Amerykę odkrył Kolumb. Majów podbili Aztekowie. Azteków Cortes. Inków zaś Pizarro. Choć nie, przepraszam. XVI wiek, Saran, stu europejczyków przeciwko wielotysięcznej indiańskiej armii. To jedno potknięcie, przewrócenie konia Pizarra. Klęska. Kilka lat później Indianie szykują się do wojny. Hiszpanie również. Miedzy tym kapitan Pedro de Manjarres i Aspary – Indianka dziwnie obeznana z językiem, nawiązująca kontakty z cudzoziemcami, jak jakiś… szpieg. W tle gubernator de Andagoya, ojciec San Lucar, generał Leszczyński. Łączy ich jedno: przygoda.
Główne postacie plus te epizodyczne i akcja nam się nawiązuje, powoli nabiera tępa, przyśpiesza… W końcu nie zauważamy nic poza dżunglą, kolejnymi planami gubernatora, indiańskimi wierzeniami… po prostu wsiąkamy. Choć jakby spojrzeć na to ze strony technicznej, nie mamy szans. Jesteśmy skazani na znudzenie i myśli „Co? Znowu to samo?!”. Pan Romuald nie pokazuje nam nic nowego. Walka, przygody, a w tle miłość. Miłość, która chce wepchnąć się na pierwszy plan i której w pewnym momencie się to udaje.
Główne postacie plus te epizodyczne i akcja nam się nawiązuje, powoli nabiera tępa, przyśpiesza… W końcu nie zauważamy nic poza dżunglą, kolejnymi planami gubernatora, indiańskimi wierzeniami… po prostu wsiąkamy. Choć jakby spojrzeć na to ze strony technicznej, nie mamy szans. Jesteśmy skazani na znudzenie i myśli „Co? Znowu to samo?!”. Pan Romuald nie pokazuje nam nic nowego. Walka, przygody, a w tle miłość. Miłość, która chce wepchnąć się na pierwszy plan i której w pewnym momencie się to udaje.
Jedyne co odróżnia tę pozycje od innych czytadeł to miejsce akcji. Tu na wierzch wychodzi moja słabość – Ameryka Południowa. Amazonka, dżungla – nie umiem przejść obok tego obojętnie, dlatego z zapałem przewracałam kolejne kartki, pożerałam opisy, przed oczyma miałam obraz świątyń Inków, nadbrzeżne porty Hiszpanów. Autor zastosował również ciekawy zabieg literacki, historie kapitana de Manjarresa i gubernatora de Andagoya przedstawiane są oddzielnie, stykają się dopiero w połowie książki, choć wbrew wątpliwości powiązane są ze sobą już wcześniej. Między tym jest kilka wątków pobocznych m. in. Papieża Aleksandra czy kilku Polaków walczących o kawałek ziemi w Nowym Świecie, które ładnie uzupełniają całość powieści, dają uczucie pełności.
Jednak mimo tych zalet nie da się nie zauważyć braków w fabule, jej szablonowości. Mimo, że ciekawie napisana, powieść wiele traci. Postacie, choć całkiem dobrze zarysowane nie są w pełni przedstawione. Brakuje tego wejścia w głąb bohatera.
Książka jest zaliczana do fantasty. Jednak bardziej przypomina romans, dlatego nie radzę podchodzić do niej z nastawieniem na wampiry, magiczne moce, zaklęcia, klątwy. Raczej jako takiego „zapychacza”, czytadła dobrego na deszczowe dni.
Widziałam masę opinii, które twierdziły, że jest beznadziejna i może dlatego, że nie za dużo od niej wymagałam, nie zawiodłam się. Bo „Inne okręty” to nie jest jakaś ambitna powieść, tylko kilka godzin dobrej zabawy.