Ci, którzy nie czytali, nie mają wyjścia, zostają ze mną.

Siądźcie więc spokojnie w fotelu i Posłuchajcie...

Pierwsze wrażenie, które towarzyszyło mi podczas czytania, to był strach. Wiem, Ida sierpniowa, nie ma w sobie nic z horrorów czy kryminałów, które aktualnie połykam, jednak dobre pięć lat temu ja po prostu drżałam. Drżałam, gdy Tajemnicza Osoba z pokoju nie chciała wyjść, gdy okazało się, że pan Rochester trzyma zwariowaną żonę na poddaszu... Siedziałam skulona pod kołdrą i czytałam, co będzie dalej...Dlatego chyba, kilka lat później dziwiłam się, dlaczego krytycy widzą w książkach pani Musierowicz to ciepło i spokój, a dawki adrenaliny, jakiej mi wtedy dostarczyła - już nie.

Z drugiej strony - byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że nie ma tam ciepła. Jest, jest. Zalewa nas hektolitrami podczas niezwykle plastycznych opisów, szczególnie w obecności Mamy. Jednak spokoju próżno tam szukać. O ile pani Mila jest jego gwarancją, to zwariowana tytułowa bohaterka jest jego przeciwieństwem i największym wrogiem. Daleko jej do spokojnych dziewoi typu Mary Bennet. Dlatego, nie dość, że ze swym porywczym charatkerkiem pakuje się w kłopoty, to jeszcze (jakżeby inaczej) zakochuje się na śmierć i życie.

Fabuła iście pensjonarska. Mamy nastolatkę krwi i kości, miłość... Jednak jak to bywa w tego typu powieściach - najważniejsze jest wykonanie. Do wykonania pani Musierowicz chyba nikt przyczepić się nie może. Duża dawka humoru (list Lisieckich), nieprzeciętna nastolatka z silną osobowością i charakterkiem ( bo wiadomo, rudy to nie kolor włosów, to charakter...), ciekawa fabuła (praca u pana P...), rodzinny klimat (u Borejków mogłoby być inaczej?) i to co tam wszechobecne, czyli... książki.

Jak niektórym wiadomo, a innym jeszcze nie. Mieszkanko przy Roosvelta 5 jest wręcz wypchane książkami. Ojciec - bibliofil nawet w tak ciężkich czasach woli kupić książkę niż czekoladę dla córek. Dlatego cztery panienki dorastają w oparach cytatów łacińskich, Wergiliusza, Seneki, ale również Jane Eyre czy Jane Austen. Tworzy to niepowtarzalny klimat, unoszący się nie tylko nad Idą sierpniową, ale i całą Jeżycjadą.

Teraz powinnam zacząć pisać o wadach, o stylu, o kreacji bohaterów (świetna!!! a Ida znakomicie przerysowana, jak porządna nastolatka wpadająca z rozpaczy w euforię), jednak nie chciałabym, żeby ta książka przez moje słowa zgubiła swój blask, tak jak gubią go wiersze interpretowane w klasie... Dlatego sami musicie zaryzykować. Pomyślcie tylko: ta książka bawiła, była światełkiem w szaro-burym PRLu. Lekko opowiadała o wartościach, nie była szablonowa, nie starała się spłycić bohaterów (czy tylko mi się wydaje, że wiele "młodzieżówek" XXI wieku właśnie tym się szczyci i właśnie to notorycznie w nich spotykamy?) i do dziś jest wznawiana. Dlaczego nie mielibyśmy dać jej szansy?

Dla mnie Idusia zostanie zawsze jedną z ulubionych książek - tych przy których bez względu na to, który raz je czytasz - wybuchniesz śmiechem, takich do których będzie można zawsze wrócić, by poszukać odpowiedzi, takich, które dobre są na wszystko.

"Ida sierpniowa" M. Musierowicz, Nasza Księgarnia, 1981

Przypomnienie dla dorosłych: Nibylandia istnieje!

Kiedyś już wspominałam, że mam w piwnicy dużo cudów. Nie takich, jakie znajdują się na strychu w każdej bajce (u mnie nie ma - szukałam), ale takich dobrze dobranych. Tam właśnie trafiłam na Marzyciela. Zresztą nie na Marzyciela, trafiłam do Nibylandii, do cudownej krainy, którą zna każdy z nas...

Piotruś Pan, Zaginieni Chłopcy, kapitan Hak, krokodyl (mój ulubieniec), Dzwoneczek, Indianie, syreny - stworzenia jakby nie z tego świata, które myśląc rozsądnie, nie istnieją. Jednak ja wierzę w nie cały czas. Każde dziecko, przynajmniej do pewnego okresu też w nie wierzy.

