Chyba większość moli książkowych ma jedno, podstawowe (i
czasami uciążliwe dla otoczenia) zboczenie – kocha plotkować, gadać o
książkach. O ile po jakimś czasie nudzą nam się wszystkiego typu rozmowy o
modzie, sporcie, najnowszych wydarzeniach ze świata (oczywiście nie wszystkim)
to o najnowszych powieściach, uznanych klasykach, znanych autorach i dlaczego
ludzie tak wielbią ostatnio
Trylogię
Czasu (oj, do fenomenu daleko jej, daleko…) można mówić, mówić, mówić…
Co prawda, media udanie narzekają na czytelnictwo w Polsce, jednak nie dajmy
się zwieść pozorom. Sama, mimo wrodzonej nieśmiałości, bardzo często spotykam
ludzi, którzy książki lubią. Zazwyczaj w małych księgarenkach, bardzo często
zaczyna się od zagadnienia na linii sprzedawca-ja, potem jakaś osóbka dodaje
swoje trzy grosze. Jednak czasem o to
jest ciężko. Wtedy zostaje się uciec do książki. A autorzy bardzo lubią
przemycać tytuły, a niektórzy lubią o nich pisać wciskając swoim bohaterom
ciekawe pozycje…
Dzisiaj będzie o takiej książce. Książce o której mogłabym mówić i mówić.
Książce, której bohaterowie tak bardzo wdarli się do mojego serca. Książce o
książkach. Książce w której pewna pani
odkryła siostry Bronte, w której pewien pan czytał Charlesa Lamba, gdy wokół
trwała wojenna zawierucha. Książce, w której można znaleźć ciepło i uśmiech,
mimo szarego nieba.
Jest rok 1946. Juliet, młoda pisarka,
objeżdża zniszczoną Anglię, promując swą książkę i szukając tematu do następnej.
Przypadkiem dowiaduje się o małej wyspie, na której istnieje dziwne
Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Powołali
je podczas wojny rolnicy i gospodynie, by uratować kilka osób przed
aresztowaniem. Ale jak się ma literatura do placka z obierek? Zaciekawiona
Juliet odwiedza wyspę, co zupełnie zmienia jej życie...
Sam czas akcji może wręcz wywołać dreszcze. 1946? Rok po wojnie, gdy ludzie
świeżo w pamięci mają krzyk, płacz, biedę, zgliszcza… Wtedy właśnie. I wtedy
też odnalazły się bratnie dusze. A ponad pół wieku później ja ich odnalazłam. I
zaraz poczułam, że czegoś takiego mi brakowało. Mam wiele książek o wojnie.
Jest o obozach, o zesłaniach, w większości literatura faktu. A tym razem wojna
była wpleciona w powieść. Przekaz nie tracił przez to na naturalności, nie starano
się zmienić biegu historii. Raczej opisano ją ze znawstwem i uczuciem jednocześnie.
Czym byłaby jednak powieść bez ulubionych bohaterów? Biorąc
książkę do ręki chcemy się z nimi przecież zaprzyjaźnić. A przyjaciela musimy
przecież poznać i co najważniejsze – znaleźć z nim wspólny język. W
„Stowarzyszeniu Miłośników…” znalazłam właśnie takie osoby. Do polubienia,
chociaż zaopatrzone w różne dziwactwa i naszpikowane przeróżnymi cechami
charakteru. Jednocześnie posiadające to, co najważniejsze: empatię, czasem
pozytywne zakręcenie i poczucie humoru. Czasem
melancholijne, czasem porywcze, jednak zawsze z uśmiechem, chociaż los
nie szczędził im cierpienia. Przeżycie okupacji to trauma, którą zapamiętuje się
do końca życia i o ile główna bohaterka,
mieszkająca w Anglii tak jej nie odczuła, to osoby z Wysp Normandzkich i
owszem. Szczególną sympatię poczułam do
tego nieśmiałego Dawseya. Jejku, przy mojej paplaninie był całkowitym
przeciwieństwem, dlatego czytając jego listy uspokajałam się, uśmiechałam, może
nawet pokorniałam?...
A, listy! Bo nawet nie wspomniałam. Książka pisana jest w formie listów. Każdy z
prawie każdym, w obie strony, prócz tego pana z pięknym uśmiechem (on jakieś
telegramo-liściki przesyłał). Czy to dobrze? Nie wiem, ale ja odebrałam to
pozytywnie. Nie dość, że coś innego, dawno nie widzianego, to jeszcze świetnie
oddawało klimat tamtej epoki. Może w tym czasie nasz ostatnio wspominany Lewis
też pisał do Przyjaciela? A może Tolkien siadł ze swoją fajeczką i też bazgrał
do kogoś? Można pomarzyć…
Tak mi było tam dobrze, tak przyjemnie i ciepło, że aż nie chciałam opuszczać tych miejsc. I cieszę się, że w
literaturze jeszcze takie miejsca są. I, że ja mogę tam jeszcze wrócić. I
pobawić się z Kid, i odpocząć. Dobrze, że istnieje „Stowarzyszenie Miłośników
Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”.
A na koniec jeden z trafnych cytatów tej książki: „Właśnie to uwielbiam w czytaniu - w każdej książce odkrywam jakiś
drobiazg, który skłania do przeczytania następnej pozycji, a tam znów
jest coś, co prowadzi do kolejnej. I tak w postępie geometrycznym - bez
końca i żadnej innej motywacji prócz czystej przyjemności.”
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek", M.A.Shaffer, A.Barrows, Świat Książki, 2010, tł.J.Puchalska