A potem? Dlaczego potem większość dorosłych zapomina o dziecięcych marzeniach, jakby wolała pławić się w masie brudnych spraw, zajęć, które nudzą (ale za to jakie pieniądze przynoszą), a wieczorkiem siąść przed telewizorem?

James Barrie ma żonę Mary, piękny dom i psa, ale nie jest szczęśliwy. Pisze sztuki i książki, które nikomu nie przypadają do gustu, a on nie wie, jaka jest tego przyczyna. Wszystko zmienia się pewnego pięknego dnia, gdy całkowicie przypadkowo poznaje w parku wdowę Sylvię Llewelyn Davies i jej czterech synów. Od tego momentu James czuje, że jest komuś potrzebny - staje się członkiem tej rodziny i prawdziwym przyjacielem Sylvii. 

Wiem, że dalej większość najchętniej zobaczyłaby cudowny romans, jednak reżyser miał jeszcze trochę rozumu, wyczucia, dobrego smaku i nie zaprzepaścił tej sztuki.Co więcej, film wydaje się być wręcz świetny.

Jednak już teraz powinnam uprzedzić wszystkich fanów Deppa - nie spodziewajcie się, że to jakaś jego wielka rola. Gwiazdor Hollywood miał zagrać zwykłego człowieka, w dodatku nie popychanego przez dziwne żądze i uczucia. Dlatego swojej mimiki nie potrzebował aż tak bardzo... Jednocześnie, w moim odczuciu, dobrze wpasował się w świat Marzyciela. Zwyczajnie i niepozornie, a jednak z duszą. To samo spokojnie mogę powiedzieć o Kate Winslet (która budziła we mnie niechęć, aż do teraz). Wreszcie znaleźli się tam gdzie powinni, w role wpasowali się wręcz idealnie. 




A było w co się wpasowywać... Sam scenariusz, pomysł nie wzbudził moich najmniejszych zastrzeżeń. Pomysł na opowiedzenie kawałka życia twórcy Piotrusia Pana przyjęłam z entuzjazmem. Przecież nie za wiele mamy filmów o autorach wybitnych książek... Jednocześnie mało mamy filmów tak prostych, bez zbędnej pompy i oklasku. Marzyciel łączył to w sobie.
Zapewne było wiele niedociągnięć, które bystry krytyk wyłapał przy pierwszym oglądaniu. Ja, zwykły laik, ten film po prostu czułam i przeżywałam. A po nafaszerowaniu się masą komedii romantycznych czy filmów sensacyjnych, ten spadł jak grom z jasnego nieba.


Był spokojny, miejscami wręcz melancholijny, a dzięki temu działał kojąco. Poza tym, zmuszał do refleksji, nie będąc łzawym. Nie kończył się wszechobecnym happy endem, nie udawał, że zawsze będzie i żyli długo i szczęśliwie. Ten film po prostu był. Istniał własnym życiem, egzystował tuż obok mnie i stamtąd mnie przyciągał do siebie.

Stwierdzenie, że przypominał o tym, iż marzenia się spełniają, wydaje się być tutaj nie na miejscu. Raczej powiedziałabym, że każdy może marzyć... A film był zwykły w swej niezwykłości. Po prostu.

Zrobił na mnie duże wrażenie, uroniłam nawet na nim łezkę. I polubiłam go całym sercem. Polubiłam go tak bardzo, że chociaż minęło trochę czasu od obejrzenia go, to i tak język jeszcze mi się plącze... Nie umiem powiedzieć nić więcej...

O kolejnych książkach, które do mnie przyszły...

Dwa tygodnie szkoły... Niby tak mało, ale już jestem przemęczona. I dlatego mnie nie ma tutaj. Ale książki o mnie nie zapomniały. Przychodzą cały czas, pukają dzielnie, a jeśli nie, to sama wybieram się na ich poszukiwanie. Ostatnio zapukały do mnie:

A więc tradycyjnie, od góry:
Marinina, którą tak polubiłam po lekturze Złowrogiej pętli (Kolacja z zabójcą i Gra na cudzym boisku). Dalej, drodzy państwo, klasyka obowiązkowa dla każdego mola lubiącego angielskie klimaty, czyli Kochanica Francuza na mojej półce! Potem kolejny klasyk - Przeminęło z wiatrem. Pierwszy tom pochłonęłam, utknęłam w połowie drugiego i aktualnie jedyne myśli jakie krążą mi po głowie, to dlaczego nikt tej głupiej Scarlett nie zdzielił młotkiem w głowę. Kolejna autorka najpewniej by się ze mną zgodziła, jednak ona aktualnie przeżywa Romans wszech czasów, który zaczął się tak absurdalnie jak na Chmielewską przystało. Czytam sobie pomiędzy Mitchell, gdy nie mogę z zielonooką pannicą wytrzymać. Następnie Aparatus, czyli dla mnie nowość - zaczynam przygodę z Pilipiukiem - jaka będzie, zobaczymy. Dalej Schmitt (wreszcie na własność!) - jestem szczęśliwa. Uwielbiam Marzycielkę z Ostendy, chociaż jak dobrze pamiętam, za pierwszym razem jej nie doceniłam. Potem znów klasyka, w dodatku jaka! Kolejna porcja sióstr Bronte (Agnes Grey). No i już lżej chociaż nie gorzej, słowem herbatka w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Czytało się świetnie (Sukienka z mgieł)
No i najlepsze na koniec. Pocztówki z kresów przedwojennej Polski. Perełka tejże sterty, perełka mojej biblioteczki. Jestem wręcz oczarowana tą książką:)

Teraz trochę o tym, dlaczego mnie nie ma. Otóż chodzę sobie do szkoły, uczę się znośnie i to zajmuje mój wolny czas. Ale nad recenzjami tez pracuję. A to, że nie umiem napisać jednej w trzydzieści minut to już nie moja wina. U mnie wygląda to tak (herbatka+recenzje+inne pisanki+względnie teksy do przeczytania):

Dzisiaj to na tyle, wręcz ekspresowo, jednak wracam już niedługo z iście siatkarskimi emocjami! (albo czymś co wpadnie do mojej lokowanej głowy).
M.

Stowarzyszenie idealne dla Książkoholika

Chyba większość moli książkowych ma jedno, podstawowe (i czasami uciążliwe dla otoczenia) zboczenie – kocha plotkować, gadać o książkach. O ile po jakimś czasie nudzą nam się wszystkiego typu rozmowy o modzie, sporcie, najnowszych wydarzeniach ze świata (oczywiście nie wszystkim) to o najnowszych powieściach, uznanych klasykach, znanych autorach i dlaczego ludzie tak wielbią ostatnio Trylogię Czasu (oj, do fenomenu daleko jej, daleko…) można mówić, mówić, mówić…


Co prawda, media udanie narzekają na czytelnictwo w Polsce, jednak nie dajmy się zwieść pozorom. Sama, mimo wrodzonej nieśmiałości, bardzo często spotykam ludzi, którzy książki lubią. Zazwyczaj w małych księgarenkach, bardzo często zaczyna się od zagadnienia na linii sprzedawca-ja, potem jakaś osóbka dodaje swoje trzy grosze.  Jednak czasem o to jest ciężko. Wtedy zostaje się uciec do książki. A autorzy bardzo lubią przemycać tytuły, a niektórzy lubią o nich pisać wciskając swoim bohaterom ciekawe pozycje…

Dzisiaj będzie o takiej książce. Książce o której mogłabym mówić i mówić. Książce, której bohaterowie tak bardzo wdarli się do mojego serca. Książce o książkach.  Książce w której pewna pani odkryła siostry Bronte, w której pewien pan czytał Charlesa Lamba, gdy wokół trwała wojenna zawierucha. Książce, w której można znaleźć ciepło i uśmiech, mimo szarego nieba.

Jest rok 1946. Juliet, młoda pisarka, objeżdża zniszczoną Anglię, promując swą książkę i szukając tematu do następnej. Przypadkiem dowiaduje się o małej wyspie, na której istnieje dziwne Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Powołali je podczas wojny rolnicy i gospodynie, by uratować kilka osób przed aresztowaniem. Ale jak się ma literatura do placka z obierek? Zaciekawiona Juliet odwiedza wyspę, co zupełnie zmienia jej życie...

Sam czas akcji może wręcz wywołać dreszcze. 1946? Rok po wojnie, gdy ludzie świeżo w pamięci mają krzyk, płacz, biedę, zgliszcza… Wtedy właśnie. I wtedy też odnalazły się bratnie dusze. A ponad pół wieku później ja ich odnalazłam. I zaraz poczułam, że czegoś takiego mi brakowało. Mam wiele książek o wojnie. Jest o obozach, o zesłaniach, w większości literatura faktu. A tym razem wojna była wpleciona w powieść. Przekaz nie tracił przez to na naturalności, nie starano się zmienić biegu historii. Raczej opisano ją ze znawstwem i  uczuciem jednocześnie.

Czym byłaby jednak powieść bez ulubionych bohaterów? Biorąc książkę do ręki chcemy się z nimi przecież zaprzyjaźnić. A przyjaciela musimy przecież poznać i co najważniejsze – znaleźć z nim wspólny język. W „Stowarzyszeniu Miłośników…” znalazłam właśnie takie osoby. Do polubienia, chociaż zaopatrzone w różne dziwactwa i naszpikowane przeróżnymi cechami charakteru. Jednocześnie posiadające to, co najważniejsze: empatię, czasem pozytywne zakręcenie i poczucie humoru. Czasem  melancholijne, czasem porywcze, jednak zawsze z uśmiechem, chociaż los nie szczędził im cierpienia. Przeżycie okupacji to trauma, którą zapamiętuje się do końca życia i o ile główna bohaterka,  mieszkająca w Anglii tak jej nie odczuła, to osoby z Wysp Normandzkich i owszem.  Szczególną sympatię poczułam do tego nieśmiałego Dawseya. Jejku, przy mojej paplaninie był całkowitym przeciwieństwem, dlatego czytając jego listy uspokajałam się, uśmiechałam, może nawet pokorniałam?...

A, listy! Bo nawet nie wspomniałam. Książka pisana jest w formie listów. Każdy z prawie każdym, w obie strony, prócz tego pana z pięknym uśmiechem (on jakieś telegramo-liściki przesyłał). Czy to dobrze? Nie wiem, ale ja odebrałam to pozytywnie. Nie dość, że coś innego, dawno nie widzianego, to jeszcze świetnie oddawało klimat tamtej epoki. Może w tym czasie nasz ostatnio wspominany Lewis też pisał do Przyjaciela? A może Tolkien siadł ze swoją fajeczką i też bazgrał do kogoś? Można pomarzyć…

Tak mi było tam dobrze, tak przyjemnie i ciepło, że  aż nie chciałam  opuszczać tych miejsc. I cieszę się, że w literaturze jeszcze takie miejsca są. I, że ja mogę tam jeszcze wrócić. I pobawić się z Kid, i odpocząć. Dobrze, że istnieje „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”.

A na koniec jeden z trafnych cytatów tej książki: „Właśnie to uwielbiam w czytaniu - w każdej książce odkrywam jakiś drobiazg, który skłania do przeczytania następnej pozycji, a tam znów jest coś, co prowadzi do kolejnej. I tak w postępie geometrycznym - bez końca i żadnej innej motywacji prócz czystej przyjemności.”


"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek", M.A.Shaffer, A.Barrows, Świat Książki, 2010, tł.J.Puchalska

Ulubieni autorzy #2


Czasem gdy spotykamy człowieka, z miejsca wiemy, że będzie naszym przyjacielem, że zrozumiemy się bez słów. Czasem, gdy otwieramy książkę, już po kilku zdaniach, po kilku stronach wiemy, że będzie jedną z tych ulubionych. Nie takich „na jedne wieczór”, by potrzymać w niepewności, rozbawić, lecz takich, do których będzie się wracać.

Gdy przeczytałam pierwszą książkę Lewisa, wiedziałam, że gdybym tylko urodziła się kiedy indziej i gdzie indziej byłby on moim dobrym przyjacielem. Jego powieści natomiast po prostu musiały zająć honorowe miejsca na półkach. Nie dlatego, że były wprost arcydziełami, że nadawały się dla wszystkich. Nie. One po prostu miały taką magię, taki magnes w sobie, że nie mogłam obok nich przejść obojętnie.

 Clive Staples "Jack" Lewis (29 listopada 1898 - 22 listopad 1963),  był Irlandzkim pisarzem i uczonym. Jego twórczość jest bardzo zróżnicowana i zawiera literaturę średniowieczną, apologetykę chrześcijańską, krytykę literacką, audycje radiowe, eseje o Chrześcijaństwie oraz fikcję opisującą walkę dobra ze złem. Przykładami alegorycznej fikcji tworzonej przez Lewisa są Listy starego diabła do nowego, Opowieści z Narnii i Trylogia międzyplanetarna.

Co prawda, ostatnio uciekamy od "chrześcijańskich" pozycji. Nie chcemy, by ktoś przypominał nam o Bogu. Jednak powieści tego pana od wielu lat cieszą się niesłabnącą popularnością, są wznawiane co jakiś czas. Dlaczego? Tym razem z odpowiedzią zmierzyłam się nie ja, a kilka Bloggerek:

Irytacja:Z Lewisem pierwszy raz zetknęłam się zupełnie przez przypadek, w szkole podstawowej.
"Opowieści z Narni" były czymś zupełnie innym, niż to, co czytałam do tej pory. To fascynująca opowieść, która niesamowicie szybko mnie wciągnęła. [...]
Miałam okazję jakiś czas temu sięgnąć po inną książkę Lewisa. Nosiła tytuł "O modlitwie". Kolejne dzieło, które wywarło na mnie pozytywne znaczenie.
Po tych tytułach ciężko mi ocenić autora. Jednak mogę napisać, że fascynuje mnie jako człowiek. Widać, że nadal istnieje w literaturze, bo nie spotkałam się nigdy z człowiekiem, który zapytałby mnie:
- Kim jest Lewis?
Chciał coś przekazać w swoich książkach i to właśnie robił. Podczas czytania zmusza do refleksji nad sobą samym.
Religia była czymś ważnym w jego życiu. Nawet w "Opowieściach..." można znaleźć piękne odniesienie do chrześcijaństwa. Zatem napiszę, że był to człowiek uduchowiony, co znaczy bogaty wewnętrznie.
Na tych tytułach nie mam zamiaru skończyć, bo już wybrałam sobie pozycje, które koniecznie muszę przeczytać. "Dopóki mamy twarze", "Problem cierpienia", "Smutek" oraz "Zaskoczony radością".


Blueberry: Słyszę nazwisko Lewis i od razu do mojej głowy wpada melodyjka śpiewająca "Opowieści z Narnii", "Opowieści z Narnii". Przypominają się pierwsze zarwane noce w drugiej klasie podstawówki, czytanie pod kołdrą z latarką w ręku, wykradanie się do salonu po nowe baterie do latarki oraz chwile spędzone w towarzystwie bohaterów tejże magicznej krainy. Za co cenię Lewisa? Mogłabym powiedzieć, że cenię go za wszystko, jednak chyba najbardziej za zaczarowanie mi dzieciństwa. Razem z panią Rowling oraz Tolkienem otworzyli przede mną prawdziwy książkowy świat. I za to im, a najbardziej mu dziękuję :)

Leelunia: Lewisa i jego twórczość znam... od 1 klasy podstawówki, kiedy, z zapałem przewracając kartki, pochłaniałam całe Jego "Opowieści z Narnii". Czytałam je zresztą mnóstwo razy, jak prawie każdą z moich ulubionych książek, zanim natknęłam się na inne jego książki "Pakamerię", "Trylogię kosmiczną" i "Listy starego diabła do młodego". Wszystkie są wspaniałe, i, mimo mojej wrodzonej przekory, muszę powiedzieć, że ulubiony autor moich Rodziców stał się również moim ulubionym autorem.

Czasem zdarzało mi się natykać się na dość niepochlebne opinie na temat "Opowieści z Narnii". Autor bloga  był wtedy strasznie rozczarowany, oczekiwał zapierającego dech w piersiach fantasty, a tu taka wpadka. Jednak ja zawsze uważałam, że magia Lewisa brzmi w prostocie. On nie lał wody. Wiedział co chcę powiedzieć, jednocześnie umiał ubrać to w zachęcające opakowanie, które często powstawało w jego głowie. Poza tym, miał piękny styl pisania. Mówcie sobie co chcecie, jednak pisać tak, by szybko się czytało umie wielu. To co on robił z piórem potrafi jeszcze ledwie kilku autorów i spokojnie mogłabym ich policzyć na palcach jednej ręki.Miał wrodzony dar. Talent. A po "Opowieści z Narnii" najlepiej sięgać w klasach 1-3 podstawówki. A potem już tylko wracać...

A fakt, że jego powieści mówią również o Bogu, przemawia jak najbardziej na jego korzyść. Szkoda tylko, że dla innych wątek głębszy, z nawiązaniem do Stwórcy równa się z nudą i niezrozumieniem. I szkoda, że osoby, które wygłaszają takie opinie bardzo często w ogóle nie miały do czynienia z książkami Lewisa, albo przeczytały jego książkę w niewłaściwym momencie i nawet nie starały się do nie wrócić...

Gdybym sama miała wybierać ulubioną książkę Lewisa, byłby to bezsprzecznie "Zaskoczony radością". Dziwne, że właśnie autobiografia zrobiła na mnie najlepsze wrażenie, ale tak jest. Co prawda, inne książki też są ważna i ulubione, wracam do nich często, jednak zdania nie zmienię;)

Chciałabym Was teraz zaprosić, do wątku poświęconego Lewisowi, na portalu Lubimy Czytać. Bo chociaż uwielbiamy nowości, ty jednak do starszych powieści też wracamy...